6 listopada 2013

Łowcy cz. 3: Drużyna (Huntik)

Wenecja, Włochy
Ulice Wenecji
Siedemnasta czterdzieści

         Sophie Casterwill przemknęła wąska uliczką w pośpiechu. Przeskoczyła nad kałużą i skręciła w lewo, nie zwalniając ani trochę. Była już zdyszana, a twarz miała poczerwieniałą od długiego biegu i wyczerpującej walki. Dopiero, gdy trafiła do cichej, zapomnianej dzielnicy, odetchnęła spokojnie. Zgubiła napastników już dawno, ale musiała być absolutnie pewna, że zagrożenie znikło, dlatego tak długo kluczyła między budynkami. Oparła się plecami o ścianę i oddychała powoli, starając się nabrać znów energii.
            Wyglądała jakby przebiegła maraton co najmniej dwa razy; włosy miała w nieładzie, po drodze zgubiła dwie ulubione bransoletki, a jej twarz pokrywał czerwony rumieniec.
         Jeszcze rano, gdy wychodziła z rezydencji, zamierzała spędzić ten dzień tak jak wiele poprzednich. Najpierw szkoła, której tak nie cierpiała. Nie chodziło o naukę, bo, ku zdziwieniu nielicznych znajomych, lubiła się uczyć, ale czasem miała wrażenie, że klasa szuka z nią kontaktu tylko, gdy potrzebują pomocy na teście. Była popularna, ale nie miała nigdy prawdziwych przyjaciół. Nie potrafiła odnaleźć się na imprezach, mimo, że doskonale tańczyła, więc odstawała od towarzystwa.
            Mimo urody i fortuny, zawsze czuła się trochę samotna. Po ostatniej godzinie chciała już tylko iść do domu i poczuć wreszcie, że jest dla kogoś najważniejsza na świecie i że jest ktoś, kto będzie ją wspierał niezależnie od reszty świata. Po śmierci rodziców zaopiekowali się nią dwaj Łowcy – stary, poczciwy lokaj LeBlanche i ochroniarz Santiago. Miała na świecie tylko ich, a ona była światem dla nich.
         Przed wyjście zagadnął do niej Lok Lambert – ten, którego kojarzą wszyscy w tej szkole, obojętnie, czy starsze roczniki czy młodsze. Sophie wcale go nie lubiła – był taki uparty, nachalny, a przy okazji ciekawski i gadatliwy. Wszędzie było go pełno: raz gadał z chłopakami o najnowszej grze, a zaraz podskoczył do grupki dziewczyn, stwierdził, że któraś ślicznie dziś wygląda i zniknął, by pogadać z jakimś kumplem. Tak jak wszyscy, chciał tylko jednego: Pomóż mi w nauce! Powiedz, co będzie na teście! Nic nie umiem! Z początku Sophie miała ochotę go odgonić, nawet udawała, że go nie zna, ale im bardziej ją zagadywał, tym bardziej chciała jeszcze pogadać. Nie był szczególnie mądry, ale bystry i szybko rozszyfrowywał jej myśli, zupełnie jakby ją rozumiał.
         Nie spodziewała się, że chwile później będzie musiała stoczyć walkę z Organizacją. Jako dziedziczka jednego z największych rodów szlacheckich powiązanych z Fundacją Huntik, od dziecka żyła w pobliżu tytanów i tajemnic, a jednak po raz pierwszy samodzielnie przyszło jej się zmierzyć z dużo silniejszym przeciwnikiem. Kazała Lokowi uciekać i znaleźć Dantego Vale, najlepszego Łowce w tej okolicy, a sama spróbowała pokonać Garniturów. Ledwo udało jej się uciec.
            Od dziecka była szkolona na Łowcę, a jednocześnie chroniona ją i dbano, by zawsze miała wsparcie. W rezultacie nigdy nic jej nie zagrażało, bo gdy robiło się gorąco, wkraczał dzielny Santiago i likwidował problem w mgnieniu oka. Dopiero dziś, na kilka dni przed skończeniem szkoły średniej pierwszego stopnia, po raz pierwszy sama zmierzyła się z Organizacją.
         - Tam jest! – krzyknął ktoś za jej plecami. Odwróciła się błyskawicznie, ponownie gotowa do odparcia ataku. Dwaj agenci Organizacji już na nią czekali, gotowi do ataku. Ręka jednego z nich zabłysła energią i jeszcze chwila, a rzuciłby zaklęcie w jej stronę.
