26 lipca 2014

Łowcy cz.10: Lepszy dzień (Huntik) / Zawieszenie

            Sophie źle spała tej nocy. Wieczorem wciąż się kręciła, przewracając z boku na bok. Pościel leżała skołtuniona gdzieś w nogach łóżka, a wysłużony jasiek spadł na podłogę. Próbowała odpuścić, ale jej duma została zraniona. Gniewnie uderzyła pięścią w materac i ponownie wtuliła twarz w poduszkę. Wiedziała, że ta noc będzie bezsenna. Gdy tylko zamykała oczy, znów słyszała słowa Dantego „To samowolka! To nierozsądne!”. Z każdą minutą jej skrucha topniała i zamieniała się w piekący gniew. Urażona duma paliła jak żywy ogień. Sophie znała swoją wartość; do diaska, była  C a s t e r w i l l e m! Obudzona w środku nocy, zaspana i przestraszona, mogła recytować prawa fizyki i opisać każdą bitwę. Gdy miała kilka lat, nazwano ją cudownym dzieckiem. Rok w rok miała najlepszą średnią, nigdy poniżej pięciu.. Była diamentem, najlepszą z najlepszych...
            Zagryzła mocno wargi. Gniew zmienił się w ponurą oziębłość. Obiecała sobie, że nie odezwie się, nie będzie krzyczeć, nie poprosi go już nigdy o pomoc… Jak mógł! Sophie nie przywykła do krytyki – wychowała się wśród służby, którzy uważali ją za dziecko i d e a l n e   i nauczyła się, że może działać według samej siebie. Westchnęła i obiecała sobie, że pokaże Dantemu, kto jest najlepszym Łowcą.
            Dante spokojnie spał w drugim pokoju, pochrapując cicho, i nie mógł wiedzieć, że dziewczyna jest na niego śmiertelnie obrażona.
            - Hej…? – zza drzwi dobiegł stłumiony chłopiec głos.
            Sophie uniosła głowę zaskoczona.
            - Kto to?
            Drzwi skrzypnęły lekko i do środka wślizgnął się Lok. Miał nastroszone włosy; w półmroku nocy dostrzegła, że są mokre i błyszczące. Resztki wody spływały mu po karku i plecach. Pachniał mocnym, męskim żelem pod prysznic. Miał na sobie białą koszulkę z logiem jakiegoś irlandzkiego zespołu i rozciągnięte spodenki.
            - Mogę wejść? – zapytał nieśmiało. Na ustach błąkał mu się uśmieszek; Sophie była pewna, że chce z niej drwić i wytknąć wszystko, co zrobiła nie tak, jak życzyłby sobie tego Dante.
            - Proszę – powiedziała sucho, poprawiając chabrową koszulę. Podwinęła mankiety i zacisnęła usta w wąską linię, czekając na pierwszy atak. Tym razem nie zamierzała płakać ani się płaszczyć; tego popołudnia nauczyła się, żeby – niezależnie od wszystkiego – być twardą. Najtwardszą.
            Lok przysiadł na brzegu łóżka, przygniatając zmarnowany egzemplarz Złodzieja Pioruna.
            - Chciałeś z tobą pogadać – westchnął. – Chodzi o to, co stało się dzisiaj… No, wiesz.
            - Wiem, o co ci chodzi – ucięła zimno. Wbiła wzrok w twarz Loka i czekała.
            - Dante nie chciał sprawić ci przykrości – powiedział powoli.
            - Nie podobało mu się to, jak wzięłam sprawy w swoje ręce. Czyżby bał się, że okaże się lepszym przywódcą? – potrząsnęła głową. – Zresztą, teraz to już nieważne…
            Lok spojrzał na nią wielkimi, niebieskimi oczami i delikatnie uścisnął jej dłoń. Sophie próbowała nie zwracać uwagi na to, że jego wielkie dłonie są gorąco i spocone. Uśmiechnęła się skrępowana.
            - Sophie, Dante chciał ci pomóc, nauczyć cię czegoś. Martwił się… Bał się, że stanie ci się krzywa.
            Sophie uniosła brew.
            - Już jako pięciolatka chodziłam na…
            - Wiem! – Lok wywrócił oczami rozbawiony. – Wiem, że jesteś świetna. W sumie… jesteś najmądrzejszą i najfajniejszą dziewczyną jakąś znam… - wydusił z siebie, puszczając jej rękę. Spuścił wzrok i zarumienił lekko. Sophie uśmiechnęła się – po raz pierwszy tego wieczora – mile połechtana komplementem.
            - Szkoda, że Dante tego nie widzi.
            - Ależ widzi! Tylko teraz jesteś jego podopieczną i próbuje… próbuje być najlepszy dla nas. Może wszyscy powinniśmy dać sobie trochę czasu i… powinniśmy siebie doceniać. Wszyscy, bo przecież – no wiesz – jesteśmy drużyną, nie? Musimy trzymać się razem.
            Twarz Sophie rozpogodziła się tak ślicznie, że Lok poczuł, jak serce mu przyspiesza. Uśmiechnęła się i mrugnęła do niego, czując, że rana na jej dumie zaczyna się zasklepiać. Będzie musiała przekonać Dantego, jak wiele jest warta, wtedy zacznie ją doceniać.
            - W porządku, Lok.
            Chłopiec skinął głową i wstał, ruszając ku wyjściu.
            - Lok?
            - No? - odwrócił się i spojrzał na nią przez ramię.
            - Jesteś bystrzejszy niż wyglądasz, wiesz?
            - Dzięki, chyba – zaśmiał się i zamknął drzwi. Usłyszała jeszcze, jak głośno ziewa na korytarzu.
            Uśmiechnęła się do sufitu i opadła na łóżku, czując się lżejsza i wolniejsza.
*
            To będzie dobry dzień.
            Dante wiedział to już w chwili, gdy obudził się w ciepłym, rozgrzanym pokoju. Słońce przygrzewało, ale już nie tak mocno, jak poprzedniego dnia. Lekki wiatr potrząsał liśćmi lipy rosnącej przy jego ognie, zaraz na skraju lasu. Przeciągnął się, wdychając nosem suche, letnie powietrze. Miał dobry humor i czuł, że dziś będzie mógł naprawić całe zamieszanie dnia poprzedniego. Przeszła mu nawet złość na Sophie i jej „przejmowanie inicjatywy”.
            Telefon rozdzwonił się, wybudzając go ze słodkiego poczucia „mogę wszystko”.
            - Tia…?
            - Coś ci nie poszło na misji, prawda? – odpowiedział mu czarujący, kobiecy głos. Był zachrypnięty, ale tak hipnotyzujący i tajemniczy, że aż wstrzymał oddech i usiadł na łóżku, próbując sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej słyszał.
            - Kto dzwoni? – spytał, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak idiotycznie musiał brzmieć. Omal nie palnął się w czoło, ale pani po drugiej stronie zdawała się nie być urażona. Usłyszał jedynie wypuszczane ze świstem powietrze, jakby stłumione westchnienie pełne rozbawienia.
            - Możesz mnie nie pamiętać… Zhalia. Zhalia Moon.
            Podświadomie wyprostował się i wciągnął brzuch.
            - Pamiętam, oczywiście, że pamiętam – odparł, zastanawiając się, skąd – u diabła – ma jego numer. Nie śmiał zapytać i postanowił uważać, że baza danych Fundacji po raz kolejny  okazała się być słabo zabezpieczona. – W czym mogę pomóc, Zhalio?
            Po drugiej stronie ponownie rozległo się głębokie westchnienie.
            - To ja mogę pomóc tobie.
            Dante uniósł brwi. Zaczyna się robić interesująco.
            - Misja zawalana, prawda? – rzuciła. Chciał zaprzeczyć i sprostować, powiedzieć, że młodzież ma prawo do drobnych błędów, ale Zhalia nie potrzebowała odpowiedzi, od razu mówiła dalej: - Zdarza się. Nawet tym, podobno, najlepszym.
            Zmarszczył brwi. Definitywnie nie lubił tego „podobno”.
            - A mógłbyś odzyskać tego Tytana – zawiesiła głos i czekała.
            - Pytanie: jak?
            - Konkretny, podoba mi się – odetchnęła głęboko. – No cóż, tak się składa, że dokładnie wiem, w którym hotelu Garnitury czekają na dalsze rozkazy. I chyba maja coś, co powinno być w twojej drużynie.
