27 września 2014

Łowcy cz.12: Przykre powroty (Huntik)

            Dolores wciągnęła ze świstem powietrze. Stała na klatce schodowej od siedmiu minut, zastanawiając się, dlaczego chce pomóc Fundacji Huntik. Żadne oficjalne więzy już nie łączyły ją z Łowcami, a mimo to, nie potrafiła wrócić do swoich spraw, gdy groziło im niebezpieczeństwo. Westchnęła i zadzwoniła.
            Znała dom Carli Vale całkiem nieźle. Trzypokojowe mieszkanko było wiecznie zakurzone i nieposprzątane, bo kobieta nie znajdowała czasu na odkurzanie, a nie chciała tracić pieniędzy na wynajęcie pomocy. Na wysokich regałach piętrzyły się stare mapy, książki w przeróżnych językach, figurki, maski, perfumy i obrazki. Podobnie jak większość Łowców, Carla przywoziła z wypraw wiele pamiątek, które potem porzucała i zapomniała, zajęta nowymi wyzwaniami. W swojej sypialni zostawiała stosy ubrań, a gdy nie miała już co na siebie założyć, odsyłała ogromne siaty do pralni. Dolores dobrze wiedziała, po kim Dante miał paskudną skłonność do bałaganiarstwa.
            Zadzwoniła.
            Przez moment myślała, że Carli nie ma w domu, ale po chwili drzwi się uchyliły i stanęła w nich kobieta w czarnych, opiętych spodniach i kwiecistej bokserce. Twarz miała surową i kwaśną, oczy – lodowate, a spojrzenie – zabijające. Miedziane, falowane włosy okalały blade policzki. Mogła mieć trochę ponad dwadzieścia lat, ale patrzyła, jakby dawno przekroczyła dwieście. A jednak – mimo swojej dumnej, obrażonej miny – była oszałamiająco piękna. Dorastająca dziewczęcość rzucała ostatnie promienie na jej poważną twarz, próbując rozjaśnić oblicze niezadowolenia.
            - Meredith!
            Dolores nie spodziewała się, że spotka dawną przyjaciółkę w domu Carli Vale. Nie wierzyła w takie przypadki; Meredith Petterson zapewne została tu specjalnie zaproszona. Dolores poczuła, że cała pewność siebie z niej ucieka. Nie chciała spowiadać się przed kimś z jej dawnej paczki. Chociaż Meredith nie była z nimi w drużynie, stanowiła część czegoś, co było jak rodzina. Jej obecność była niemal tam samo bolesna jak Lorcana czy Dantego.
            Znały się bardzo długo. Dolores zawsze była zazdrosna o urodę, maniery i wdzięk Meredith. Przy niej czuła się jak brzydkie, niezdarne kaczątko, które chwieje się na swoich obcasikach, wygląda tandetnie i plastikowo.
            Meredith odsunęła się bez słowa i wpuściła ją do środka. Nie odzywały się do siebie, bo żadna nie wiedziała, co powiedzieć. Dolores nieśmiało podążyła za nią w stronę kuchni. Po drodze ściągnęła szpilki, bo Carla Vale nie cierpiała, gdy deptano i brudzono jej dywany, chociaż te zawsze były  pełne okruchów i pyłu.
            - Nie wiem, co kombinujesz, ale się dowiem – zapewniła ją Meredith tak cicho, że Dolores ledwo ją słyszała. – Bo nie wierzę w cudowne zmiany charakterów.
            Dolores poczuła, że się rumieni. Cudowna zmiana charakteru? Nie zmieniła się ani trochę przez te miesiące, może jedynie nauczyła się ciężko pracować, ale wciąż pozostawała tą samą wesołą, wygodnicką Lolą, która deklamuje niemiecką poezję i uwielbia wysokie, niedorzecznie drogie szpilki. Nigdy nie była zła ani wyrafinowana. Jej „infiltracja” była bardziej zabawą, która w pewnym momencie p r z e s t a ł a być zabawna i wymknęła się spod kontroli.
            Uśmiechnęła się  z zakłopotaniem i zaczęła rozdrapywać skórki, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękami.
            Salon Carli był jasno oświetlony. Przez duże okna wpadało południowe, ciepłe słońce. Dolores pamiętała czasy, gdy siedziała tutaj razem z Dantem i Lorcanem, objadając się obrzydliwi, kleistymi niebieskimi galaretkami.
            Usiadły na fotelach naprzeciwko siebie i milczały. Meredith skrzyżowała nogi i oparła dłonie na kolanach; wyglądała jak prezenterka z telewizji śniadaniowej, a nie Łowczyni.
            Drzwi łazienki skrzypnęły i na korytarzu rozległy się ciężkie kroki człowieka śpiącego i znudzonego.
            - You could travel the world/ But nothing comes close/ to the golden coast/ Once you party with us/ You'll be falling in love/ Oooooh…! Oh! Oooooh!
            Dolores wyprostowała się i nadstawiła uszu. Śpiew – czy raczej darcie mordy – był tak przesadzony, skrzekliwy, że niemal czuła, jak uszy zaczynają jej krwawić. Spojrzała pytająco na Meredith, ale ta w skupieniu skubała paznokieć kciuka.
            - California girls/ We're undeniable/ Fine, fresh, fierce! Im all up on you/ Cause you representing California! O-oo! Ayaaooh!
            - Carla brała prysznic, to wszystko.
            - O.
            Dolores poczuła, że znów powraca pełne dyskomfortu uczucie niezręczności. Kiedyś Meredith powiedziała jej, w kim się kocha (co było dość obrzydliwe, bo Lola dobrze znała tego chłopaka i nie wierzyła, że można się zadurzyć w kimś tak głupkowatym), a teraz… Wbijała w nią podejrzliwe, zawistne spojrzenie, od które ciarki przechodziły po plecach.
            Do salonu wkroczyła Carla Vale. Wyglądała na starszą niż Dolores ją zapamiętała, ale wciąż miała swoją naburmuszoną, niewdzięczną minę i krótkie, siwe włosy. Na każdego patrzyła, jakby zjadł jej ostatni kawałek pizzy. Miała kwadratową, pełną twarz, mocne rysy, usta zaciśnięte i suche, oczy - niechętne i oschle. Nosiła żółtą piżamę z koszulą zapinaną na guziki i spodniami w bladoniebieską kratę.
            - Co takiego masz mi do powiedzenia, Lola?
            Spokojnie usiadła na foteli i postawiła stopy na stoliczku do kawy.
            - Carla…
            - To musi być n a p r a w d ę ważne, skoro zawracasz mi głowę! – zakpiła. – No, dalej, słucham.
            Dolores nienawidziła momentów, gdy musiała się tłumaczyć. Odetchnęła głęboko, czując, że to nie będzie łatwa rozmowa. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. Złożyła ręce na kolanach i dłuższą chwilę wpatrywała się w złoty, błyszczący lakier na paznokciach. Śliczny kolor, uśmiechnęła się w duchu. Podobałby się Lorcanowi.
            - Od czego mam zacząć? – spytała wreszcie.
            - Najlepiej od początku! – prychnęła Carla Vale.
            - W takim razie to będzie naprawdę długa opowieść.
            Dolores przywołała wszystkie wspomnienia. Cudowne wakacje w Wenecji, gdzie poznała Dantego i Lorcana, wspólne wypady na kawę, spacery, późniejszą rozmowę z ojcem i zachęcenie do czegoś, co można było nazwać naiwnym szpiegowaniem, pierwsze misje, zaczynanie jako Łowca oraz ten nieszczęsny dzień, gdy Lorcan zajrzał do jej telefonu i zobaczył trochę za dużo.
            - Kłamstwo zawsze ma krótkie nogi – wtrąciła Meredith.
            Dolores mówiła dalej. Przyszedł okres jej tułaczki. Odwróciła się od Organizacji, a nie mogła wrócić do swojej dawnej drużyny, więc została zdana na siebie. Początkowo wcale nie było źle. Na karcie kredytowej miała tyle zer, że niejednemu zbielałoby oko. Wydawała na hotele ze spa i basenami siarkowymi, na nowe ciuchy, na drogie mieszkania w drogich miastach. Później przyszło opamiętanie i świadomość, że jeszcze miesiąc, może dwa, i nie będzie miała nawet na bułki.
            Oszczędziła im żałosnych opowiastek o tym, jak próbowała startować w modelingu, harowała na kasie, w księgarni, sprzedawała parasolki i podrobiła kursy, by zostać ratownikiem. Przeszła od razu do dnia, gdy spotkała podejrzanego zielarza.
            - Chciałam… Pomyślała, że może będzie tam coś dla Metza – wydusiła, nie patrząc Carli w oczy. Ta mruknęła coś pod nosem, jakby zupełnie jej nie wierzyła. Szybko zrelacjonowała rozmowę z zielarzem. Gdy opowiadała, że odrzuciła propozycję powrotu do domu, sama się sobie dziwiła, dlaczego zrezygnowała. Wszystko byłoby wtedy prostsze!
            - Jakoś nie wierzę w tą historyjkę z super-skuteczną bronią – podsumowała Carla, gdy Dolores wreszcie zakończyła opowieść. – Nieźle nawymyślałaś, Lola.
            - Ale…! Patrz na to! – dziewczyna zerwała się na równe nogi i podsunęła pod nos Łowczyni poparzony nadgarstek. Bąble zaczynały się zabliźniać i goić, ale czerwony ślady wciąż pozostawały jako pamiątka przykrej pułapki.
            Carla Vale uniosła brwi.
            - Ja też jej nie ufam, Carlo – odezwała się Meredith. Dolores poczuła, że znów się czerwieni, gdy przyjaciółka mówiła o niej jak o kimś obcym, trzecim, bezosobowym. Miała ochotę się wtrącić, zaprotestować, powiedzieć, że „ona” ma imię. – Ale jeśli rzeczywiście istnieje takie zagrożenie, to nie możemy tego zignorować. Może warto się przyjrzeć naszym kolegom z Organizacji.
            Starsza kobieta wstała i podeszła do okna. Odgarnęła firankę i patrzyła dłuższą chwilę przez szybę, kręcąc na palcach siwe pasmo.
            - Lola. Ten zielarz… Kim był? Nazwisko? Cokolwiek? – spytała w końcu, a Dolores poczuła się jak ostatnia idiotka.
            - Chyba… No, obawiam się, że nie wiem.
            Carla odwróciła się i wbiła w nią bursztynowe oczy.
            - Jak to „nie wiesz”?
            - Chyba… Nie powiedział mi…?
            Meredith wydała z siebie coś na kształt rozbawionego prychnięcia, ale Dolores wcale nie było do śmiechu. Carla Vale patrzyła na nią w  taki sposób, że czuła, jakby zawiodła i dała klapę, chociaż właśnie ostrzegała i – być może – ratowała Fundację.
            - No to dałaś klapę, Lola, bo nie przychodzisz do nas z niczym konkretnym – fuknęła Carla Vale, marszcząc nos z niezadowoleniem. – Ale dowiemy się wszystko. Chyba mam nawet plan – uśmiechnęła się w sposób, który naprawdę zaniepokoił Dolores. – No proszę. A myślałam, że w tej gównianej robocie nie wydarzy się już nic ciekawego.
*
            Lok przekręcił klucz w drzwiach i otworzył drzwi do zatęchłego, dusznego pokoju w akademiku. Rzucił torbę w kąt i otworzył szeroko okno. Gorące, suche powietrze wpadło do środka. Chociaż wakacje dopiero się zaczęły, lato było w pełni. Lok uśmiechnął się szeroko, wystawiając twarz do słońca. Na misji spędzili tyle czasu na świeżym powietrzu, że dostał piegów na nosie od złośliwych promieni. Sophie tego nie skomentowała – próbował zgadywać, czy jej się podobają, ale pozostał bez odpowiedzi.
            Pokój pozostał taki, jakim zapamiętał go Lok przed wyjazdem. Na obrotowym krześle leżała sterta koszulek do prania, jeansy zwisały z poręczy łóżka, a ze ściany śmiała się do niego obłędna aktorka z świetnymi… włosami. Westchnął z zadowoleniem i rzucił się na łóżku, zakładając na uszy słuchawki.
            Powinien odezwać się do mamy. Przed misją odbyli jedną z najtrudniejszych rozmów w życiu. Zadzwonił do niej wieczorem i nieśmiało powiedział, że w tym roku nie wróci do domu na całe wakacje i zamierza zostać w akademiku przez znaczną część lata.
            - Żartujesz, Lok? – Sandra Lambert wybuchnęła serdecznym śmiechem, jakby nie do końca mu uwierzyła. – Przecież mówiłeś, że nie cierpisz tej szkoły!
            - Jestem uczniem. Wszyscy uczniowie nienawidzą szkoły. Ale, mamo, ja mówię poważnie.
            - Co ty mówisz, Lok! Mieliśmy pojechać na wakacje we trójkę! Jak zawsze… Pierścień Kerry... Tak dawno tam nie byłam!
            Lok przypomniał sobie długie, wielogodzinne wycieczki, które od dziecka odbywał razem z siostrą i mamą. Przechodzili szlakiem niemal każdego roku, ale za każdym razem widok zapierał dech w piersiach. Nawet trawa była tam jakby zieleńsza, a powietrze miało lekki, cudowny smak.
            - Przyjadę, mamo, po prostu na tydzień. Albo dwa. Mam tu obowiązki.
            Usłyszał, że po drugiej stronie mama wstaję z fotela. Oczami wyobraźni widział, że ściąga z nosa grube okulary w metalowych oprawkach i zaczyna krążyć po pokoju ze swoją zmartwioną, zafrasowaną miną. W przestronnym, czystym pomieszczeniu na pewno jest jasno i przyjemnie. Na środku stołu stoi wiklinowy koszyk z jabłkami, a w kuchni wrze woda w czajniku.
            - Synku, czy wszystko w porządku? Dlaczego nie chcesz przyjechać? Coś się stało? Wpadłeś w złe towarzystwo?
            Lok zastanawiał się, czy Sophie, która potrafi strzelać ogniem i potrafi złamać kark na kilka sposobów  kwalifikuje się jako złe towarzystwo.
            - Nie, mamo. Chodzi o to, że… zostałem Łowcą – powiedział, mając nadzieję, że będzie wiedzieć, o co chodzi. Nie potrafiłby wytłumaczyć świata, którego sam jeszcze nie poznał i nie zrozumiał. Mama wstrzymała oddech i dłuższą chwilę się nie odzywała, zupełnie jakby kilka razy przetrawiała jego słowa. Rozmawiali bardzo długo. Lok miał wrażenie, że w czasie godziny usłyszał o swoim ojcu więcej niż przez całe swoje życie.
            - Dante Vale was uczy? – powtórzyła mama. – Czy ma może coś wspólnego z Carlą Vale?
            - A bo ja wiem. Kto to jest?
            - Nikt ważny. Uważaj na siebie, synku, dobrze? – poprosiła cicho



