22 kwietnia 2014

Burza cz.4: Dante Vale (Huntik/Revolution, Zhante)




         Być może natura obdarowała Dantego Vale’a jakąś dziwną charyzmą, skoro tylu ludzi za nim szło i swego rodzaju odwagą, która coraz częściej zdawała mi się być brawurą, ale zdecydowanie poskąpiła mu podejrzliwości. Już po kilku godzinach w jego towarzystwie stwierdziłam, że jest ufny jak dziecko.
         Na dodatek - sama w to nie wierzę - proponuje mi swoją pomoc, nie zainteresowawszy się ani moimi zamiarami, ani przeszłością. Chciał rozmawiać, mówił o sobie i pytał, jakby naprawdę chciał wiedzieć. Kiedy nerwowo przygryzałam wargę, bo zwyczajnie nie wiedziałam, co mówić, on taktownie kiwał głową, jakby chciał uszanować moją prywatność.
         - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
         Sama nie wiem, czy jest na tylu głupi, by nie sprawdzać nowo poznanych ludzi, czy może na tyle podstępny, że już przejrzał moją grę i celowo prowadzi mnie do swojej bazy, by wyciągnąć informacje. Wzdrygam się lekko na samo wspomnienie przesłuchań, których świadkiem byłam w czasie swojej służby w Milicji. Pamiętam, jak bezlitośni oprawcy szurali ostrzami po ciałach skatowanych ofiar, zadając ten sam nudny zestaw pytań. Kto, dlaczego, jak, kiedy, z kim, gdzie szukać. A potem kulka, ale to rzadko, bo naboje są na wagę złota. Istnieją bardziej opłacalne metody, jak topienie.
         - Dlaczego? – spytałam kiedyś starszego przełożonego, nie rozumiejąc okrucieństwa przesłuchujących. Chyba Klausa. To on przyjął mnie i nauczył, jak poruszać się w bezwzględnym świecie Milicji. Z kim rozmawiać, jak chodzić, co mówić, żeby wreszcie zaczęto mnie szanować.
         Spojrzał na mnie i pokiwał głową.
         - Zasłużyli, Zhalio. To samozwańcy, którzy niszczą nasz porządek – odparł cicho.
         Taka odpowiedź całkowicie mi wystarczyło. My, Milicja pod przywództwem Sebastiana Monroe, stworzyliśmy ułożony, sprawiedliwy świat. Wystarczyło się tylko dostosować. Ich wolność, ich ideały, ich prawdy wydawały mi się wtedy idiotyzmami głupich buntowników.
         Nasz porządek. Jak bardzo wierzyłam w ten nasz porządek! Później stał się wyłącznie czymś dotyczącym Milicji w czarnych mundurach. Zdaję się, że teraz znów jestem jego częścią. Przywracam ład, by samozwańcy tacy jak Dante Vale nie burzyli świata, który już powoli zaczyna funkcjonować w jakimś – wymuszonym strachem, ale wciąż – pokoju.
         - Dobrze, że cię spotkałem – uśmiecha się, gdy coraz bardziej kierujemy się na zachód. – Wyszedłem tylko na polowanie, a chyba uchroniłem sarenkę przed innymi myśliwymi.
         Zdążyłam się zorientować, że szuka jakiegoś kontaktu ze mną. Doceniam to, ale wcale nie potrzebuję prowadzonej na siłę konwersacji. Zresztą, sama też bym sobie poradziła, nawet z przestrzeloną nogą.
         - Ale niczego nie upolowałeś – zauważam od niechcenia.
         - Słuszna uwaga – błyska zębami w szerokim uśmiechu. – Trudno.
         Im dłużej idziemy, tym bardziej dokucza mi zraniona noga. Stanowczo odmówiłam, żeby mnie niósł. Gdybym czymkolwiek się zdradziła, nie mogłabym uciec, skoro trzymałby mnie w ramionach. Nie mogłam zacząć od przegranej pozycji. Mimo moich najszczerszych chęci, ból zwyciężył i kulałam.
         - Może jednak ci pomogę? – Dante Vale zbliżył się do mnie i wyciągnął ramię, by mnie przygarnąć. Wystarczyło, żebym odskoczyła, a już zatrzymał się w pół ruchu.