            Dante był coraz bardziej zaintrygowany. Zhalia Moon, będąc wciąż nową agentką, miała zaskakująco dużo informacji. Nie był jeszcze pewien, czy powinien jej ufać. Mimo wszystkich podejrzeń, rozmawianie z nią – pełne rozbawionych westchnień, które nigdy nie zamieniały się w prawdziwy, szczery śmiech – sprawiało mu przyjemność.
            - Jaki masz interes w pomaganiu mi? – spytał ostrożnie.
            - Jakaś wzmianka o mnie w raporcie dla Fundacji? Jestem nowa, Dante, potrzebuję podbudowania autorytetu – wyjaśniła lekkim tonem, jakby było to najoczywistszą sprawą świata.
            - Czyli to umowa biznesowa? – podsumował, nie bardzo wiedząc, co czuje. Z jednej strony uspokoił się, przekonany, że w propozycji nie ma żadnego haczyka, a z drugiej… żałował, że chciała t y l k o tego.
            - Można to tak nazwać – głos w słuchawce stał się zniecierpliwiony i Dante zrozumiał, że rozmowa już się przeciągnęła. Szybko zrozumiał, że jego nowa znajoma jest nadzwyczaj rzeczową osobą, która nie zamierzam tracić swojego cennego czasu. – Umowa?
            - Jak najbardziej.
            - Doskonale. Wyślę ci namiary hotelu i godzinę, spotkamy się na miejscu – wyrecytowała, a już po chwili usłyszał piknięcie zakończonej rozmowy. Siedział jeszcze chwile bez ruchu, trzymając słuchawkę w dłoni. Z zamyślenia wyrwał go dopiero sygnał przychodzącej wiadomości.
*
            Zhalia uśmiechnęła się i zarzuciła nogę no nogę, jednocześnie zgniatając niedopałek w ceramicznej popielniczce. Kiedy dowiedziała się, że jej nowym zadaniem ma być infiltracja Fundacji Huntik, była niechętna i zirytowana. Zadanie wydawało jej się obrzydliwie nudne. Wszystko stało się dużo bardziej interesująco, gdy przyszła wiadomość o celu misji.
            Dante Vale.
            Zhalia nigdy nie interesowała się agentami Fundacji, ale jeśli jakieś nazwisko wiecznie przewijało się w raportach, to było to właśnie „Vale”. Jej mentor – stary, wredny Klaus – zwykł mawiać, że gdyby chciał werbować ludzi w Fundacji, błagałby Carlę Vale na kolanach, by do niego dołączyła. Zhalia zastanawiała się, czy opowieści o jej przygodach  nie były przypadkiem legendami.
            „Wyjątkowo utalentowana” – napisał o niej Klaus wiele lat wcześniej w raporcie z misji. Tekst dotyczył misji sprzed prawie dwudziestu pięciu lat, ale Zhalia podejrzewała, że wiek nie uczynił poczciwej babci robiącej na drutach z niebezpiecznego Łowcy. Liczyła, że kiedyś dostanie szansę poznania jej i… pokonania?
            W duchu liczyła też, że Dante Vale okaże się godzien swojego nazwiska. Był jednym z najwybitniejszych Łowców w szeregach Fundacji, a także jedną z największych obsesji tego próżnego idioty – DeFoe. Ten zarzekał się, że go złapie więcej razy niż Zhalia potrafiła zliczyć. Wszystko kończyła się na tępych obietnicach.
            - Zobaczysz, Moon! Dopadnę tego drania – słyszała, gdy wracał z kolejnej próby. Za każdym razem wymieniał szkiełka w małym, okrągłych okularkach, które zawsze pękały w czasie starć.
            - Nie wątpię, DeFoe, nie wątpię.
            Zhalia szczerze go nie cierpiała. Był wiecznie rozkojarzony i rozdrażniony, rzadko wywiązywał się z obowiązków i nieustannie próbował imponować wyżej postawionym. Prowadził swoje gierki i intrygi, dbając o swoje stanowisko za wszelką cenę. Mimo, że była znacznie zaradniejsza i sprytniejsza od niego, to właśnie DeFoe dostawał więcej zadań.
            Jednak teraz to ona otrzymałą ciekawe zadanie, w którym mogła się wykazać. Dopiła gorzką herbatę, starając się ukryć satysfakcję.
            Należała do Organizacji od zawsze. Odkąd pamiętała – odkąd c h ci a ł a pamiętać, dzieciństwo wyrzuciła z głowy i nawet nie próbowała sobie przypominać, jak śmierdzi ulica – była jej członkiem i wychowanką starego naukowca, Klausa. I mimo kilkunastu lat ciężkiej pracy i wspinania się po szczeblach kariery, większość traktowało ją jak zwyczajnego rekruta. Zhalia od zawsze pragnęła przynależenia, bycia częścią grupy, stawania na czele, a przede wszystkim: żądała szacunku do siebie.
            Jeśli chciała zdobyć prawdziwy autorytet w Organizacji, musiała usunąć Dantego Vale i wyniszczyć Fundację Huntik od środka. A poza tym… zapowiadała się zabawna misja. Cel wydawał się inteligentny i szarmancki. Zhalia wyśmiała sama siebie za taką myśl i spojrzała na zegarek. Za dziesięć dziewiąta.
            Wstała z fotela i zostawiła na kawiarnianym stoliku zmięty banknot. Pusty portfel przypomniał jej, jak bardzo potrzebuje awansu.
*
            - Nie podoba mi się to, Dante – stwierdziła Sophie, marszcząc nos. Przez noc gniew przeszedł jej całkowicie i znów miała dobry humor. Zapomniała o wczorajszej porażce i była gotowa do działania. Ani Dante, ani Lok nie wracali do tematu, a sprawa wydawała się być zakończona. – Ta kobieta jest jakaś… Denerwuje mnie.
            Dante zachichotał, nakładając sobie na talerz więcej twarożku. Ich gospodyni, emerytowana Łowczyni Polina, gotowała cudownie. Uwielbiał jej naleśniki i bułki z dżemem, ciasta i konfitury, zupy i kompoty – wszystko pochłaniał w ogromnych ilościach.
            - Zhalia jest świetnie wyszkolona i utalentowana – odparł.
            - Zresztą, już kiedyś nam pomogła – wtrącił się Lok, zapijając potężny gryz łykiem gorącej herbaty. Huśtał się na krześle odkąd zaczęli jeść śniadanie i Dante zakładał się sam ze sobą, ile czasu minie, zanim chłopak runie na podłogę. Lok uśmiechnął się i wytarł twarz wierzchem dłoni, sięgając po kolejną bułkę. – To ona wyciągnęła Dantego, jak się topił.
            - Nie topiłem się – pokręcił głową z irytacją. Zaczynało go drażnić wypominanie tamtego błędu. – Sam bym sobie poradził. Ale Lok ma rację: Zhalia już raz wyciągnęła do nas rękę. Wszyscy skorzystamy na wspólnej pracy.
            Sophie jeszcze bardziej się skrzywiła.
            - Właśnie! Jej chodzi tylko o własny zysk.
            Dante stłumił westchnienie. Miał dziwne wrażenie, że gdyby Zhalia zaoferowała się zupełnie bezinteresownie, Sophie byłaby równie niechętna i przeciwna pracowaniu razem. Wiedział, że będzie musiał jakoś przebrnąć przez jej humory. Po raz pierwszy pojął sens słów matki: Jedna baba w drużynie, nie więcej, bo będziesz miał sajgon.
            - Ale zależy nam na tym Tytanie, rozumiesz, Sophie?
            Dziewczyna przewróciła oczami i skinęła głową, z wielką łaską godząc się na współpracę.
            - Niech już będzie!
            Dante odetchnął z ulgą i sięgnął po swój wysłużony holotom, odblokowując mapy. Zignorował migające wiadomości od matki i komunikaty od Fundacji. Nie zamierzał przekonywać nikogo, że nie splamił swojego nazwiska – a Carla Vale była wyjątkowo drażliwa na tym punkcie – ani tłumaczyć, czemu w jego misji prawie wszystko poszło nie tak.
            Zlokalizował hotel, którego namiary wysłała ma Zhalia. Niewielki, biały sześcian z małymi balkonami, przeznaczonymi po jednym dla każdego apartamentu, wyjątkowy prosty i przeciętny, zapewne z nienajlepszymi warunkami. Obrócił widok i zauważył niewielki basen, w którym było więcej liści niż wody.
            - To nasz dzisiejszy cel, drużyno Huntik – stwierdził. – Za godzinę wyjeżdżamy.