*
            Dante spodziewał się telefonu Guggenheima odkąd tylko wrócili z pierwszej, trochę nieudanej misji. W raporcie załagodził problemy, na jakie natrafili, ale i tak nie wypadli najlepiej. Podtopiony dowódca, samowolka nastolatki, beznadziejna ucieczka z hotelu, którą widziało kilkoro przypadkowych gości nie wyglądały najlepiej przy nazwisko kogoś tak dobrego jak Dante Vale.
            Odstawił dzieciaki (należało by dodać, przeszczęśliwe, podekscytowane, wypytujące o następne zadanie dzieciaki) do domu, wysłał amulet z Tytanem do analizy i czekał na telefon z pretensjami, że nie poradził sobie – z pozornie banalną - misją.
            Przez pierwsze siedem godzin od wysłania raportu czekał na telefon od rozgniewanej matki, która na pewno była na niego wściekła za taki popis na początku drogi „mentora”. Nie odezwała się, a to oznaczało, że musiała być naprawdę zajęta. Dante zaczął się niepokoić; jeśli Carla Vale brała jakąś sprawę na poważnie, zapowiadała się prawdziwa burza w Fundacji.
            Gdy komórka zadzwoniła, wcale nie był zdziwiony.
            Na ekranie podłączonym do telefonu pojawiła się czerwona, pogodna twarz Guggenheima. Mężczyzna siedział za biurkiem, częściowo zasłonięty stosem dokumentów do podpisania, w swoim szaro-zielonym garniturze w prążki.
            - Dante, dobrze cię znowu widzieć! – uśmiechnął się szeroko.
            - Przejdź do rzeczy. Narobiłem bałaganu, prawda? – spytał kwaśno.
            Guggenheim spoważniał.
            - Fakt. Ale nasi ludzie szybko się tym zajęli. Turyści, którzy widzieli wasze zaklęcia i tą żałośną ucieczkę są przekonani, że to wyjątkowo niedorzeczny sen. Naiwności nigdy nie zawodzi.
            - Dzięki.
            - Ale, Dante, to do ciebie niepodobne. Od dziesięciu lat nie pamiętam, żebyś tak zawalił jakąś sprawę!  Wiesz, plotki mówią, że jesteś naprawdę niezłym Łowcą – Guggenheim mrugnął do przyjaciela.
            Dante splótł palce i oparł brodę na dłoniach.
            - Źle zrobiłem, że wziąłem uczniów.
            - Dlaczego? Sympatyczne z nich dzieciaki, nie mogą być  a ż   t a k źli.
            - I nie są. Tylko ja dałem klapę jako szef. Nie dawałem rady tego wszystkiego ogarnąć… Powinien bardziej ich pilnować, zdyscyplinować, no wiesz. Powinienem być dla Sophie i Loka taki, jaki dla nas jest Metz.
            - Daj sobie czas – Guggenheim skinął głową. – Nie tylko Sophie i Lok będą się uczyć od siebie. Ty od nich też, zapamiętaj sobie. Ale, nie obraź się, muszę dać ci kogoś do drużyny, żebyście lepiej radzili sobie jako drużyna.
            - Koniecznie? Kogo?
            - Jeszcze nie zdecydowałem. Ale po tej misji oboje widzimy, że przyda ci się ktoś z doświadczeniem, bo sam nie dasz rady upilnować dwojga amatorów i jeszcze zakończyć misję.
            - W porządku – Dante skrzywił się. Nigdy nie lubił przymusowej pracy grupowej. – Tylko niech to będzie ktoś n a p r a w d ę dobry.
            - Po znajomości zrobię co mogę – roześmiał się Guggenheim. Przegarnął jasną grzywkę, jednocześnie wertując plik zadrukowanych kartek. – No i mam dla ciebie kolejną misję, łatwizna, więc poradzisz sobie.
            - Zawsze sobie radzę – burknął Dante. Jego męska duma ciężko znosiła naigrywania z porażek, o czym stary przyjaciel doskonale wiedział. – Gdzie i co?
            - Chorwacja! Nie musisz dziękować.
            - Niby za co mam ci dziękować? Nie mam chwili na nic-nie-robienie, ciągle jestem w robocie, a ty jeszcze oczekujesz, że będę ci dziękować za dodatkową harówkę.
            - Wybrałem coś przyjemnego! – odburknął Guggenheim. – Miły kraj, sympatyczni ludzie. Powinieneś się cieszyć. Byłem tam z żoną na wakacjach.
            - Dobra, dobra, do rzeczy.
            - Wszystkie materiały już ci wysłałem. Lot macie za trzy dni. Tylko tym razem… Zrób to dobrze, Dante – zaznaczył kpiąco. – Na lotnisku będzie czekać wasze wsparcie.
            Dante wyłączył ekran i rozłożył się wygodniej na kanapie. Nie miał najmniejszej ochoty znosić towarzystwa dodatkowej osoby, ale wciąż miał nadzieję, że odbędzie pod „nadzorem” jedną, góra dwie misję.