         - Dam radę – odpowiadam hardo.
         Pokazanie własnej siły ma jeszcze jeden cel – rebeliancki nie szukają słabeuszy, ale ludzi twardych i mężnych, których nie złamie byle rana. Chcę mu zaimponować, by w końcu, gdy całkowicie go do siebie przekonam – co może nie być takie trudne – zaproponował mi miejsce w swoim oddziale. A gdy będzie po wszystkim, wrócę do mojej normalności.
         Przez bandaż powoli zaczyna przedzierać się czerwona maź. Nigdy nie lubiłam widoku krwi, a zwłaszcza  s w o j e j  krwi. Ludzie, którzy na nią patrzą, mają w oczach albo obrzydzenie, albo iskry psychopatów. I należy zaznaczyć, że w Milicji szalenie częste jest to drugie.
         - Słuchaj, cenię twoją niezależność, ale... – zaczyna z niemal namacalną troską w głosie.
         - Nie! – ucinam.
         Dante unosi ręce.
         - W porządku, Zosiu-Samosiu.
         Unoszę brwi, ale nie odwzajemniam uśmiechu. Nie wiem, kto z naszej dwójki jest dziwniejszy. Walnięta baba z Milicji z zadaniem wytropienia oddziału buntowników czy głupiutki „rebeliancik” z kuszą, który lata po lasach i ratuje damy z opresji. Po raz pierwszym w życiu, odkąd dorosłam, jestem damą z opresji i potrzebuję kogokolwiek, by utrzymać się na powierzchni.
         - Naprawdę sobie poradzę – powtarzam twardo ze swego rodzaju irytacją, ale gdy ponownie wyciąga rękę, wspieram się na nim całym ciężarem i pozwalam, by mnie prowadził. Słabość mnie zwycięża i gdzieś w środku palę się ze wstydu.
         Jednocześnie... Nigdy nie sądziłam, że ciepło cudzego ciała może być tak uspokajające.
         - Potrzebujesz pomocy lekarza – stwierdza poważnie. Kiwam głową, czując, że rana zaczyna piec. Chyba znowu się otworzyła. Chodzenie o własnym siłach nie była najrozsądniejszym wyjściem. – Niedaleko mam... przyjaciół – mrugnął do mnie porozumiewawczo. Rozumiem doskonale.
         Skończony idiota właśnie chce prowadzić zupełnie obcą osobę do rebeliantów!
         Gdybym mogła mieć jakiś kontakt z agentami majora, zlikwidowalibyśmy całą ich komórkę w mniej niż godzinę. Gdyby... Tymczasem piękna okazja przechodzi mi koło nosa. Póki co, muszę czekać na spotkanie z jakimś oddziałem milicyjnym, by przekazać raport przez osoby trzecie.
         - W porządku... Ja nie chcę robić kłopotu – mruczę przez zęby, ale nie mam nic przeciwko, żeby wziął mnie na ręce. Jestem zmęczona; w jednym dniu zdarzyło się więcej niż w przeciągu ostatnich trzech miesięcy mojego nudnego życia. Jeszcze rano rozmawiałam z Meggie...
         Właśnie, Meggie. Odkąd odeszłam z Milicji była jedyną osobą, o której myślałam. Budziłam się rano i najpierw zastanawiałam się, czy znowu nie zalewa się łzami, szlochając za zaginionymi synami. Pilnowałam jej, a ona dbała o mnie. Teraz ją zostawiłam. Straciła Bena i straciła Danny’ego – kochanka i przybranego syna. Charlie, dla której była macochą, nigdy nie była wsparciem dla nikogo. Serce mi się ściska, gdy myślę o Meggie. Nie wyobrażam sobie, żeby wzięła teraz sprawy w swoje ręce...
         Zagryzam wargi i obiecuję sobie, że gdy załatwię sprawę Dantego Vale’a wrócę do niej i ułożymy sobie życie od nowa.
         - Nie robisz kłopotu! – kręci głową, wciąż niosąc mnie przez las. Przez chwilę nie wiem o czym mówi, zatopiona we własnych zmartwieniach. Twarz ma lekko spoconą, ale nie zdradza się sapaniem ani westchnieniami.