         - Hiperskok – sapnęła Sophie i w ostatniej chwili wzbiła się w górę, lądując na dachu jednej z kamienic. Póki miała jeszcze czas, przeskoczyła na dach kolejnej, a potem zeskoczyła na niższy strop. – Udało się!
         W oddali dostrzegła  dym. Coś działo się zaledwie kilka przecznic dalej! Była pewna, że Organizacja macza w tym palce. Zanim ktokolwiek zdążył ją zobaczyć, zeskoczyła z dachu i pobiegła w stronę pożaru. Mogła tylko mieć nadzieję, że Lok nie wpadł w żadne tarapaty.
            Był zwyczajnym chłopakiem. Trzymał w domu tajemniczy dziennik należący do jakiegoś starego Łowcy, ale nie miał pojęcia o Huntiku. Sophie nie potrafiła zrozumieć, czemu Organizacja tak go ścigała. Dziennik musiał mieć ogromną wartość, a ona nie potrafiła rozgryźć, co zawierał. Intrygował ją dziwny, okrągły znak na okładce – pierwsza zagadka spośród wielu, które zawierał.
         - Ostry mróz – syknęła przez zęby, widząc w oddali postać barczystego Garnitura. M
            ężczyzna już atakował, ale jej czar był szybszy – trafiła perfekcyjnie i przeciwnik padł na ziemię, ogłuszony i zbolały. Uśmiechnęła się triumfalnie, o to lata treningu dały efekt.
         Wbiegła na wiadukt i dopadła poręczy, szukając wzorkiem reszty agentów Organizacji. Niedaleko zobaczyła żółty, długi płaszcz, którego nie dało się pomylić z żadnym innym! Sophie zmrużyła oczy, by lepiej widzieć. Więc to był ten Łowca, o którym tyle słyszała – błyskotliwy, odważny Dante Vale. Jeśli miała poznać kogoś takiego jak Dante Vale, musiała wypaść doskonale. Zaraz obok niego zobaczyła Loka Lamberta. Ulżyło jej, że nic mu nie jest, a jednak cały jego urok zbladł przy samym Dante Vale’u.
            - Cóż, panienko – powiedział kiedyś jej lokaj Le Blanche. Był dystyngowanym dżentelmenem po sześćdziesiątce, szczupłym i wysokim staruszkiem, który wspierał jej rodzinę odkąd pamiętała. – Pan Vale jest naprawdę wyjątkowo utalentowany. Wśród dzisiejszych Łowców doprawy rzadko można spotkać kogoś takiego. Szanuję go i cenię, podobnie jak jego matkę. Może panienka na nim w zupełności polegać.
         Dwóch agentów Organizacji ruszyło do ataku, padły pierwsze zaklęcie. Dante działał błyskawicznie, bez wahania odskoczył, ciągnąc za sobą Loka. Chłopak w samą porę uchylił głowę i schował się za poręczą jakiś schodów.
         - Chyba czas na ciebie, Wolny Strzelcu – mruknął Dante, wyciągając z kieszeni niewielki amulet. Jasne światło błysnęła, omal nie oślepiając Sophie, a u boku mężczyzny pojawił się potężny Tytan w stalowej zbroi. Uderzył kopią o bróg i natarł na przeciwników, którzy już wyciągnęli swoje amulety, gotowi odeprzeć atak.
         - Teraz czas na mnie – szepnęła Sophie i dotknęła opuszkami palców amuletu zawieszonego na szyi. Poczuła nagły przypływ mocy. – Sabrielo, pomóż mi.
         Obok niej stanęła wysoka, różowa Tytanka, smukła i umięśniona, przypominająca nieco kozicę na dwóch nogach. Nosiła purpurowy hełm i prostą zbroję. Spojrzała na swoją panią spod zakręconych rogów i skinęła głową, zupełnie jakby rozumiała jej polecenia bez słów. Sophie bez zastanowienia przeskoczyła nad poręczą wiaduktu i wpadła wprost w środek walki, w ostatniej chwili ratując Loka przed lecącym w jego stronę pociskiem.
         - Sophie…! – Lok uśmiechnął się szeroko, mimo zamieszania. Potwór przy boku koleżanki już go nie zdziwił, nie po tym wszystkim, co dzisiaj przeżył. Sabriela skoczyła na jednego z Tytanów Organizacji i jednym cięciem miecza pozbawiła go głowy. Postać zamigotała i znikła, wracając do amuletu. Z tyłu atakował już kolejny – ale i tym razem była szybsza, w mgnieniu oka wbiła mu broń prosto w brzuch. – A więc ty też jesteś Łowcą?