*

25 września 2014

"...żeby z Tobą być" cz.18 (Ben10, Gwevin]

            Max siedział na rozkładanym leżaku przed swoją przyczepą i wpatrywał się w plac zabawach na środku kempingu. Rozwrzeszczane dzieciaki biegały w kółko dookoła karuzeli, piszcząc i śmiejąc się tak głośno, że ich rodzicom puchły uszy. Poruszały się z prędkością światła i Max nawet nie próbował nadążyć za nimi wzrokiem. Miał wrażenie, że maluchy szybciej stały niż on biegał. Przyszła starość i zaczynał tracić werwę; chciał monotonnego życia, a to, co miał w tej chwili, całkowicie go zadawalało.
            Spędzał większość dnia na kempingu. Czasem grillował, oglądał filmy, majsterkował przy swoim rozlatującym się, gruchoczącym samochodzie, odwiedzał wnuczka albo chodził na spacery. Przyzwyczaił się, że wszystko ma swoją porę i czuł, że nie potrzeba mu już żadnych wrażeń. Oddalił się od hydraulików, wierząc, że przygody należy pozostawić młodszym, silniejszym, sprawniejszym. Wciąż zasięgano u niego rady i proszono o pomoc, ale zszedł z pierwszego planu już dawno.
            Na placu zabaw dwaj starsi chłopcy ganiali się z kijkami dookoła huśtawek. Ken i Devlin zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że nie mogli bez siebie wytrzymać. Cały czas spędzali razem. Max przyglądał się temu z nieukrywanym wzruszeniem, z natury był bardzo rodzinny. Patrzył na ich bójki i wspominał. Miał wrażenie, że dzień wcześniej jego wnuczęta – Gwen i Ben – przepychały się i wyzywały od kołków i kapusiów.
            Miał wrażenie, że dorośli w mgnieniu oka. Ben całkiem nieźle ułożył sobie życie, mimo, że był legendarnym bohaterem i wielu życzyło mu śmierci, odnalazł spokój i miał wspaniałą rodzinę. Gorzej z Gwen. Poukładana, ciepła Gwen całkiem się pogubiła. Max widział, że zmaga się z jakimś koszmarem, ale nie mógł jej pomóc, nie wiedząc, o co chodzi.
            - Daj mi spokój, dziadku! – wzdrygała się, gdy spytał, co się dzieje. – Wszyscy dajcie mi spokój! Wszystko jest w idealnym porządku.
            - Odpuść jej, dziadku – wtrącił Ben ze śmiechem. – Kobiecego focha nie rozgryziesz.
            Gwendolyn spojrzała na kuzyna morderczo. Max nie drążył tematu, ale intuicja podpowiadała mu, że sprawa jest o wiele poważniejsza. Wnuczka z jakiegoś powodu mu nie ufała. Kiedyś, kilka lat temu, przyszłaby śmiało i wyśpiewała najgorsze kłopoty, ale w którymś momencie urwał im się kontakt.
            No i był jeszcze Kevin Levin.
            Max lubił tego chłopaka i przebaczył mu  wszystkie winy, gdy dawniej do nich dołączył. Zyskał kolejnego syna, którego traktował na równi z Benem  i Gwen. Ciężko zniósł, gdy Kevin zachowywał się jak obłąkany z nadmiaru mocy i współczuł zarówno jemu jak i Gwen. Gdy wrócił, miał nadzieję, że oboje się pozbierają i odbudują swoją relację, a tymczasem jedynie działali sobie na nerwy. Nie było mu łatwo przełknąć, że bandyta znów jest wśród nich. Kevin miał w sobie więcej gniewu niż ktokolwiek, kogo Max znał. Przyglądał mu się bacznie i chociaż przestał wspominać o oddaniu go wymiarowi sprawiedliwości, wciąż był podejrzliwymi.
            - Od kiedy ona taka jest? – zapytał Kevin, gdy siedzieli wspólnie nad partią szachów. Gwendolyn, jak miała w zwyczaju w ostatnich dniach, zamknęła się w swoim pokoju i czytała. Czasem Max słyszał, jak wertuje księgi i mruczy pod nosem: „Jak mogłam być tak głupia!”. Julia i Ben siedzieli przytuleni na kanapie i oglądali komedię romantyczną. Ben drzemał, znudzony, ale jego żona najwyraźniej cieszyła się już samym faktem, że jest w domu i nie musi ratować świata. Godzinka tylko dla niej. Chłopcy zajęli się grami wideo w pokoju Kena.
            - Chodzi ci o Gwendolyn?
            - Co za idiotyczne imię!
            Max uśmiechnął się ze zrozumieniem.
            - W ostatnich latach… sporo pracowała. Przyjeżdżała dwa-trzy raz do roku. Ciągle tylko misje, zadania, obowiązki. Zmieniła się, prawda? – Max przesunął figurę i spojrzał badawczo na Kevina.
            - Zdziwaczała!
            - Można to i tak nazwać. Miała trudny okres. A ty, Kevinie, wcale jej tego nie ułatwiłeś. Dla was wszystkich to skomplikowane.
            Kevin wbił w niego rozgniewane spojrzenie. W tym spojrzeniu Max widział przede wszystkim rozgoryczenie, zawód i wstyd. Ich małżeństwo… tak krótkie i tak nieudane wciąż pozostawało drażliwym tematem.
            - Wiele rzeczy chciałbym odwrócić. W Wielkiej Nicości ma się sporo czasu na myślenie.
            - Nie wątpię. Szach – Max zacmokał i wykonał ostatni ruch. – i mat.
            - Kiedy ty…? – Kevin gapił się na szachy ze zdumieniem. – Znowu mnie ograłeś!
            - Jestem za stary, żeby przegrać z takim młokosem – zarechotał Max, ale zaraz spoważniał. – Kevinie, musisz wiedzieć, że wciąż jesteś u mnie na warunkowym.
            Mężczyzna pokiwał głową. Jego czarne oczy były przygaszone i smutne, podobnie, jak oczy Gwendolyn. Max czasem zastanawiał się, czy kiedyś się pogodzą. Chociaż żadne z nich nie wspominało o przeszłości, to rozmawiali ze sobą w taki sposób, że włosy stawały dęba.
            - Tennysonowie i tak dali mi więcej, niż na to zasługuje.