*
            Bus Fundacji Huntik zajechał na hotelowy parking kilkanaście minut przed czasem. Dante zaparkował i przelotnie zerknął w boczne lusterko, upewniając się, czy resztki dżemu nie zostały mu na ustach. Przez lata nauczył się, że los jest złośliwy i takie wpadki zdarzają się za każdym razem, gdy zbliża się spotkanie z kimś takim jak Zhalia Moon. Wydawało mu się, że wygląda dobrze, tak, jak powinien wyglądać mężczyzna przed pierwszą wizytą u świeżo poznanej kobiety.
            W busie przez całą drogę panowała męcząca cisza. Mógłby przysiąc, że w duchu Sophie skrytykowała pomysł współpracy na każdy możliwy sposób. Lok zrezygnował z prób rozmowy i zamyślił się głęboko. Dante był niemal pewien, że wspominał ojca. Eathon Lambert zniknął zupełnie nagle, zostawiając żonę i dwoje małych dzieci. Największym napędem na drodze Łowcy było dla Loka odnalezienie ojca – Dante rozgryzł to od razu, chociaż Lok rzadko mówił o tacie.
            Lok siedział obok Sophie; oparł łokieć o drzwiczki i patrzył za okno dużymi, niebieskimi oczami. Twarz miał spokojną i trochę smutną, ale Dante nie pytał, czy wszystko w porządku. Wierzył, że Lok powiedziałby, gdyby coś leżało mu na sercu, a teraz jego złym samopoczuciem obciążył zmęczenie.
            Chłopak miał na sobie wyciągniętą żółta koszulkę z granatowym nadrukiem w kształcie kotwicy i dżinsowe spodenki do kolan. Z kieszeni wystawał mu brązowy sznureczek. Dante był pewien, że to Tytan – największy atut Loka w walce.
            Sophie siedziała wyprostowana przy nim, wertując jakiś przewodnik albo książkę. Czasami Dante szczerze ją podziwiał; nie pamiętał, żeby w jej wieku miał chęci, by spędzać każdą wolną godzinę na studiowaniu. Razem z najlepszym kumplem – Lorcanem – woleli włóczyć się po okolicach. Sophie była inna – poważniejsza, doroślejsza, bardziej opanowana. Podwinęła rękawy fioletowego żakietu i siedziała bez ruchu przez całą podróż, pochłonięta lekturę i wymyślaniem miliona powodów, dla których przyjmowanie pomocy od Zhalii było złym pomysłem.
            - I jesteśmy – Dante przerwał wreszcie milczenie, lustrując obszar wokół hotelu. Musiał znać okolice, żeby w walc móc wykorzystać teren na swoją korzyść.
            - To chyba Zhalia – Lok wychylił się i wskazał palcem na zacieniony bar tuż przy hotelu.
            Dante zerknął w tamtą stronę. Na wysokim, barowym stołku siedziała opalona kobieta w zielonych szortach i luźnej, białej koszuli. Czarne włosy luźno opadały jej na ramiona; twarz zasłoniła wielkimi, muchowymi okularami przeciwsłonecznymi. Nigdy nie sądził, że można wyglądać tak elegancko w zwyczajnych spodenkach.
            - Tak, to Zhalia.
            - No to na co czekamy? – Sophie otworzyła drzwiczki i wyskoczyła z samochodu. – Miejmy to już za sobą.
            Zhalia Moon musiała usłyszeć ich kroki. Gdy się zbliżyli, uniosła głowę i skinęła głową na przywitanie. Zerknęła na nich zza grubych szkieł okularów; Dante był pewien, że to spojrzenie było wyłącznie dla niego.
            - Jesteście.
            - Kultura nakazywałaby się najpierw przywitać – wypaliła Sophie, zajmując miejsce obok.
            Zhalia uniosła brwi, ale zignorowała uwagę.
            - Agenci Organizacji siedzą dziesięć metrów za wami, po lewej, trzeci stolik – wyjaśniła, dokańczając mrożoną kawę. – Strzelam, że Tytan jest w ich pokoju. Numer dwadzieścia trzy. Recepcjonistka przekupny, na pewno chętnie udostępni dodatkowy kluczyk za opłatą.
            - Nieźle się przygotowałaś – Lok uśmiechnął się z podziwem.
            - Jestem profesjonalistką – odpowiedziała poważnie. – Pytanie tylko: co teraz robimy?
_______________________________________
Znowu znikam z internetu :) Tym razem na dwa tygodnie. Wyjeżdżam nad morze, do Łeby. Już się nie mogę doczekać <3 Kocham Gdańsk, kocham Bałtyk, kocham nasze plaże. W każdym razie, z tego powodu zawieszam bloga na czas 27 lipca - 10 sierpnia. Jak lecą wakacje? U mnie super! Żeby się nigdy nie kończyły...