            - Już o wszystkim wiesz?
            Sabriela skoczyła wysoko, unikając kilku zaklęć. Była szybka i zdecydowana, a każde jej cięcie przeszywało powietrze z zastraszającą precyzją.
         Sophie ponownie dotknęła amuletu, przywołując Tytankę z powrotem. Wolała nie zwracać uwagi ludzi, którzy mogli się tu zabłąkać. Dante Vale podszedł do dwójki, rozglądając się w poszukiwaniu ukrytych agentów. Zdawało się, że wszyscy już odeszli, pozostawiając po sobie tylko podziurawione ściany i popękane płytki chodnika.
         - Dobra robota – powiedział, patrząc na dziewczynę z chłodnym uznaniem. Uśmiechnęła się leciutko i zarumieniła, spuszczając wzrok, jakby jej trampki stały się nagle bardzo interesujące.
         - Dziękuję. Cieszę się, że mogę cię poznać – odparła, mrugając rzęsami wbrew własnej woli.
            - Sophie! Myślałem, że dobrze znasz Dantego! – wtrącił Lok.
         - Nie – Sophie pokręciła głową, nie odrywając wzrok od starszego mężczyzny. Był wysoki i z całą pewnością wysportowany, co prawda miał gęstą brodę i wąsy, ale nie ujmowało mu to uroku. Słyszała wiele o jego popisowych misjach i cieszyła się, że wreszcie może go  poznać. Uśmiechnęła się zauroczona. – Dante jest sławnym Łowcą. Wszyscy w Fundacji o nim słyszeli.
         - Jak celebryta! – Lok klepnął go w plecy, śmiejąc się pogodnie.
            Pomimo, że walka dopiero się skończyła, on zdążył już ochłonął i ułożyć wszystko w głowie. Gdzieś w głębi serca zdał sobie sprawę, że bardzo chce zostać Łowcą, zbliżyć się trochę do taty. Kiedy widział, z jaką pewnością Dante atakuje, jak celne są jego ciosy, jak niesamowicie walczy Sophie – zapragnął być jednym z nich. Jednocześnie stale paliło go paskudne uczucie wstydu, że był skłonny porzucić najpewniejszy trop taty z powodu idiotycznego strachu.
         - Bardzo zabawne – Dante strącił jego rękę z ramienia. – Organizacja będzie was szukać. Musicie się dobrze ukryć. Mój dom na razie jest pod obserwacją... – myślał głośno, drapiąc się po brodzie. Ledwo wrócił z wyjątkowo wyczerpującej misji, a już musiał pilnować dwójki średnio rozgarniętych dzieciaków. Nie lubił, gdy Organizacja myszkowała w Wenecji – tu był jego dom, tu chciał mieć spokój.
         - Znam idealne miejsce – Sophie wskazała jedną z bocznych ulic. – Chodźcie, zaprowadzę was – dodała, ruszając szybkim krokiem. Świadomość, że właśnie poznała tego niesamowitego Dantego Vale’a, sprawiała, że gubiła się w drodze do własnego domu. Jaki on był czarujący! Nie dziwiła się, że Łowczynię w Fundacji plotkowały o nim jakby nie miały innych tematów.
            Sprawił jej prawdziwą przyjemność, gdy ją pochwalił. To był dowód, że wyrastała na dobrego, silnego Łowcę, takiego, jakim powinien być ktoś z nazwiskiem Casterwill.
         Gdy stanęli przed olbrzymią rezydencją, Lok aż westchnął z wrażenia. To był jeden z tych domów, które pomieściłyby całą armię. Elegancki, dwupiętrowy, szeroki budynek z kolumnami, rzeźbami był niczym pomnik potęgi i bogactwa rodziny Sophie. Otaczał go zielony ogród pełen niziutkich drzewek i fontann. Widać, że Sophie była nieprzyzwoicie dziana. W środku przywitał ich wysoki, chudy mężczyzna w czarnym smokingu, ukłonił się i poprowadził do salonu. Lok po raz pierwszy miał do czynienia z prawdziwym lokajem. Przedstawił się jako LaBlanche i zaproponował herbatę malinową, ulubioną panienki.
            Panienki! Lok zaśmiał się w duchu. Wszystko w rezydencji wydawało mu się przesadzone, wielkie i na pokaz. Czuł się mały i ciemny, zupełnie tu nie pasował.