*
            Od spotkanie z Czarodziejką minęło zaledwie kilka dni, ale Gwendolyn miała wrażenie,
że od tamtego czasu zdążyła już kilka razy zwariować. Codziennie rano budziła się i przypominała sobie, jak dała się wkręcić w sprytną grę przeciwniczki. Oddała kluczy z nadzieją, że uda jej się uspokoić wszystko i przywrócić dawny ład. Czarodziejka ogłuszyła ją chwilę po zdobyciu swojego celu.
            Gwendolyn pamiętała jej kpiący, triumfalny uśmiech pełen pogardy. Wygrałam, mówiły fioletowe, zwycięskie oczy. A ty mi w tym pomogłaś, Gwennie! Gwendolyn nie mogła uwierzyć, że dała się nabrać na głupiutką historyjkę o zakochanej Hope i sentymentalnym Ragnaroku. Codziennie budziła się i oczekiwała końca świata.
            Próbowała skontaktować się z Czarodziejką, ale ta przepadła jak kamień w wodę. Gwendolyn szukała dostępu do Legerdomeny, ale wymiar zniknął – zamknięty i głuchy. Wertowała wszystkie księgi ze swojego zbioru; znajdowała zaklęcia na wszystko, ale nie na głupotę. Pluła sobie w twarz, że przyczyniła się do tej tragedii. Jeszcze nie wiedziała, co się wydarzy, ale nauczyła się już, że Czarodziejka nigdy nie ma dobrych zamiarów. A jeśli współpracowała z Ragnarokiem… Gwendolyn wolała nie myśleć, co z tego wyniknie. Nie przyznała się nikomu ze wstydu. Sama sobą gardziła, że dała się podejść.
            Na dole Julia zagniatała ciasto na piernik, a Ben próbował stworzyć stosowne oświadczenie, mające umożliwić Kevinowi legalny pobyt na ziemi. Nawet jeśli przebaczył mu dawne winy, w świetle prawa wciąż był groźnym, międzygalaktycznym przestępcą. Kenneth i Devlin postanowili odwiedzić dziadka Maxa, zamiast rozrabiać w posiadłości Tennysonów. Wszystko toczyło się tak zwyczajnie, że Gwendolyn drżała na samą myśl, że wszystko zaraz runie. Przez jej naiwność.
            Wyszła z pokoju i powlekła się na dół. Nawet nie spojrzała w lustro na korytarzu; dobrze wiedziała, że z odbicia spojrzy na nią nieszczęśliwa, przerażona zjawa, przypominająca bardziej cień człowieka niż kobietę.
            Usiadła przed telewizorem i zaczęła przerzucać kanały. Nawet nie patrzyła na ekran; po prostu wciskała guzik jakby chciała go zmiażdżyć, zachowywała się prawie jak chora z nerwicą natręctw.
            - Gwen.
            Podskoczyła i obejrzała się przez ramię. W ostatnich latach rzadko słyszała to głupie, wyjątkowo dziecięce imię. Cała rodzina zaczęła nazywać ją per G w e n d o l y n, dostosowując się do jej woli. I tylko jedna, wyjątkowo trudna i wyjątkowo skomplikowana, osoba wciąż go  używała, celowo ją denerwując.
            - Kevin.
            Odłożyła pilota i posunęła się, robiąc mu miejsca na kanapie. Miał na sobie ciemnozieloną koszulę Bena i pożyczone, trochę przykrótkie jeansy. Wyglądał dużo lepiej niż wtedy, gdy spotkali się po wielu latach. Nabrał ciała, uspokoił się, nie wpadał w szał z powodu pomylonego zamówienia w restauracji, niemal na powrót stał się Kevinem. Czasem tylko widziała obłędny, straszny głód energii w jego oczach. Rzadko rozmawiali; Gwendolyn celowo unikała Kevina, w obawie, że w przypływie gwałtownych emocji zrobi coś głupiego. Pocałuje go albo opowie o całej sprawie z Czarodziejką…
            - Źle wyglądasz.
            - Takich rzeczy nie mówi się kobiecie – powiedziała, tylko na pozór rezolutnie.
            Oboje wpatrywali się w meksykańską telenowelę, jakby w obawie, że spojrzenie drugiemu w oczy na powrót rozedrze dawne rany.
            - Nie chcę być złośliwy, ale się, do diabła, martwię – odburknął. – Tak samo jak Ben, Max i wszyscy dookoła.
            Gwendolyn złożyła dłonie na kolanach. Z każdej strony wyciągana do niej przyjazna dłoń – rodzina, przyjaciela pytali, co się dzieje, czy jest niezdrowa, jak ją wesprzeć, a ona wszystkich zbywała, wymijała. Przyznanie się do zaufania Czarodziejce było równoznaczne z przyznaniem się do przyczynienia się do – kto wie, może nawet – końca świata. Pamiętała wściekłość Kevina, gdy Hope pojawiła się w szpitalu  i rozpoczęła swoją gierkę. Nie zrozumiałby, czemu przyjęła jej propozycję. Była tak przerażona, wykończona, słaba, że miała ochotę tylko płakać, płakać, płakać.
            Ostatnim razem czuła się tak, gdy Kevin stracił panowanie nad swoim pożądaniem wkrótce po ich ślubie. Oszalał, dziś nie bała się nazywać rzeczy po imieniu. Miała wrażenie, że jest całkiem sama – opuszczona i porzucona. Po latach była już odporna na wszystko aż do czasu powrotu na Ziemie przed kilkoma miesiącami.
            Przez pierwsze miesiące było najciężej. Nie mogła się pogodzić z jego odejściem, oglądała wspólne fotografie i krzyczała w poduszkę, że „zawsze” nie powinno się tak nagle urwać. Godzinami zgadywała, co Kevin robi, czy nie wplątał się w żadne bagno.
            - Kim  o n a  była? – spytała nagle.
            - Kto?
            - Mama Devlina.
            Kevin wyprostował się. Twarz miał spiętą i poważną, zmarszczył brwi i zacisnął mocno usta. Wyglądałby, jakby był z marmuru. Oparł brodę na dłoni i milczał przez dłuższą chwilę, zatapiając się we wspomnieniach. Obserwowała go kątem oka, tak, by się nie zorientował.
            - Handlowała nielegalną bronią – powiedział w końcu sucho. – Była wredna. Strasznie wredna. Zła kobieta dla złego faceta. Mniej więcej tak do działało.
            Gwendolyn próbowała wyobrazić sobie tą kobietę odkąd dowiedziała się o istnieniu Devlina. Zgadywała, jaki miała kolor włosów, jak się uśmiechała, czy była podobna do niej, gdzie się poznali.
            - Jak miała na imię?
            - Nie pamiętam.
            Wreszcie odwróciła twarz i spojrzała mu prosto w oczy. Miała wrażenie, że przed nią otworzyły się dwie zachłanne, czarne dziury, gotowe pochłonąć mur, jaki budowała tyle czasu i uwolnić cały niepokój, kłębiący się w głowie.
            - Jak to „nie pamiętasz”?
            - Była tylko moją pomyłką. A potem dowiedziałem się, że jest dzieciak… I nie mogłem po prostu udawać, że nic się nie wydarzyło. Chciałem być odpowiedzialny, ale widzisz, co z tego wyszło.
            - Ale wciąż masz szansę do naprawić.
            - Będę próbował.
            Gwendolyn delikatnie uniosła rękę, jakby chciała pogłaskać Kevina po ramieniu, ale zamarła w pół ruch, zawiesiła dłoń w powietrzu, a po chwili się wycofała. Bo przejaw jakiejkolwiek czułości między nimi ściągnąłby tylko więcej cierpienia.
            Siedzieli w ciszy. Gwendolyn miała wrażenie, że powietrze zgęstniało; nie potrafiła swobodnie oddychać w jego towarzystwie, a każda ich rozmowa kończyła się zawsze takim samym, niezręcznym momentem ciszy. Ich wzajemne pretensje i żale utworzyły niewidzialną barierę, której przekroczenie było – po tak wielu błędach – niemożliwe.
            - Gwen…
            Nienawidziła, gdy ją tak nazywał. Wstała i wyszła – prawie wybiegła z salonu. Usta jej drżały, a ręce pokryły się potem; jednocześnie chciała wrócić do salonu i nigdy więcej nie widzieć Kevina Levina na oczy.
            Gwendolyn schowała się w swoim pokoju i wróciła do gigantycznych tomiszczy z magicznymi regułkami. Wszystkie czytała wielokrotnie, do znudzenia, ale żadna nie podpowiadała jej, jak ocalić świat przed walniętą Czarodziejką. I to na własną rękę.
            Potrzebowała pomocy kogoś z zewnątrz. Zatrzasnęła księgę i odłożyła na stos podobnych ustawiony na małym stoliczku nocnym. Skrzyżowała nogi i złożyła dłonie na kolanach, wypuszczając z głowy wszystkie zbędne myśli. Nie potrafiła pozbyć się niepokoju, ale musiała się skupić.
            - Heleda meno meno, e wer heleda,  meno, heleda meno, meno… e wer heleda, meno… - szeptała cicho pod nosem.
            Źrenice Gwendolyn rozszerzyły się i rozbłysły różowym, magicznym blaskiem. Rozchyliła usta i powtarzała zaklęcie, mając nadzieję, że Verdona odpowie.