23 lipca 2014

Gonitwa IX (Gwiezdne Wojny)

            Ahsoka mieszała łyżką w dziwnej, brudnej wodzie, którą pani domu nazwała zupą, i próbowała zmusić się do spróbowania. Na froncie jadała różne paskudztwa: suszone mięso, bezsmakowe, energetyczne napoje, które miały szybko postawić ją na nogi, kwaśne konserwy. Tym razie zupa stawała jej ością w gardle nie z powodu smaku, ale z powodu otaczającej ją nędzy. Z tyłu głowy wciąż krążyła jej myśl, że bulwy, które pływały w zupie, były kupione za resztkę pieniędzy licznej rodziny.
            - Nie smakuje ci? – spytała Sania smutnym głosem.. Zwykle biegała roześmiana, ale odkąd jej brat pocił się w gorączce, przygasła i snuła się jak duch. Była zmęczona i przestraszona; Ahsoka cierpiała, widząc, jak bardzo problemy wykańczają rodzinę. Wieczory były najgorsze, wtedy wszyscy kończyli pracę i zaczynali myśleć. Myśleć o tym, jak bardzo jest źle. - Czemu nie jesz?
            Ahsoka uniosła wzrok znad miski i zmusiła się do uśmiechu.
            - Jest świetne – odparła, czując, że jej głos wcale nie brzmi przekonująco.
            Każda kolejna minuta bezczynności sprawiała, że czuła się coraz bardziej zła i nieszczęśliwa. Wiedziała – a właściwie miała nadzieję – że jej mistrz, Anakin, gdzieś tam jest. Ta krótka chwila, gdy dostrzegła go w kantynie, zamazywała się w jej umyśle i zaczynała się zastanawiać, czy może zmęczony umysł nie płata jej figli.
            Chciała zachować spokój – zgodnie z kodeksem Jedi, pragnęła być opanowana i pełna chłodu. Być może wtedy udałoby się jej ruszyć do przodu. Serce jej się krajało, gdy widziała, jak pani domu posępnie liczy pieniądze, składa monetę do monety, a chory dzieciak rzuca się w gorączce na łóżku.
            Gdy trafiła to biednej rodziny liczyła, że może uda jej się znaleźć kontakt z miejscowymi i odnaleźć Anakina. Gdyby byli razem, mogliby stąd jak najszybciej odlecieć i zapomnieć o nędznej, smutnej planecie. Im bardziej poznawała małą Sanię, tym bardziej współczuła okradanym przez rząd ludziom i marzyła, by poprawić ich los.
            Mistrz uczył ją, że Jedi są strażnikami pokoju. Na planecie panował pokój, pokój wymuszony rygorem, karami, terrorem. Marzyła, by ukrócić cierpienie obywateli, wzniecić bunt, który objąłby wszystkie nędzne, smutne dzielnice i sprawił, że zyskaliby nową, lepszą władzę.
            - Potrzeba rewolucji – wymsknęło jej się przy śniadaniu. – Potrzeba wielkiego zrywu!
            Pani domu spojrzała na nią zrozpaczonym wzrokiem. Nie uśmiechnęła się ani razu od kiedy jej synek zachorował. Wciąż wpatrywała się we wszystko nieszczęśliwym wzrokiem człowieka na skraju przepaści, prawie nie spała i wychudła tak bardzo, że zaczynała przypominać szkielet.
            - Zrywy kończą się zawsze tak samo. Większe podatki, aresztowania, zmniejszanie racji żywieniowych w fabrykach – wymieniła beznamiętnie, ocierając pot z czoła chorego. – Trzeba zaakceptować świat, jakim jest. Zapamiętaj, że jutro jest lepsze tylko w głowie takich młodzików jak ty. My już wiemy, jak to jest, gdy przelewa się krew za głupie marzenia.
            - Ale wy… musicie wywalczyć swoje godne życie! Przecież żyjecie jak… - urwała, zdając sobie sprawę, że wszystko co ujrzała w ponurych dzielnicach, dla niej jest tragedią i szokiem, ale dla nich – rzeczywistością, z którą trzeba było się pogodzić.
            - Jak co? Przeżyłam tak pięćdziesiąt lat, to przeżyje kilka następnych.
            - Ale twoje dzieci! – Ahsoka niemal uderzyła pięścią w stół. – Powinny żyć  na wolnej, sprawiedliwej planecie!
            - A czym, do diabła, jest wolność? Czy ty, Jedi, jesteś wolna? – pani domu spojrzała na nią rozgoryczona. – Nie jesteś! Jesteś związana swoim marnym kodeksem! Masz obowiązki wobec swojego Zakonu i wobec swojej – tfu! - Republiki!
            Ahsoka zacisnęła zęby i nie odezwała się więcej. Kłótnia sprawiła, że matka Sani w ogóle przestała z nią rozmawiać i tolerowała z wielką niechęcią; Ahsoka czuła, że – choć nie jest wrogiem – sama jej obecność sprowadza na rodzinę zagrożenie. Premier jej szukała – najstarszy brat Sani, Milo, twierdził, że widział listy gończe na mieście.
            Wraz ze zbliżającą się nocą, w Ahsoce rósł niepokój. Obiecała sobie, że zakradnie się do pałacu i zdobędzie lekarstwa – cokolwiek, wystarczył by antybiotyk albo coś zbijającego gorączkę. Rodzina Sani przyjęła ją i nakarmiła, dała dach nad głową. Nie mogła i nie chciała dłużej wykorzystywać ich gościnności. Teraz przyszedł czas na nią – musiała ratować chorego dzieciaka.
            Już kiedyś niańczyła zarażonego bobasa – syn jednego z potężniejszych Huttów omal nie umarł jej w ramionach. Nigdy nie widziała tak marudnego i rozzłoszczonego stworzenia jak chory maluch. Nie mogła pozwolić, żeby brat Sani cierpiał. Każda godzina zwiększała zagrożenie, że… Potrzasnęła głową i skupiła się na czekaniu.
            Ściemniło się powoli. Sania – radosna, podekscytowana Sania – krążyła bez celu po pokoju i przekładała stare papierzyska, plakaty ręcznej roboty, stare ulotki. Ahsoka nie miała śmiałości o nie pytać, ale z urwanych rozmów dowiedziała się, że cała drukarnia należała do ukochanego ojca dziewczynki, który został zabrany za znieważenie organów władzy. Sania czasem wspominała, że to on nauczył ją, że trzeba walczyć o swoje i nigdy nie tracić nadziei. Był jej mentorem, drogowskazem i wielkim przyjacielem. Gdy zniknął, ona przejęła rolę zarażania wszystkich optymizmem.
            - Jedi Ahsoka… Myślisz, że wszystko się ułoży?
            - Na pewno – odparła poważnie Ahsoka. – Na pewno.
            Już ja o to zadbam, dodała w myślach. Miała dość swojej bezczynności i czuła, że rodzi się w niej nowe, zaciekłe uczucie – determinacja. Razem z Anakinem podejmowała się najtrudniejszych, najpaskudniejszych misji; czuła, że da sobie radę. Później powie do mistrza: „Ty jak zwykle się obijałeś, a ja przechytrzyłam wredną premier i uratowałam dzieciakowi życie!”
            Leżała bez ruchu na swoim twardym materacu i nasłuchiwała. Oddechy domowników powoli się wyrównywały i wszyscy zapadali w krótki sen. Dzień na planecie zaczynał się zanim wzeszło słońce i kończył późną nocą. Milo, najstarszy syn, który krzywo patrzył na Ahsokę odkąd przybyła, wrócił do domu zaledwie kilka minut przed spoczynkiem. Był zgrzany i wybrudzony smarem, mruknął tylko do matki, jak bardzo nienawidzi zarządcy fabryki, w której tyrał dzień w dzień.
            - Halo? – szepnęła w ciemność na wszelki wypadek.
            Odpowiedziała jej głucha cisza.
            Wstała powoli, na drżących nogach i bezszelestnie ruszyła w stronę drzwi.
            - A więc jesteś złodziejką? Uciekasz w nocy jak tchórz?
            Zesztywniała i obróciła się przestraszona. Na środku pokoju stał Milo. Zapomniała o nim! Przed kwadransem wrócił do domu z pracy i najpewniej jadł coś w kuchni. Nie słyszała go, bo nie chciał budzić śpiącej rodziny. Westchnęła. Będzie miała jakoś go zagadać; na pewno nie pozwoli jej iść. Nie cierpiał jej do tego stopnia, że zgrzytał zębami, gdy ją mijał. Wmówił sobie, że była zagrożeniem dla bezpieczeństwa jego rodziny. Zagryzła wargę i wyprostowała się.
            - Niczego nie ukradłam, głupku. Mam swoje sprawy.
            - A można wiedzieć, czego takie dziecko będzie szukać na mieście w środku nocy? Bez miecza? Bez butów? Bez niczego? – uniósł brew. Nawet w ciemności widziała jego podejrzliwe spojrzenie.
            - Nie twoja sprawa!
            - Chyba jednak moja – podszedł tak blisko, że czuła zapach jego potu i dymu fabrycznego. Złapał ją za nadgarstek i zacisnął tak mocno, że niemal wykręcił jej rękę. – Co, powiesz pani premier o zakazanych plakatach? O tajnej drukarni? O tym, że mała Sania na nią wrzuca? Chcesz wkopać moją rodzinę i sama dostać trochę kredytów? I myślisz, że ci pozwolę? – z każdym słowem coraz mocniej zacisnął rękę.
            Ahsoka syknęła i wyszarpała nadgarstek.
            - Nie jestem jakimś kapusiem! – wycedziła przez zęby. – Idę po lekarstwa dla małego. To wszystko.
            Milo spojrzał na nią ze zdziwieniem. Jego chłopięca twarz, która trochę za wcześnie poznała, jak to jest, gdy dym szczypie w oczy, a pot spływa po czole po dwunastej godzinie pracy, zastygła w bezruchu. Nie wiedział co powiedzieć; był zbyt zszokowany, by odpowiedzieć Jedi. Nie spodziewał się od niej pomocy i nawet jej nie chciał.
            - O.
            - To może pozwolisz mi iść? – warknęła Ahsoka, potrząsając obolałym nadgarstkiem.
            - Pójdę z tobą, Jedi Tano – dodał cichszym, pokorniejszym tonem. – Pójdę z tobą. To moja rodzina… Mój brat.
            Ahsoka zmarszczyła brwi. Obecność złośliwego chłopaka wcale nie poprawiała jej humoru, ale Milo znał okoliczne dzielnice. Dobrze będzie mieć towarzysza, gdyby zdarzyły się jakieś kłopoty. Pokiwała głową i odwróciła się w stronę drzwi.
            - I… dziękuję, Jedi Tano – dodał szeptem.
            Ahsoka nie mogła się nie uśmiechnąć. Skinęła głową, czując palące zadowolenie. Domyślała się, z jakim trudem przeszło mu to przez gardło. Zawiązali sojusz – krótką, bardzo chłodną umowę. Ona chciała spłacić dług, on – ratować brata.
            - Chodźmy już – rzuciła przez ramię i wyszła w mrok.
__________________
Wróciłam z obozu! Z jednej strony to fajnie położyć sie wreszcie w swoim łóżku, w swojej pościeli, w swoim pokoju (zwłaszcza po ponad trzydziestu godzinach w autokarze), a z drugiej - żal, że trzeba było wrócić, że wszystko, co pozytywne kiedyś się kończy.