            Usiedli w wielkim, przestronnym salonie z wielkimi oknami. Na środku stał prosty stolik do kawy i kilka skórzanych foteli w miłych dla oka, kremowych odcieniu. Z tyłu, pod ścianą ustawiono wysokie regały pełne książek i encyklopedii. Lok spojrzał na nie przelotnie i – ku swojemu zdziwieniu – na grzbietach dostrzegł francuskie, węgierskie i rosyjskie tytuły.
            - Herbata dla państwa – LaBlanche wślizgnął się do pokoju ze srebrną tacą, na której ustawiono prześliczny, porcelanowy serwis. – Czy coś jeszcze, panienko Sophie?
            - Dziękuję, LeBlanche – uśmiechnęła się promiennie, kiwając głową lokajowi. Ten zostawił filiżanki i wycofał się równie cicho, jak wszedł. Lok ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że Sophie zachowuje się jak prawdziwa szlachcianka. Nic dziwnego, że odstawała od klasowego towarzystwa. Zwyczajnie tam nie pasowała – była wysoko urodzona, dobrze wychowana. Lok był pewien, że nikt po za nią nie ma w domu służby, lokaja, ochroniarza.
         - Lok. Myślałeś o tym co ci mówiłem? – Dante spojrzał bystro na chłopaka, przerywając jego rozmyślanie. Piwne, prawie że złote oczy Dantego, wywiercały mu dziurę w głowie. Lok doskonale wiedział, o czym mówił jego nowy przyjaciel.         Jeszcze niedawno był zagubiony, przerażony, ale w pewnym momencie, gdy przyszło im znowu walczyć z Garniturami, odzyskał jakąś pewność siebie i nawet niezdarne uderzył jednego z przeciwników. Dante lubił dzieciaki, które potrafiły się wziąć w garść.
         - Tak – odparł powoli chłopak, pochylając się do przodu. Odszukał w kieszeni zielony amulet, który jeszcze niedawno chciał wyrzucić i ścisnął go mocno. – Chcę być Łowcą. Dante, proszę, naucz mnie wszystkiego, co sam umiesz. Chcę być jak mój tata... I chcę go odnaleźć.
         Mężczyzna uśmiechnął się, ale pokręcił głową – najwidoczniej nie tyle ucieszony, co rozbawiony pełną uczucia deklaracją chłopaka.
         - Lok. Jestem profesjonalnym Łowcą – wyjaśnił. - Nie stać cię na mnie.
         Chłopak prawie zdębiał. Nie spodziewał się, że sprawa nauki sprowadzi się do pieniędzy! A więc Dante nie należał do tych bezinteresownych bohaterów, którzy działali w imię ideologii, nie ukrywał, że trochę się rozczarował. Marzył, że będzie miał prawdziwego mentora, duchowego przewodnika, który uczyłby go aż do chwili, gdy stanie się dość dobry. W filmach bohater zawsze miał mistrza.
            - A… - bąknął speszony. Jego mama, Sandra Lambert, wydawała dość pieniędzy na liceum w dalekiej Wenecji, do którego bardzo, bardzo chciał się dostać. Nie mógł jej prosić na o jeszcze więcej środków.
         - Ale mnie stać – wtrąciła Sophie pewnym głosem. Oparła się o stolik i spojrzała prowokująco spod malowanych rzęs.
         - Nie rozumiem – Dante skrzyżował ręce na piersi i rozparł się wygodniej w fotelu. Nie sądził, że ten dzień będzie aż tak ciekawy.
         - Wytrenujesz mnie i Loka na Łowców, a ja zapłacę. Dwa razy tyle ile Fundacja.
            Dante nie wiedział, kto bardziej się zdziwił – on czy Lok, czy stający w drzwiach lokaj, który właśnie donosił ciasteczka. Widział, że twarz służącego pobladła, gdy usłyszał, ile panienka chce wydać. Uśmiechnął się tylko. Mógł się domyślić, że dziewczyna nie miała pojęcia o wartości pieniądza, skoro lekką ręką wydała taką sumę. Ewentualnie nie wiedziała, jak wysokie pensje dostają Łowcy. A jednak spodobała mu się determinacja w jej oczach.