20 września 2014

Nic do stracenia 2: Lata później (Jak wytresować smoka/Jak wytresować smoka 2)

poprzednia część:

Kilkanaście lat później

            Smok przemknął ze świstem ponad chmurami, zakołował i wzbił się jeszcze wyżej, w stronę zimowego, prawie białego słońca. Powietrze była tak lodowate, że niemal zamrażało płuca od środka. Chłopiec na jego grzbiecie kulił się, zmarznięty, coraz mocniej opatulając się brązowym, ogromnym futrem. Oddychał głęboko, czując, że im wyżej się wznosi, tym większy ogarnia go spokój. Dookoła była tylko lodowata błękitno-biała pustka, a gdzieś na horyzoncie jarzące koło tak ogromne, że mogłoby pochłonąć jego, smoka i całą niezmierzoną wodę.
            Czkawka westchnął cicho i pomyślał, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
            Smok chuchnął gorącym powietrzem i zapikował w dół tak mocno, że hełm prawie spadł z głowy chłopca. Pędził z oszałamiającą prędkością, jakby przekroczył wszelkie granice i pokonał wszelkie ograniczenia. Jeszcze chwila i roztrzaskałby się o ostre, morskie skały. W ostatnim momencie poderwał się i wyrównał lot, unosząc się tuż nad wodą.
            - Nie szarżuj tak, staruszku – zachichotał Czkawka, na co smok tylko prychnął i wypuścił kolejny obłąk gorącego, gryzącego dymu. Chłopiec odważył się puścić łuski smoka i odchylił delikatnie do tyłu, patrząc na skrzącą się powierzchnię wody. Wśród lodowych odłamków pływały srebrzyste rybki, tak małe, że ledwo je mógł je dostrzec. Miał wrażenie, że niektóre patrzą na niego swoimi rybimi, apatycznymi ślepiami bez wyrazu.
            Latanie było prawdziwą w o l n o ś c i ą. Nagle przestawał istnieć cały świat, pozostawał tylko on i ogromny, niepokonany smok. Mógł przemierzyć cały ocean, mógł znaleźć się w każdym miejscu, mógł odkryć to, co dla innych  pozostawało jedynie marzeniem. Patrzył na ziemię z góry, był nagle kimś wyjątkowym, kimś ponad, kimś, kto może wszystko.
            Smok skręcił w lewo i podleciał w stronę skalistej, surowej wyspy. Czkawka niechętnie przypatrywał się kamienistemu brzegowi, o który z hukiem rozbijały się spienione fale. Znalazłby dziesięć tysięcy milszych miejsc na odpoczynek, ale smok najwyraźniej był już zmęczony lotem.
            Chłopiec zsunął się z grzbietu i ostrożnie postawił nogę na wyślizganych, wilgotnych skałach. Wyspa była malutka. Zdążyłby ją obejść w dwadzieścia minut, może nawet mniej. Z jednego brzegu widział drugi kraniec, a dookoła ani skrawka zieleni. Same skały, wyzierające z morza jak zęby.
            Zrobił kilka przysiadów, żeby rozprostować ścierpnięte po długim locie nogi i ziewnął. Smok skulił się tuż przy brzegu i zmrużył wielkie, złote ślepia. Chyba drzemał. Pierwszym, czego Czkawka nauczył się przy tresurze smoków, było, żeby nie przeszkadzać im, gdy śpią. Wtedy dopiero robią się a g r e s y w n e. Wolał przez tydzień łowić ryby dla maluchów niż spotkać wściekłego smoka.
            Przysiadł na zimnym kamieniu i wparł łokcie na kolanach. Był w paskudnym humorze od samego rana. Czasami miał dość, że od dziecka otaczały go tylko nieme, ogromne bestie. Matka, pogrążona w ich świecie, czasem też zapominała, że czasem trzeba porozmawiać. Nie lubiła mówić i nie umiała słuchać; a gdy tylko pytał, kim był ojciec, robiła swoją udręczoną, zbolałą minę i temat się kończył.    
            Czkawka próbował zapomnieć o dziwnym braku w jego sercu i tęsknocie za czymś, czego nigdy nie miał. Pilnował małych smoków, latał nad ogromnym oceanem, konstruował siodła i lejce, ale za każdym razem, gdy zaczynał robić coś mechanicznie, jego myśli uciekały w stronę innych ludzi, których prawie nie znał. Prawdą było, że poza matką i smokami nie miał żadnych przyjaciół. Nawet nie widział zbyt wiele osób w swoim krótkim, nudnym życiu.
            - Czkawka, wybrałam dla ciebie dobre życie – szeptała czasami przepraszająco i całowała go w czoło z jakimś dziwnym wzruszeniem. Wycierał się z niesmakiem, całkiem nierozumiejąc, o co jej chodzi. Czuł, że miał wspaniałą matkę, chociaż nigdy nie maił porównania.
            Innym razem patrzyła, jak połykał zimną zupę rybną i zamykała oczy.
            - Synku, jesteś szczęśliwy? – pytała smutno, jakby ona sama bardzo cierpiała. Nie lubił takich pytań, bo zaczynał czuć się nieswojo. Czasem zastanawiał się, czy inne dzieciaki też mają takie problemy ze swoimi rodzicami.
            Przyglądał się szaremu, bezdennemu oceanowi i myślał, co teraz robi matka. Opuścił ich siedzibę bez słowa, po kolejnej urwanej, ogólnikowej rozmowie o ojcu, prawdziwym domu i innych ludziach, którzy gdzieś tam – tego Czkawka był pewien – żyli i być może za nimi tęsknili.
            - Nie męcz mnie już – powiedziała Valka, siadając ciężko na drewnianym krześle. – Kiedyś zrozumiesz, jak będziesz starszy…
            Czkawka wyszedł. Nie chciał wiedzieć, co zrozumie, a nawet wcale nie chciał r o z u  m i e ć. Miał ochotę żyć tak, jak żyją zwyczajne, pospolite dzieciaki, których matki nie są potężnymi opiekunkami smoków, jak nazywała samą siebie Valka. Czy też muszą pilnować, żeby małe smoki nie zjadały sobie nawzajem ogonów? Też mają szansę polatać? Też czują się tacy… stęsknieni?
            Nie mógł narzekać na swoje życie. Dookoła miał tak wiele kompanów, mógł latać, mógł tworzyć, mógł być absolutnie wolny. Matka czasami powtarzała, że ma więcej swobody niż ktokolwiek w jego wieku. Odparowywał wtedy, że umiałby to docenić, gdyby znał kogokolwiek, kto miał trochę ograniczeń.
            Kolejna fala rozbiła się o skałę i ochlapała smoka. Ten poderwał ogon i spróbował strzepnąć krople, ale zimno skutecznie go obudziła. Podniósł się ciężko i obdarzył Czkawkę niechętnym, znużonym spojrzeniem. Valka zawsze powtarzała, że był to stary, doświadczony smok, którego drażniły podrygi takich młokosów.
            - Nie wracamy jeszcze – zadecydował Czkawka i poprawił kaptur. W niedopasowanym, ogromnym futrze wyglądał jak ogromny kret, ale płaszcz grzał go niezależnie od pogody i rzadko przemakał.
            Chociaż wiedział, że w siedzibie smoków czekała na niego przejęta, zmartwiona Valka, nie mógł jeszcze wrócić. W głowie miał za dużo pytań o swojego ojca, o swoją rodzinę, próśb, żeby pokazała mu miejsce, skąd pochodziła. Wgramolił się na grzbiet smoka i położył na szyi, żeby nie spaść przy gwałtownym starcie.