10 lipca 2014

Zawieszenie


Już kiedyś wspomniałam, że planuję zawiesić bloga na krótko. Powód? Wakacyjne wyjazdy! Wszyscy gdzieś jadą i przyszedł czas na mnie. Tak się cieszę :) Jadę do Grecji! Jestem taka podekscytowana! To nie jest mój pierwszy obóz, ale nigdy nie byłam tak daleko... kiedy myślę o każdym pięknym zakątku na nowo ogarnia mnie podniecenie. Trzy dni podróży (w tym jakieś trzydzieści godzin promem). Strasznie się cieszę!
W każdym razie - bo trochę zeszłam z tematu: 
zawieszam bloga na czas 11 lipca do 23 lipca
Już jutro wyjazd... Trochę nerwów jest :) W tym czasie milczę zarówno tutaj jak i na wszystkich blogach, które czytam. Chce odpocząć, może wymyślę coś nowego, mam nadzieję, że będzie tak cudownie, jak to sobie wymarzyłam. No cóż... Do zobaczenia! :)

9 lipca 2014

Hit me with your best shot (Avatar:Legenda Aanga, one-shot)


            Niebo powoli się rozpogadzało. Jeszcze rano nagromadziły się ponure, burzowe chmury, ale wiatr szybko je przegonił. Słońce przygrzewało mocno; każdy promień odbijał się na tafli wody, tworząc lśniącą, magiczną mozaikę. Od wschodu wiał wilgotny, przesiąknięty zapachem morza wiatr.
            Aang uwielbiał dni jak ten. Odkąd skończyła się wojna, z każdym dniem było coraz mniej problemów. Dzisiaj, po prawie siedmiu latach od pokonania Ozaia, czuł, że jego życie jest poukładane, a świat zaczyna powracać do dawno utraconej harmonii. Aang gorąco wierzył, że uda mu się przywrócić całkowity porządek. Czuł, że ma za sobą oddanych przyjaciół, którzy staną przy nim niezależnie od wszystkiego. Jego wizyta w Ba Sing Se była czystą formalność. Wysłuchał długich raportów o powolnej odnowie gospodarki i wznowieniu trasy handlowej z Plemionami Wody. Zaczyna się nowa era, pomyślał. Lepsza era.
            Za nim, na siodle, siedziało rodzeństwo z Plemienia Wody – jego najdawniejszy i najlepsi przyjaciele. Katara miała na sobie zielonkawą suknie z wysokim stanem podarowaną przez Króla Ziemi jak pożegnalny prezent. Materiał był aksamitny i tak lekki, jakby stworzono go z pajęczych sieci. Przy dekolcie ciągnął się kwiecisty wzór wyszywany ciemniejszymi nićmi. Aang obejrzał się i posłał jej pełne czułości spojrzenie. Uśmiechnęła się i bezgłośnie wyszeptała: Kocham cię.
            Obok siostry klęczał Sokka. Aang już z rana zauważył, że przyjaciel jest wyjątkowo nie w humorze. Chodził poddenerwowany i zirytowany wszystkim. Teraz siedział zamyślony i w skupieniu czyścił swój miecz. Wyglądał na pochłoniętego pracą, ale Aang widział, że jego myśli krążą gdzieś daleko.
            - Cieszę się, że lecimy na wyspę Kyoshi! – Katara przeciągnęła się i oparła wygodniej o siodło.
            - Taa… Dawno nie widziałem Suki- mruknął pod nosem Sokka, oglądając się za siebie. Za nimi było tylko morze – tak intensywnie niebieskie, że od patrzenia rozbolały go oczy. Zacisnął dłonie mocniej na mieczu, czując, że ponownie zalewa go fala obaw.
            - Miesiąc to nie tak długo – zaśmiała się Katara, szturchając brata z wymownym uśmiechem.
            - Łatwo ci mówić, skoro masz Aanga ciągle przy sobie – burknął zirytowany.
            - Jesteś dziś jakiś nieswój – siostra przyłożyła dłoń do jego czoła. Sokka odsunął się i strącił jej rękę. – Ciągle tylko marudzisz!
            - Jest okej! To ja, Sokka. Gość od mięsa, marudzenia i kawałów.
            Sokka wzruszył ramionami. Rozparł się wygodniej i odchylił głowę do tyłu. Chłodny wiatr targał mu kucyka i drażnił twarz. Odetchnął głęboko, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego ucisku pod sercem. Nie potrafił zrozumieć, skąd wziął się drażniący niepokój. Nie bał się wysokości, a ich zadanie w Ba Sing Se było jedynie nudnym wysiadywaniem na naradach. Wszystko wskazywało na to, że świat wreszcie się ułożył i zmierzał ku pokojowi. Po długim miesiącu chciał się cieszyć drogą powrotną, ale z każdą kolejną minutą coraz bardziej się bał.
            - To się nie uda – wepchnął rękę do kieszeni i wymacał ciężący mu skarb.
            Aang przeciągnął się i ziewnął, opierając się o tułów Appy. Niebo było jasne; tak błękitne, że prawie białe. Mieli wspaniałą pogodę na lot, widać los im sprzyjał. Przez całą nos wysłuchiwał bębnienia deszczu o dach i był przekonany, że nie uda im się opuścić Ba Sing Se.
            - Aang! Daleko jeszcze? – Katara przysunęła się bliżej brzegu siodła i pochyliła się nad nim tak, że czuł zapach jej kwiatowych perfum.
            - Już zaraz dolatujemy. Jeszcze chwile i zobaczycie wyspę Kyoshi!
*
            - To Avatar! Avatar Aang! Avatar jest na wyspie!
            Katara wywróciła oczami, patrząc, jak Aang macha do zgromadzonego tłumu i przyjmuje kwiaty od jakiejś dziewczyny. Zawsze drażniło ją, gdy chłopak zaczynał gwiazdorzyć. Wciąż powtarzał, że jest jedynie mnichem, ale ona wiedziała swoje – Aang kochał, gdy ludzie go podziwiali.
            - Aang, pokażesz nam jak władasz  w s z y s t k i m i   żywiołami? – niska brunetka w granatowym futrze ujęła go pod ramię i uśmiechnęła się czarująco. Za nią rozległ się pełen zachęty okrzyk tłumu, przecież wszyscy kochali popisy Avatara.
            - No dobra! Patrzcie teraz! – Aang wyprostował się i przyjął postawę. Przymknął oczy i skupił się, składając dłonie. Odetchnął głęboko i uderzył stopą w podłoże. Ziemia zatrzeszczała, a po chwili wyłonił się potężny pomnik Avatar Kyoshi. – Nieźle, co nie?