            Przez ostatni rok pracował sam, zajmując się długimi i skomplikowanymi misjami. Przywykł, że dookoła niego zalega przygnębiająca cisza, ale teraz zdał sobie sprawę, że zadania będą dużo przyjemniejsze, gdy wokół zapanuje gwar rozmów i śmiech. Może ta dwójka nadawałaby się na Łowców…
            I Sophie, i Lok patrzyli na niego wyczekująco.
         - Plus podróże, bilety, żywność, broń… Wszystkie inne wydatki – dodał poważnie.
         - Plus wydatki – zagwarantowała Sophie.
         - Umowa stoi – zdecydował Dante i uścisnął drobną dłoń dziewczyny. Lok roześmiał się szczerze ucieszony, uściskał Sophie i przybił jej piątkę. Właśnie rozpoczynał się jakiś nowy okres w jego życiu. Był podekscytowany, a jednocześnie pełen obaw.
            - Zaczynamy jutro, Łowcy!
         Dante popatrzył na nich z jakimś dziwnym wzruszeniem. Kiedyś miał drużynę. Było ich w sumie troje: on, Lorcan, Dolores... Czasem wtrącała się też Meredith. Na samo wspomnienie tych przygód, wrzasków i wygłupów ogarnęło go paskudne uczucie smutku i utraty. Szkoda, że tamte czas już minęły.
            Byli tylko dzieciakami, którym zamarzyło się, żeby przeżyć największą przygodę życia.
            - To nie jest zabawa, głupku! – zrzędziła matka, gdy po raz kolejny potraktowali trening jako okazję do bójki. On i Lorcan tłukli się bez przerwy, stale próbując udowodnić, kto z nich jest lepszy. – Kiedyś zrozumiesz, że bycie Łowcą to ciężka, wredna praca.
            - Nie lubisz Fundacji? – zdziwił się. Pochyliła się nad nim i zakleiła stłuczone kolano szerokim plastrem. Kasztanowe włosy opadły jej na wykrzywioną, niezadowoloną twarz. Bardzo rzadko się uśmiechała.
            - Tego nie powiedziałam, ale wierz mi, Dante, są w życiu milsze zajęcia niż ganianie po całym Bożym świecie w poszukiwaniu nie wiadomo czego. To robota, w której dobrze poznaje się samego siebie i swoich towarzyszy. Ostrożnie dobieraj sobie przyjaciół! Muszą być wobec ciebie szczerzy i oddani. I nigdy nie bierz uczniów, bo w życiu każdego mistrza przychodzi dzień, gdy zawodzi. Spójrz na Metza!
            Dante spojrzał na Sophie, a potem na Loka.
            Ja nie zawiodę, mamo. Nikogo nie zawiodę.
        Uśmiechnął się pod nosem. Odkąd burzliwie rozstał się z Lorcanem i Dolores, a Meredith pochłonęła praca, nauczył się działać samemu i polubił własne towarzystwo. Teraz wszystko miało się zmienić. Zanosiło się, że teraz będzie miał nową drużynę. Drużynę Huntik.
            Spędził u Sophie niemal cały wieczór, wypijając miesięczny zapas herbaty i pochłaniając tony czekoladowo-miętowych ciasteczek. Opowiadał o Fundacji, o jej założycielu, o zasadach, o swoich przygodach, o Organizacji, a dwie pary oczu wpatrywały się w niego z zachwytem.       
            - A Carla Vale? Jaka ona jest? – spytała Sophie, gdy odprowadzała ich do drzwi. – Taka jak mówią?
            - A co mówią? – Dante mrugnął do niej rozbawiony. – Kiedyś na pewno poznacie moją mamę. Ale ostrzegam, nie jest szczególnie milutka.
            Sophie uniosła pytająco brew, ale nie ciągnęła tematu. Uścisnęła Loka i uśmiechnęła się.
            - Nie uczyliśmy się do testu, Lok. Tyle się dziś zdarzyło…

            - Oj, daj spokój! Po tym jak załatwiłem Organizację mam się bać jakiejś głupiej historii? Dam sobie radę! – powiedział dziarsko, po czym wybuchnął tak serdecznym śmiechem, że Sophie nie mogła mu nie zawtórować.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle pięknie. Twoje opisy mnie powalają. Teraz czekam na Pannę Moon. Krzyżyk na drogę panie Dante Vale :D

    OdpowiedzUsuń
  3. misiu09:09

    Spuźniony komentarz do tej notki :)
    Jak zwykle super. Jakoś sobie niewyobrażam Loka jako łowcy. No może zmienię zdanie po następnej notce.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)