            Smok wzbił się w powietrze, rozchlapując lodowatą wodę. Zabił gwałtownie skrzydłami i wzleciał tak wysoko i tak szybko, że Czkawka poczuł, że skóra schodzi mu z czaszki. Wskazał gdzieś na horyzont i nakierował smoka na miejsce, gdzie – jak mu się zdawało – widział jakiś niekształtny, zamazany ląd.
            Ostry, porywisty wiatr dął mu w twarz i szarpał krótkie, nierówno przycięte włosy. Musiał mrużyć oczy, by zobaczyć nieznaną mu wyspę. Nigdy wcześniej nie doleciał tak daleko i czuł, że czeka na niego coś wyjątkowego. Ach! Gdyby tak odkrył jakiś nowy gatunek smoka albo znalazł inne gniazdo. Mama na pewno by się cieszyła, a chciał jej wynagrodzić swoje nagłe wyjście.
            Smok opadł lekko na polanę pomiędzy drzewami. Czkawka ściągnął futro i przerzucił je przez grzbiet smoka, rozglądając się ciekawie. Dookoła były tylko wysokie, grube dęby z powykrzywianymi korzeniami, które tworzyły rodzaju toru przeszkód na ścieżce. Czuł zapach wilgotnej trawy i żywicy. Tutaj, na lądzie, za ścianą z drzew, było dużo cieplej niż na otwartej przestrzeni, gdzie wiatr hulał w najlepsze.
            - Ładnie tu, co? – rzucił to smoka, ale ten przejawiał taką samą chęć do rozmowy jak jego mama.
            Pod stopami czuł szeleszczące liście, krótkie, łamliwe gałązki i jakieś dziwne, wysuszone owoce przypominające kształtem orzechy. Przez korony drzew przedzierało się nieśmiało słońce, które nagle wydało się Czkawce ciepłe, jesienne i miłe jak pocałunek matki, zupełnie inne niż to skrzące koło nad szarym bezmiarem oceanu.
            Obszedł polanę dookoła, brnąc z złoto-brązowych liściach. Zastanawiał się, czy znajdzie tu jakieś smoki. Wydawało mu się idealnym miejscem na gniazdo – ciepłe, pełne zakamarków do ukrycia, a woda i ryby dość blisko, by polować na nie każdego dnia.
            - Rozejrzyjmy się trochę!
            Czkawka uwielbiał nowe miejsca. Odkąd nauczył się sam latać na smokach, przemierzał okoliczne wyspy i zwiedział je za każdym razem, gdy dopadała go nuda. Z zasady unikał ciemnych, groźnych lasów, bo nie należał do chłopców, którzy kochali chojrakować, ale był zwyczajnie ciekawy świata. Smoki były fascynujące, świat był fascynujący, ludzie były fascynujący – chciał znać to wszystko.
            Nagle usłyszał jakiś stukot. Przywarł do ciepłego, pachnącego siarką cielska smoka i czekał, próbując wychwycić każdy, nawet najcichszy, dźwięk. Wilki? Niedźwiedź? A może, odpukać!, dziki? Smok wydawał się spokojny, usiadł przy drzewie, przymknął oczy i dyszał we włosy Czkawki.
            Dźwięk nie ustawał. Czkawka próbował go rozpoznać; był już pewien, że to nie dzikie zwierzę. Nauczył się, że nieoswojone smoki potrafią być naprawdę niebezpieczne, a jeszcze gorsi mogliby być kłusownicy, którymi tak straszyła go matka. A gdyby to był ktoś… ktoś w jego wieku, z kim mógł porozmawiać, kto nie zionie ogniem, kto nie poświęca całego czasu na dbanie o smoki.
            Ostrożnie przeszedł przez polanę i schował się za grubym, potężnym dębem.
            Między drzewami stał anioł. Czkawka rozdziawił usta i oniemiały wpatrywał się w długie, jasne włosy zaplecione w niestaranny, luźny warkocz, w piękną, zaróżowioną buzię, w miedzianą opaskę na czole, w kolczastą spódniczkę i zdobione naramienniki. Nigdy wcześniej nie widział równie pięknej dziewczyny (właściwie, niewiele ich w ogóle widział). Z daleka nie widział za dobrze, ale mógłby przysiąc, że przy tak obłędnych oczach chowały się nawet gwiazdy.
            Anioł nawet go nie zauważył, tylko zamachnął się i wykonał serię ostrych cięć toporem. Czkawka cofnął się zaniepokojony. Może niewiele wiedział o świecie, ale pięknie, zniewalające anioły raczej nie zabijały powietrza gigantycznymi toporami. Za każdym razem, gdy dziewczyna podnosiła broń, miał wrażenie, że nie wytrzyma ciężaru i złamie się w pół.
            Ćwiczyła szybko i precyzyjnie, zupełnie, jakby robiła to od dawna. Czkawka pomyślał z zażenowaniem, że chyba nie dałby rady dźwignąć chudymi ramionami tak ciężkiej broni. Włosy anioła unosiły się i opadały w rytm jej ruchów, grzywka niesfornie podskakiwała, a rumieńce nabierały kolorów.
            - Jaka ona piękna – sapnął Czkawka.
            Nigdy wcześniej nie rozmawiał z obcym. Oboje z matką nauczyli się milczeć i pracować w ciszy, ale on tak strasznie marzył, żeby poznać świat innych ludzi. Jak żyją, co jedzą, gdzie polują… Patrzył jak zahipnotyzowany na anioła i zdecydowała, że dzisiaj jest właściwy czas, żeby stworzyć nowe znajomości.
            Wrócił szybko do smoka i podrapał łuskowatą, ciepłą głowę.
            - Hej, hej! Pobudeczka!
            Smok niechętnie otworzył jedno oko i dmuchnął gorącym powietrzem na twarz Czkawki. Chłopak zakrztusił się, przyduszony nieprzyjemnym dymem.
            - Spokojnie, kolego! Słuchaj, leć gdzie chcesz! Albo sobie śpij. Ja znikam, a ty po prostu bądź tu wieczorem i wrócimy do domu… Rozumiesz?
            Smok znów dmuchnął i zapadł w sen. Czkawka uśmiechnął się, zastanawiając się, jak stary musi być jego przyjaciel, skoro najchętniej całe dnie drzemałby w słońce. Odetchnął głęboko. Zastanawiał się, jak powinien zagadać do anioła.
            Wrócił do swojego dębu. Anioł najwyraźniej się zmęczył, bo nie słyszał już świstu, z jakim topór przecinał powietrze. Przykucnął i patrzył.    
            Dziewczyna siedziała na potężnym korzeniu i oddychała głęboko. Ręce miała skrzyżowane, jedną nogę zarzuciła na drugą, a oczy przymknięte. Czkawka pomyślał, że ma tak cudownie rozmarzoną minę, jakby śniła najmilszy sen świata. Chciał ją narysować.
            Pochylił się i nacisnął kolanem na suchy patyk. Trzask wyrwał anioła z zamyślenia.
            - Kto tam?! – wrzasnęła, sięgając po broń.
            Czkawka ostrożnie się podniósł. Chciał poznać anioła, ale niekoniecznie siłę rażenia jej topora.  Powoli wyszedł zza drzewa i uśmiechnął się w najgłupszy z możliwych sposobów.
            - Cz..cześć.
_____________________________
I jest. Druga część opowiadania o Czkawce wychowanym wśród smoków. 
Poprzednia była w czerwcu, więc trochę czasu minęło. 
Następna na pewno szybciej :)
A już niedługo crossover Kraina Lodu/Strażnicy Marzeń