            Kilkuletni chłopczyk podbiegł do statuy i przyjrzał się uważnie. Podłubał w nosie i spojrzał na Aanga jak nauczyciel na nieprzygotowanego ucznia.
            - Miała inne usta! – stwierdził tonem krytyka i wrócił do mamy. Kobieta złapała go za ramię i odciągnęła od tłumu, jednocześnie machając przepraszająco do Avatara. Aang ukłonił się i stanął miękko na nogach.
            - Aang znowu zabawia tłum? – Sokka stanął przy Katarze i potarł sennie oko. – Dziewczyny szaleją za Avatarem.
            - O tak. – wycedziła przez zęby. – Szaleją.
            Aang pochylił się i uniósł ręce, przenosząc ciężar na lewą nogę. Zatoczył łuk, a za nim zaczął się tworzyć ogromny, wodny pomost. Opuścił powoli ręce, zamrażając i tworząc lodowate dekorację.
            - Ach… - pełne podziwu westchnienie przetoczyło się przez tłum poruszonych widzów. Słońce prześwitało przez lodową rzeźbę, rozświetlając ją od środka. Aang poczuł, że sam jest sobą zachwycony.
            Katara zacisnęła ręce w pięści.
            - Idę poszukać Suki – oznajmił Sokka. – Trzeba pokazać dziewczynom jak walczy  p r a w d z i w y  wojownik.
            - Znowu zaczynasz? – Katara mrugnęła do niego i odwróciła się, patrząc jak Aang krąży wśród rozkrzyczanego, radosnego tłumu na kuli z powietrza. – Zaczekam tu na niego.
            - Tiaaa… Widzimy się niedługo.
*
            Suki zbiła rękę przeciwniczki i przeskoczyła w bok, wykręcając jej ramię. Dziewczyna pisnęła, ale nie pozwoliła się przewrócić, nie chciała jeszcze przegrać. Wsunęła stopę pomiędzy nogi koleżanki i podcięła ją. Suki zachwiała się i wypuściła przeciwniczkę.
            - Nieźle, Aina.
            Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i czekała na ruch Suki. Pochyliła się i stanęła w pozycji obronnej. Krążyły wokół siebie jak dwie pantery, obie gotowe do ataku.
            Suki pierwsze zaatakowała. Zamachnęła się i kopnęła, ale Aina była równie szybka – zablokowała kopnięcie przeciwną nogą i odskoczyła, robiąc w locie przewrót. Wylądowała miękko i już miała rzucić jakaś kąśliwą uwagę, gdy zdała sobie sprawę, że Suki jest już przy niej. Wciąż kucając, Aina wsparła się na rękach i wyrzuciła nogi przed siebie.
            - Argh!
            Suki cofnęła jedną nogę, ale nie upadła. Zamiast tego złapała nogę Ainy i przewróciła ją na drugą stronę. Była tak skupiona, że nie zdołała zablokować niezdarnego kopnięcia w tył. Aina trafiła w pierś; Suki zagryzła zęby z bólu, ciesząc się, że mundur wojowniczki chociaż trochę zmniejszył siłę.
            Aina przeturlała się kilka metrów dalej i natarła na Suki z impetem. Ta jednak złapała ją za ramię i – wykorzystując siłę rozbiegu – obróciła ją o sto osiemdziesiąt stopni i puściła. Aina nie zdołała utrzymać równowagi i ciężko runęła na ziemię.
            Suki rozejrzała się. Pozostałe pary wojowniczek jeszcze ćwiczyły, jedynie kilka siedziało po skończonej walce. Klasnęła głośno w dłonie, przerywając trening. Kilkanaście wymalowanych na biało twarzy natychmiast zwróciło się w jej stronę.
            - Na dziś wystarczy!
            Ty Lee podniosła się z ziemi i przeszła na rękach przez całą salę. Suki zaczęła sprzątać maty i nawet nie zauważyła, kiedy przyjaciółka stanęła przy niej. Ty Lee wyskoczyła i obróciła się w locie, stając na palach.
            - Co jest?
            - Piękny chłopiec tu jest! – zachichotała wesoło. – Widziałam, że stoi w drzwiach.
            Suki zarumieniła się, ale nie powstrzymała uśmiechu.
            - Sokka przyjechał?
            - Zostawiam was! – odparła śpiewnie Ty Lee, robiąc zgrabną gwiazdę. Mrugnęła do Suki i wyszła z sali tanecznym, lekkim krokiem, jakby niósł ją jakiś szalony wiatr radości.
            Suki odetchnęła i poprawiła mundur. Poskładała szybko pozostawiane wachlarze i miecze; lubiła porządek na sali treningowej. Przelotnie zerknęła w lustro, czy pod nie zmazał starannego makijażu wojowniczki Kyoshi. Otrzepała szeroką spódnicę i spojrzała na otwarte drzwi.
            - Cześć, Suki! - Sokka wszedł do środka pewnym, męskim krokiem. Suki od razu poznała jego przemądrzałą minę człowieka, który na wszystkim zna się najlepiej. Skrzyżował ręce na piersi i rozejrzał się po sali.
            - Witaj, Sokka.
            - Wracaliśmy z Ba Sing Se… Pomyślałem, że może wpadniemy, no wiesz... Do was, tak, może wpadniemy do was. Ludzie do siebie wpadają wiesz, nie? Tak po prostu, bo mają po drodze, nie? Więc przyszedłem tu, do sali treningowej. Tu się ćwiczy, tia… - Sokka czuł, że plącze się we własnych słowach. Podrapał się po karku, wzdychając ciężko. Co ty pleciesz, chłopcze z bumerangiem?
            Suki uśmiechnęła się rozbawiona, doskonale rozumiejąc, że to dłuższa i bardziej chaotyczna wersja „Tęskniłem, cieszę się, że cię widzę”. Dopiero teraz zauważyła, że przy boku chłopaka zwisa długa pochwa w brązowo-zielonych barwach Królestwa Ziemi.
            - Nowy miecz?
            - Tak. Wojownik zawsze musi mieć przy sobie dobrą broń – odparł, dumnie prezentując ciemne, wyszlifowane ostrze. Napis na odwrocie głosił Walka jest wychowawczynią wolności. – Musi zawsze być gotów.
            - O, tu nie musisz się bać. W razie czego, wojowniczki obronią wyspę. Możesz być pewien – Suki uśmiechnęła się z przekorą. Sokka zmarszczył brwi.
            - Doprawdy?
            - A chcesz się przekonać?
            Sokka odłożył pochwę z mieczem i uśmiechnął się zawadiacko.
            - Ktoś tu się prosi o przegraną, co? Pokaż, co potrafisz!