14 września 2014

Gonitwa X (Gwiezdne Wojny)


            Milo prowadził pewnie przez ciemne zakamarki ulic. Ahsoka początkowo starała się zapamiętywać drogę, ale przy szesnastym zakręcie zgubiła się i zrezygnowała. Podążała za nim, mając nadzieję, że chłopak nie zamierza oddać jej w ręce policji. Zamiast kraść lekarstwa, mógłby odebrać nagrodę (w ciemności dostrzegła plakaty ze swoim niewyraźnym, rozmazanym zdjęciem) i kupić je legalnie. Musiała zaryzykować.
            Ruszyli stromymi schodami w górę. Ahsoka zadarła głowę i zobaczyła mgliste, zamazane światła w budynku daleko, daleko przed nimi. Czuła, że niedawno tu była. Moc podpowiadała, że właśnie w tym budynku zamknięto ją, gdy zjawiła się na zabiedzonej, zapomnianej planecie.
            - Ciszej, Jedi, ciszej! – mruknął, gdy stanęła na nieosłonięte przewody.
            Gdzieś za ich plecami zaszurały kroki. Ahsoka nie miała pojęcia, czy to kot, bezdomny czy strażnik.
            - I szybciej!
            Milo był okropnym towarzyszem – marudził, krytykował albo w ogóle się nie odzywał, obrażony  na cały świat. Ahsoka go nie znosiła, ale szanowała. Szanowała, bo codziennie rano wstawał do pracy, by mama miała co włożyć do garnka, bo próbował chronić tych, których kochał, bo starał się być dobrym człowiekiem.
            Im wyżej się wspinali, tym zabudowała stawała się bogatsza. Pozbijane, zapchlone budy i chwiejące się kamienice zastępowały stabilne, szare budynki z wysokimi kominami, z których wydobywał się duszący, czarny dym. Nad wejściami migotały światła, a gdzieniegdzie kręcili się strażnicy.
            Milo przywarł do ściany, ciągnąć ją za sobą.
            - Fabryki są czynne bez przerwy.
            Ahsoka sunęła za nim przyklejona do ściany. Miała wrażenie, że oddycha zbyt głośno. Wciąż była bosa, zmęczona, głodna i pozbawiona swojej ukochanej broni – miecza świetlnego. Wiedziała, że musi powierzyć swój los – i los Milo – Mocy. Zaufać sobie i zaufać Mocy. Odetchnęła i wykonała kilka ćwiczeń uspakajających, jakich nauczył ją Anakin.
            Pozostawał jeszcze Anakin. Kiedyś wydawało jej się, że czuła jego obecność – rozgniewaną, zawistną, przerażoną. Później oddaliła się od miejsca, w którym była uwięziona – dziś zgadywała, że była to siedziba premier Donar Turii – i straciła z nim kontakt. Czasem zastanawiała się, czy może zmęczony umysł nie płata jej figli. Odetchnęła głęboko, pozbywając się wszelkich zbędnych myśli.
            Milo skręcił gwałtownie. Znaleźli się w ślepym zaułku. Jakieś chude, poskręcane zwierzę żarło mniejsze tuż koło kontenerów ze śmierdzącymi odpadkami. Milo postawił nogę na ścianę, chwycił się rynny przy kamienicy i zaczął się wspinać. Kiepsko sobie radził – znoszone budy nie chciały trzymać się chropowatej powierzchni, zsuwał się i pocił, psiocząc w nieznanym Ahsoce języku.
            Rozejrzała się ostrożnie i ruszyła za nim. Za każdym razem, gdy bose palce dotykały ściany, czuła, jakby miliony naostrzonych igiełek wbijały jej się w ciało. Była już prawie na szczycie, gdy Milo wyciągnął do niej rękę i pomógł wejść na dach. W pierwszej chwili rozdziawiła usta i gapiła się na niego zaskoczona. Był to pierwszy serdeczny, pomocny gest. I zapewne jedyny.
            Przeszli dachem kamienicy, maskowani ciemną, bezgwiezdną nocą. Ahsoka zerkała w dół na budynki fabryk. Zadymione kominy przysłaniały jej widok na ogromne krajalnice, stosy kamieni i ludzi w rękawicach, dźwigających sprzęty. Nawet z wysokości czuła odrażający smród dymów.
            Budynki stały tak blisko, że przez trudu udawało im się przeskakiwać z jednego na drugi. Odległość wahała się od metra do półtorej, a w niektórych miejscach rozwieszono siatki i sznury na brudną bieliznę. Przy którejś takiej linie Milo zatrzymał się i zgarnął kilka ciuchów.
            - Przebieraj się! - cisnął w nią spłowiałą koszulą i spodniami.
            - Niby po co?
            Lubiła swój strój – nawet, jeśli był w paru miejscach usmolony, przetarty i przepocony, to wciąż pozostawał funkcjonalny i wygodny. Domyślała się, że wkrótce dojdzie do walki, a wtedy będzie potrzebowała zwinności i szybkości. Koszula do kolan tylko utrudniła by sprawę.
            - Dostaniemy się do pałacu od strony kantyny – wyjaśnił cicho Milo. – Donar Turia ma na swoich usługach paru łowców nagród, a oni uwielbiają burdele podobne do tego. Musisz wtapiać się w tłum, wyglądać jak ktoś od nas.
            Ahsoka zmarszczyła nos. Pamiętała kantynę, o której mówił Milo. Ostatnim razem, gdy tam była, została ponownie schwytana, a chwilę wcześniej c z u ł a Anakina. Może gdy znów się tam pojawi, odnajdzie jakieś potwierdzenie, że obecność mistrza to nie głupie złudzenie. Mogli ją zapamiętać – w swoich ubraniach była tą poszukiwaną Jedi, w byle jakich szmatach – przypadkową Torgutanką.
            - Odwróć się! – burknęła i odeszła jak najdalej.
            Jako Jedi rzadko miała styczność z mężczyznami – znaczy, owszem, widziała ich, spotykała na każdym kroku, ale byli to żołnierze, towarzysze, przyjaciele, a nie mężczyźni, którym wolno pożądać. Chociaż nie czuła od Milo choćby krztyny sympatii, wciąż głupio jej było rozbierać się przy obcym.
            Pochyliła się i pozbyła ubrania, wciągając za dużą, męską koszule i skórzane spodnie z pustą pochwą na broń. Swój strój zrzuciła z dachu na stertę kontenerów w nadziei, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Za duża koszula była zdecydowanie zbyt rozchełstana. Zebrała materiał i zasłoniła dekolt.
            - Idziemy! – Milo przeszedł ostrożnie po desce przerzuconej na drugą kamienicę.
            W chwili, gdy Ahsoka miał ruszyć w ślad za nim, na twarz chłopaka padło ostre, zimne światło.
            - Stać! Co tam robisz, dzieciaku!
            Milo stał sparaliżowany i patrzył tępo na strażnika zaledwie przez sekundę. A potem zrobił najgłupszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy – zaczął uciekać. Zanim Ahsoka zdążyła krzyknąć, padły pierwsze strzały.
*
            Nell był człowiekiem z natury przyjaznym i towarzyskim. Nawet w obliczu zagrożenia złapaniem, gdy szli przez zadymione, brudne uliczki, nie przestawał mówić. Anakin starał się ignorował gadaninę i cierpliwie wyciszał Mocą pogłos niosący się po ścianach, ale w głębi serca miał wrażenie, że mężczyzna jest podstawionym szpiclem, który celowo wyprowadził go z więzienia, by jeszcze pogłębić jego winę, a teraz daje sygnał strażnikom.
            Nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem ponownie nie popełnił błędu. Jego mistrz, Obi-Wan z pewnością potwierdziłby taką opinię i dodatkowo zbeształ za brak rozsądku. Chociaż wyrósł z czasów, gdy nosił przy uchu padawański warkoczyk, wciąż liczył się ze zdaniem mentora i za każdym razem czuł się trochę winny, gdy po raz kolejny robił po swojemu i wszystko się sypało. Może gdyby posłuchał Padme, zaczekał aż sprawa zostanie załatwiona dyplomatycznie, teraz nie włóczyłby się po jakiś zapchlonych tunelach, ale ściskał w ramionach Ahsokę.
            Właśnie, Ahsoka.
            Nastoletnia padawanka była jedynym powodem jego pobytu na tej zadymionej, nieprzyjaznej planecie. Kiedy tylko dowiedział się, że zniknęła, rzucił wszystko bez słowa, uruchomił starek i zjawił się tam, gdzie poprowadziła go Moc. Odkąd stracił kontakt ze Smarkiem, miał wrażenie, że jakaś jego cząstka roztrzaskała się. Ten brak stale go wykańczał.
            - Słuchasz mnie, przyjacielu?
            - Musimy się pospieszyć – mruknął roztargniony. – Gdzie my, tak właściwie, idziemy?
            Nell uśmiechnął się.
            - Do mojego domu! To już niedaleko!
            Anakin znał wielu ludzi podobnych do swojego nowego towarzysza. Wyrastali z nędzy i nie potrafili się z niej wyrwać, zaharowywali się, by dać jak najlepsze życie swoim dzieciom. Albo stawali się najgorszymi kreaturami Galaktyki, albo najszczerszymi, najbardziej oddanymi kompanami, którzy ostatnią krztynę chleba dzielą na cztery, by dla wszystkich starczyło.
            Wyprowadził go z więzienia, tak, jakby uciekał stamtąd po raz setny. Dobrze wiedział, gdzie są patrole, którędy trzeba odbić, a gdzie szczególnie uważać. Anakin czuł, że pomoc dzięki jego pomocy – pomocy zwykłego prostata – dał radę wymknąć się bez wzbudzania sensacji.
            Nell był drukarzem, wesołkiem i ojcem. Tyle dowiedział się ze snutej opowieści pełnej anegdotek o tym, jak jego córka stworzyła pierwszy rysunek albo najstarszy syn rozpoczął pracę w fabryce. Wciąż powtarzał, jaka jego zona jest cudowna. Anakin słuchał tego z jakimś rozczuleniem, czując, że pod jego czaszką kłębią się myśli o Padme. Na pewno będzie wściekła, że tak namieszał…
            Nell wprowadził go do ciemnego, zgrzybiałego korytarza. W środku unosił się lepki, wilgotny zapach zgnilizny i szczyn. Na stopniu drzemał usmolony, tłusty robotnik. Nell podszedł do niego i potrząsnął ramieniem.
            - Przeziębisz się, przyjacielu – powiedział troskliwie. – Jeśli nie masz gdzie iść, zapraszam cię do mnie.
            Bezdomny wybełkotał coś po pijaczkowemu.
            - Chodź! – Nell złapał go za ramię i spróbował podnieść, ale był za chudy i za słaby, by choćby poruszyć ogromne cielsko. – No już!
            Nagle jakieś drzwi otworzyły się szeroko i ze środka wyszła chuda kobieta w długiej, granatowej koszuli nocnej. Wyglądała jak krzyżówka upiora z kościotrupem. Twarz miała bladą, zmęczoną, przepełnioną jakąś niepojętą udręką, cierpieniem znanym tylko najstarszym męczennikom.