Hit me with your best shot
Why don't you hit me with your best shot?
Uderz mnie najlepiej jak potrafisz
Potrafisz w ogóle?

            Suki zmarszczyła brwi i wycofała się w głąb sali treningowej. Wysunęła prawą nogę do przodu, a lewą lekko ugięła. Obie ręce miała na wysokości klatki piersiowej, dłonie były napięte i wyprostowane. Zmrużyła oczy i śledziła ruchy Sokki, który powoli do niej podszedł. Starała się nie spuszczać oczu z twarzy; doświadczenie nauczyło ją, że wojownik może zwodzić, ale jego oczy zawsze pozostaną odbiciem duszy.
            Chociaż postawa Sokki była pewna i zwycięska, oczy miał pełne niepokoju i przeskrzone, jakby w wysokiej gorąco. Suki szybko zauważyła, że jest rozkojarzony. Już wiedziała, że może to wykorzystać na swoją korzyść. Nie zamierzała przegrać, a już na pewno nie z tak zarozumiałym (kochanym) bufonem. Dziś był zwycięski dzień.

I'm gonna getcha getcha getcha getcha
I tak cię dorwę!

            - Może powinien pozwolić damie wygrać? – uśmiechnął się Sokka, mrugając do dziewczyny.
            - Dama wygra bez twoich forów – Suki przesunęła lewą nogę i ruszyła do ataku. Jej pieść prawie wbiła się w brzuch chłopaka, ale ten odskoczył i założył dźwignie na jej nadgarstek. Zdała sobie sprawę, że nie jest to dobry, bolesny uchwyt, ale nie dla tego, że Sokka nie potrafił go wykonać, ale dlatego, że ją oszczędzał. Zacisnęła mocno zęby, wściekła, że nie traktuje jej poważnie.
            Wyrwała się i odskoczyła kilka kroków.
            - No co jest? Chłopiec z bumerangiem nie umie już walczyć?

Hit me with your best shot
Fire away
I'm gonna getcha getcha getcha getcha
Dalej! Uderz mnie jeśli potrafisz!
Ognia!
Bo ja w końcu cię dorwę!

            Suki była sprytna; poruszała się na palcach, na lekko ugiętych nogach tak szybko, że żaden cios jej nie dosięgnął. Kiedy Sokka zamachnął się tak, by ja objął i powalić, wykręciła się i on – z całą siłą jaką chciał włożyć w atak – runął na ziemię. Pozbierał się z ziemi rozjuszony.
            - Nieźle. Jak na dziewczynę – dodał celowo.
            - Jestem dumna z bycia dziewczyną – odparła, przywierając do niego plecami. Chciał się obrócić i ją złapać, ale szła za nim krok w krok i nieważne, jak bardzo się starał, wciąż byli do siebie odwróceni tyłem.

One way or another I'm gonna find ya
I'm gonna getcha getcha getcha getcha
One way or another I'm gonna win ya
I'll get ya, I'll get ya
Znajdę sposób, żeby cię znaleźć
I wtedy cię dorwę
Znajdę sposób by wygrać
Zwyciężę i cię dorwę

            Suki wyciągnęła wachlarz z pochwy przez pasku. Rozłożyła go ze świstem i odwróciła się przodem do przeciwnika, wyciągając broń przed siebie. Trochę na pokaz, wykonała kilka szybkich cięć. Wachlarz przeciął powietrze ze głuchym świstem.
            - Możesz walczyć na poważnie? – spytała, widząc, że na ustach Sokki wciąż czai się wesoły uśmieszek. Sama też nie była poważna. Jego obecność działała jak silna tabletka optymizmu, czuła się pewniejsza i bardziej radosna. Gdyby okazał choć trochę waleczności, może pozwoliłaby mu wygrać. Może niech gość ma trochę radości?
            - Ależ walczę. Walczę bardzo poważnie! Nie chciałbym, by przegrana cię uraziła.
            - Już ty się o mnie nie martw!

Well you're the real tough cookie with a long history
Of breaking little hearts, like the one in me
That's okay let's see how you do it
Put up your dukes, let's get down to it
Jesteś jedną z tych twardzielek po przejściach
Złamiesz moje małe serce?
Zobaczymy, czy sobie poradzisz
Dajesz, jedziemy!