            - Nell… - głos, który się z niej wydobył, był jednocześnie jękiem, płaczem i westchnieniem głębokiej ulgi. Padli sobie w ramiona, całując się tak, jakby nie widzieli się co najmniej trzydzieści lat. Anakin wbił wzrok w czubki butów, odrobinę zażenowany pokazem czułości.         Wśród westchnień i mokrego odgłosu całowania słyszał powtarzające się „Tęskniłem!”, „Tak się bałam.”, „Kochanie…”.
            Nell wreszcie oderwał się od kobiety i objął ją mocno. Bieda uczyniła z nich najtwardszą, najbardziej oddaną parę na całej planecie. W najgorszych, najcięższych chwilach wciąż za sobą szaleli.
            - To mój drogi przyjaciel – Anakin Skywalker – powiedział z typowym dla siebie rozbawieniem.
            Gdy kobieta przestawała wpatrywać się w męża, na jej twarz powracał nieszczęśliwy, chłodny wyraz. Anakin miał wrażenie, że dźwiga ona wszystkie troski swojej rodziny, których jego pogodny towarzysz nie dostrzegał.
            - Witaj, pani – skłonił się. – Jestem generał Skywalker, a twój mąż bardzo mi pomógł.
            - Potrafi pomóc wszystkim, ale nie własnej rodzinie – mruknęła kobieta, ale w głosie zabrakło złości. Za bardzo kochała męża, by móc się na niego gniewać.
            Weszła do środka, a za nią podążyli dwaj mężczyzny. Anakin rozejrzał się po skromnej, ale czystej izbie i wyczuł coś, co go zaskoczyło i uszczęśliwiło. Ahsoka! Ahsoka tu była! Zaledwie… kilka godzin temu? Czuł ją tak wyraźnie, jak przed porwaniem.
            Już miał pytać, gdy w pomieszczeniu rozległ się rozrywający, skrzeczący kaszel. Anakin poczuł, że od samego słuchanie zaczyna boleć go gardło.
            - Mały jest chory – westchnęło udręczona matka. – A twój głupi syn chce ukraść lekarstwa ze szpitala dla strażników! Zostawił list… Nawet nie wiem, kiedy wyszedł. To wszystko przez tą parszywą przybłędę!
            - Kogo? – Nell podszedł do śpiącego synka i zaczął głaskać go po głowie z ojcowską czułością.
            - Była tu taka Jedi… Hano? Pano? Dano? – kobieta przylgnęła do męża. – Poradzimy sobie, prawda?
            - Tano – poprawił Anakin. – Ahsoka Tano.
            Poczuł, że ogarnia go rezygnacja. Już prawie chwycił Ahsokę, już prawie ją znalazł, był w miejscu, gdzie ona stała zaledwie kilka, może kilkanaście godzin temu. Wymknęła mu się i gdzieś zniknęła. Ponownie poczuł, że Moc, świat, Galaktyka sprzymierzona jest przeciwko niemu.
            - Tak, możliwe – kobieta pokiwała głową.
            - Znasz Jedi Tano? – tuż przy udzie Anakina rozległ się pokorny, zadziorny głosik. – Pomogła mi.
            - Sania! – Nell zerwał się na równe nogi i objął córkę. – To moja pociecha – uśmiechnął się szeroko do Anakina. – Ma na imię Sana. Sana! Na część naszej planety, na cześć domu, na cześć ojczyzny.
            - Jedi Tano wróci z lekarstwami – dodała dziewczynka. – Razem z Milo wszystko załatwią.
            Anakin zagryzł usta. W co ta Ahsoka znowu się wpakowała?
*
            Padme była naprawdę rozgniewana. Chodziła w kółko po komnacie, którą przydzieliła jej premier Donar Turia i kipiała wściekłością. Najpierw zostawił ją Anakin, uciekł z więzienia i postawił w sytuacji, gdy musiała tłumaczyć jego i siebie, bo przecież grał jego ochroniarza. A teraz dodatkowo zniknął Obi-Wan Kenobi i również o to obwiniała ją Donar Turia. Miała serdecznie dość.
            Sama musiała dźwigać dyplomatyczne obowiązki i znosić kłamstwa, jakimi zasypywała ją Donar Turia. Na każdym kroku, w każdej sprawie. Próbowała się wyślizgnąć i wybadać, gdzie zniknął Obi-Wan albo gdzie ukrywa się Anakin, ale na każdym kroku napotykała strażników-ochroniarzy. Była sprytna i nie raz już dawała sobie radę z takimi problemami, ale tym razem nie mogła się nigdzie ruszyć bez obstawy. U w i ę z i o n a.
            Węszyła w pałacu. Wypytywała służbę, ale ci zbywali ją albo ignorowali, co tylko pogłębiało jej zniechęcenie. Nie przywykła do takiego traktowania. Znalazła przejść z korytarzy do kantyny, gdzie spał Anakin, gdy przybyli na tą nędzną planetkę zapomnianą przez Senat i Kanclerza.
            Wróciła właśnie z obiadu, gdzie wysłuchiwała półgodzinnej mowy o tym, jak bardzo oszukana i zawiedziona czuje się Donar Turia w związku z ucieczką obojga Jedi.
            - Przecież Obi-Wan nie uciekł – zauważyła chłodno Padme. Pogodziła się już, że premier uważa jej męża za bandytę i mordercę, przestała go bronić, uświadomiwszy sobie, że tylko zachęca kobietę do dalszego narzekania. – Był wolny i mógł opuścić…
            - Zniknął! Może mnie okradł? Skąd mam to wiedzieć, moja droga? Dookoła siebie mam tyle oszustów i krętaczy… Czasem już jestem zmęczona, wiesz?
            Padme nie odpowiedziała. Oszustów i krętaczy, co? Ty przebrzydła hipokrytko!
            Najwięcej czasu spędzała w swoich pokojach, ale nawet tam czatowały na nią służące z misami owoców i strażnicy. Za każdym, gdy napotykała kogoś z nich, ogarniał ją szał. Najchętniej rzuciłaby planetę w diabły i wróciła do swojego zwyczajnego życia.
            Znudzona położyła się na łóżku. Pościel szeleściła przyjemnie i pachniała jakby dopiero co skroplono ją pachnidłami. Przypominała Donar Turię. Jej oddech był jak powiew ciężkich, przesadzonych perfum. Padme wsunęła dłonie pod pachy i pomyślała o Anakinie.
            Gdzie był? Jak sobie radził? Czy zdrów? Trzymał się jakoś?
            Martwiła się tak bardzo, że niemal czuła, jak jej włosy siwieją. Za każdym razem, gdy wpatrywała się w lustro, szukała jasnych, białych pasemek, ale niczego nie znajdowała. A mimo to, przez ostatnie stresy czuła  się jakby miała trzynasta lat, a nie trzydzieści.
            Im więcej czasu spędzała w swoich czterech ścianach, tym więcej rozmyślała. Niepewność zmieszana ze zdenerwowaniem kotłowała jej się pod czaszką . Miała wrażenie, że jeszcze chwila i wyważy drzwi, porozstawia strażników po kątach i zażąda od Donar Turii prawdy.
            Zerknęła w lustro. Dwa warkocze, w które rano wplotła cztery złote wstążki, pozostały idealnie ułożone i nawet jedno pasmo się nie wysunęło. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jak każda kobieta była odrobinę próżna i lubiła pięknie wyglądać.
            Korytarze jak zwykle były ciche, ale Padme nauczyła się już, że kiedy straci czujność, natychmiast pojawi się służąca albo strażnik. Szła spokojnie, oglądając obrazy. Głównie portrety Donar Turii – na wszystkich wyglądała tak właściwie, że Padme miała wrażenie, że chyba by ją poparła.
            Rozejrzała się po ścianach i po raz kolejny zwróciła uwagę na coś, co nurtowało ją dłuższego czasu. Kamery śledziły każdy ruch w korytarzach. Gdyby tylko znalazła nagrania, mogłaby sprawdzić, czy Anakinowi udało się bezpiecznie uciec. Odetchnęła głęboko, zebrała materiał bladozłotej sukni i ruszyła w poszukiwaniu właściwego pomieszczenia.
            Gdyby był z nią Anakin albo Obi-Wan mogłaby zapytać kogokolwiek, a oni za pomocą Mocy dowiedzieliby się prawdy. Musiała grać sama najróżniejszymi sposobami. W kieszeni miała przygotowany paralizator – na wypadek gdyby ktoś za bardzo się nią zainteresował.
            Usłyszała hałas w bocznej odnodze korytarza. Zatrzymała się  i wyjrzała ostrożnie. Przy ścianie stał droid i majstrował przy kamerze. Po chwili odsunął się i odwrócił. Padme dostrzegła w jego dłoniach zapis z kamer. Prawie westchnęła. Szczęście musiało jej sprzyjać! Teraz wystarczyło, że pójdzie za droidem, a on zaprowadzi ją prosto do miejsca, gdzie będzie mogła zobaczyć wszystkie nagrania.
            Droid założył czystą kartę i pojechał korytarzem na swoich metalowych, skrzypiących kółeczkach. Padme podążała za nim, chowając się za każdym razem, gdy droid skręcał. Nieźle radziła sobie w śledzeniu; nauczyła się nawet chodzić tak, by wyciszać stukot obcasów.
            Droid przekręcił jeden z przycisków, a właz otworzył się z charakterystycznym tchnięciem pary. Padme przestała się skrywać – wpadła za robotem do środka i wycelowała w niego paralizatorem. Chociaż broń była przeznaczona na istoty żywe, droidy traciły po niej kontrole nad swoimi obwodami.
            Robot zapiszczał i wypuścił ze szczypiec zapis. Padme podniosła taśmę i rozejrzała się. Dookoła było mnóstwo podobnych, czarnych rolek. Niektóre pokryły się kurzem. Poczuła, że znalezienie tej z korytarza, którym przebiegł Anakin, będzie niemal niemożliwe. Przeniosła wzrok na trzymaną w rękach i uśmiechnęła się krzywo. Przecież od czegoś trzeba zacząć.
            Podeszła do pulpitu i wsunęła taśmę. Ekran zamigotał, a po chwili ukazał się obraz korytarza. Padme zniecierpliwiona patrzyła na pustą drogę i czekała, ale nic się nie wydarzyło. Nie pojawił się nawet głupi droid sprzątający! Nacisnęła strzałkę do przodu i przewinęła niemal całą taśmę. W chwili, gdy miała dać sobie spokój, mignęła pomarańczowa istota.
            Padme cofnęła i zatrzymała film, omal nie zachłystując się powietrzem. Ahsoka! Ahsoka Tano! Rozpoznała swoją małą przyjaciółkę bez trudu. Była bosa i uciekała przed czymś. Nagranie mogło pochodzić sprzed kilku, może kilkunastu dni. Była tutaj… Była tutaj, a nikt nie mógł przebywać na salonach bez wiedzy Donar Turii.
            - Padme!
            Odwróciła się zaskoczona. W drzwiach stała Donar Turia – uśmiechnęła, wytworna, nienaganna jak zawsze.
            - Co ty tu robisz?
            Padme nie zamierzała się tłumaczyć. Musiała się dowiedzieć, czemu Ahsoka tak rozpaczliwie uciekała i gdzie teraz jest. Postąpiła krok do przodu.
            - Gdzie jest Ahsoka? Przecież tu była!
            Donar Turia znów się uśmiechnęła. Podeszła tak blisko, że Padme znów poczuła jej słodki, ciężki oddech.
            - Jest mi potrzebna – wyjaśniła cichutko. Zanim Padme zdążyła coś powiedzieć, poczuła ukłucie na swoim nadgarstku i zimny płyn w żyle. Ostatnim, co zobaczyła, była pusta strzykawka w ręce Donar Turii.
_____________________________
Zapraszam do udziału w ankiecie :)