            Sokka już dawno nie bawił się tak dobrze. Po miesiącu spędzonym w Ba Sing Se czuł, że jego tyłek jest wysiedziany ponad normę. Przy Suki wszystko było prosto; mogli sobie pożartować i poprzepychać się jak gdyby cały świat należał tylko do nich. Zastanawiał się, czy jej nie ustąpić i nie przegrać dla  j e j satysfakcji. Wiedział, że zwyciężyłby bez problemu, ale przegrać na własnym terenie było upokarzającą i smutną rzeczą.
            Czuł ostry zapach jej potu za każdym razem, gdy zbliżała się do niego, by zaatakować.   Miał wrażenie, że obojgu przestawało chodzić o zwycięstwo, a bardziej o ścieranie się, dotyk i samą rywalizację, które z nich zdominuje drugie.
            Suki zamachnęła się i zerwała gumkę z jego kucyka. Włosy opadły mu na twarz i zasłoniły na chwile widzenie. Zanim zdążył je odgarnąć, zamachnęła się i zgrabnym kopnięciem posłała go na ziemię. Runął  na i tak już obolały od długiego lotu tyłek.

Hit me with your best shot
Why don't you hit me with your best shot?
 I'm gonna getcha getcha getcha getcha
Uderz mnie najlepiej jak potrafisz
Potrafisz w ogóle?
I tak cię dorwę!

            Sokka jęknął, odgarniając włosy do góry. Suki stała nad nim z triumfalną miną zwycięzcy, ale oboje wiedzieli, że ostateczna walka się jeszcze nie skończyła. Przez jego głowę przemknęła myśl, że nigdy wcześniej nie wydawała mu się tak niesamowita.
            - Poddajesz się?
            Sokka zerwał się na równe nogi i wziął ją z zaskoczenia. Zanim zdołała się zorientować, stał już za nią i obejmował ramieniem od tyłu. Miażdżący uścisk mógł ją unieruchomić, ale Suki miała ręce przy ciele. Skupiła się i rozepchnęła ramiona chłopaka, natychmiast uciekając z jego pola zasięgu.
            - Nieźle jak na chłopczyka – zachichotała, przedrzeźniając go.
            Sokka zaatakował jeszcze raz, ale Suki uchyliła się i jego ręka przeszła ponad ramieniem przeciwniczki. Przez kilka krótkich sekund ich twarze były tak blisko. Coś w spojrzeniu dziewczyny sprawiło, że Sokka stracił chęć do walki, a nabrał ochoty na coś zupełnie innego. Suki pocałowała go szybko, a zaraz potem kopnęła w udo.

You come on with a come on, you don't fight fair
But that's okay, see if I care
Knock me down, it's all in vain
I'll get right back up on my feet again
Czekaj, nie grasz fair!
Ale co tam, to bez znaczenia
Możesz mnie powalić
Ja i tak się podniosę

            - A niech cię! – warknął, łapiąc się za nogę. – To było bardzo nie w porządku!
            - To było bardzo przebiegłe – poprawiła go. – To teraz już się poddajesz?
            Sokka podniósł się i zacisnął pięści, ale Suki w mgnieniu oka była przy nim. Wbiła dwa palce pod żebro tak mocno, że poczuł, jak całe powietrze wybija mu się z płuc. Padł bez ruchu na maty, przeklinając Ty Lee, która nauczyła wojowniczki blokowania czakry.
            - Teraz jest już jasne, że przegrałeś! – Suki klasnęła w dłonie, patrząc, jak Soka niezdarnie próbuje wstać. – Zaraz mi nie, nie zrobiłam tego mocno.
            - Nie chcę wiedzieć, jak jest mocno – wyjęczał obolały chłopak.
            - Chyba coś ci wypadło – Suki uklękła przy nim i uniosła niebieski naszyjnik. Sokka przeklął swoją bezmyślność. Mógł się domyślić, że w czasie walki błyskotka wypadnie mu z kieszeni.
            Suki ostrożnie wzięła w dłonie naszyjnik i obejrzała ze wszystkich stron. Na niebieskiej wstążce zawieszono medalik z symbolem Plemienia Wody – rodzinnej ziemi Sokki. Od niego odbiegały dwa sznureczki czarnych, błyszczących koralików, a pod nim – srebrny, półprzezroczysty kamień. Dziewczyna zacisnęła dłonie na naszyjniku i spojrzała na chłopaka błyszczącymi oczami.
            Sokka miał niepewną minę.
            - Czy to… Czy to jest to, co myślę, że jest? – spytała wzruszonym głosem.
            Chłopak wydał z siebie nieartykułowane „Yhym”. Chciał stać w czasie, kiedy wręczy Suki nauczyjnik, a nie leżeć pokonany i zbity jak ostatni dureń. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażał i nawet nie bardzo wiedział, co powinien powiedzieć. Skupił się na lekkim mrowieniu w palcach – oznaczało to, że czucie powoli zaczynała wracać.
            - Och – Suki tez nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. Przekładała naszyjnik z ręki do ręki, starając się ignorować niezręczna ciszę, jaka pomiędzy nimi zaległa. Czuła na sobie wyczekujący wzrok Sokki i coraz bardziej nie wiedziała, co powinna zrobić. – Co to znaczy? Co znaczy ten naszyjnik?
            Całe ramię go świerzbiło, gdy władza powracała do członków. Podniósł się niepewnie i uklęknął koło Suki.
            - Znaczy, że jesteś najdzielniejszą, najładniejszą, najsilniejszą dziewczyną jaką kiedykolwiek spotkałem. Lubię cię najbardziej na świecie. Em, znaczy, lubię różne rzeczy. Lubię mięso na głębokim tłuszczu, ale ciebie nie lubię w ten sposób, co mięsa, tylko wiesz, no, inaczej…
            Suki przyłożyła mu zimny palec do ust i pocałowała delikatnie. Tak jak wtedy na Wężowej Grobli.
            - Jaka jest odpowiedź? – spytał z duszą na ramieniu, gdy już się od niego odsunęła.
            - Och, tak, tak, tak! Oczywiście, że tak!
            Przytuliła się do niego i pocałowała po raz drugi – mocniej i zachłanniej niż wcześniej. Sokka odsunął się stanowczo i wyjął z jej dłoni naszyjnik. Odgarnął włosy i zapiął go na bladej szyi. Uśmiechnął się. Miał wrażenie, ze błyskotka wygląda lepiej na Suki niż w gdziekolwiek indziej – jakby to było najwłaśniwsze miejsce.
*
            - Mówiłem ci! – zachichotał Aang, zaglądając przez drzwi do sali treningowej.
            - Nie, to ja ci mówiłam! – zaprotestowała Katara, patrząc, jak Suki pomaga wstać jej bratu. Chłopak lekko kulał po swojej porażce. – Od początku wiedziałam, że jakoś dziwnie się zachowuje.
            - Myślałaś, że jest chory! A ja wiedziałem, że chce coś zrobić!
            - Och, nie kłóć się już ze mną! – Katara wywróciła oczami i pociągnęła go w stronę targu. – Przecież wiesz, że mam rację, nawet jak nie mam racji.



Pierwszym songfick jaki kiedykolwiek napisałam. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze będę próbować czegoś takiego. Nie oglądałam jeszcze Glee, ale zaczęcie mam w planach od bardzo dawna. Widziałam jedynie covery z serialu na youtubie. W ten sposób zrodziło się to opowiadanie… Tłumaczyłam dość swobodnie, mam nadzieję, że jest w porządku.
Pozdrawiam J