         - Wszystkich tak ratujesz? – pytam trochę szorstko, co na pewno nie działa z korzyścią na moje zadanie. Powinnam być wdzięczna – tak zareagowałaby normalna osoba. Ja chyba nie jestem normalna. Spogląda na mnie ze zdziwieniem. Z jego perspektywy wyglądam pewnie jak tonący, który konsekwentnie odrzuca koło ratunkowe.
         – Jeśli ktoś potrzebuje... Pomagam – odpowiada z rozbrajającą prostatą. - Tylko razem przetrwamy, rozumiesz? Rebelianci muszą się umacniać wzajemnie, pomagać sobie... By w końcu obalić Sebastiana Monroe’a.
         Mówi z takim przekonaniem, że jestem gotowa złamać przysięgę daną majorowi i iść za nim na koniec świata. Skoro potrafi mówić o swoich ideałach z takim uwielbieniem, znaczy, że naprawdę w nie wierzy. Ludzie potrzebują kogoś takiego na przywódcę. Gdzieś z tyłu głowy plącze mi się myśl, że może rzeczywiście stanowi realne zagrożenia dla obecnego porządku.
         - Dlaczego z nimi jesteś? – pytam cichutko. Mija chwila, zanim gryzę się w język. Nie ma już „oni – rebelianci”, jesteśmy „my”. On i ja w słusznej sprawie. Chyba mam dziś szczęście, bo wcale nie zwraca uwagi na moje pytanie, tylko od razu odpowiada:
         - Pewnie z tego samego powodu co ty.
         Też chce rozszyfrować szajkę postrzelonych napaleńców biegających z kuszami po lasach i napadających na małe oddziały Milicji?
         - Mam dość tego syfu – przyznaje cicho. Patrzy w przód niewidzących spojrzeniem, zamyślony i smutny. Mam wrażenie, że zaraz potknie się o gałąź i oboje runiemy na ziemie. – Chciałbym móc żyć... godnie. Być równy Milicjantowi i rolnikowi. Chciałbym spać spokojnie w normalnym społeczeństwie. Tak jak dawniej.
         Zaczynam się zastanawiać, ile może mieć lat. Przez brodę wygląda na dużo starszego i poważniejszego. Może trzydzieści? Jest niewiele starszy ode mnie.
         - Nie możesz pamiętać jak było dawniej – protestuje, kręcąc głową.
         - Pamiętam – odparł szczerze. – Pamiętam, że nie musiałem się bać, że oddział Milicjantów mnie ucapi tylko za nieoddanie danin w terminach.
         Nie odzywamy się do siebie przez dłuższy czas. Kładę głowę na jego piersi i słyszę, jak wzdycha z rozbawieniem. Tak, jestem słaba i potrzebuję silnego przewodnika, niech tak myśli. Z raportów wiedziałam, że zawsze wyciągał rękę do szpiegów, przyjmując do oddziału i pomagając się zaaklimatyzować. Inna sprawa, że większość demaskował błyskawicznie, a jedynie połowa zdołała wrócić, reszta przepadła bez śladu. Żaden z nich nie miał tak silnej motywacji jak ja.
         Poza tym, niektórzy donosiciele opisywali go jako opiekuńczego i ciepłego. Cicho liczę, że teraz mnie weźmie pod swoje skrzydła i poprowadzi prosto do bazy Rebeliantów.
         - Miałam brata – mruczę po dłuższej chwili. – Zabrali go i przeszkolili na Milicjanta... W tych ich cholernych szkołach... – jąkam się i tworzę nieskładną opowieść, ale on – zamiast dostrzec moje krętactwo – mocniej mnie tuli, jakby spowiadała się z najcięższej przeszłości. – Próbowałam go odbić, ale nic... Więcej go nie widziałam. I to dla niego walczę... Żeby nikogo już nie zabrali.
         - Wywalczymy to – obiecuje Dante, przejęty głupią opowiastką. – Obalimy Sebastiana Monroe’a, a potem przywrócimy energię.
         Niewydarzony głupek, myślę, ale uśmiecham się szeroko i trochę sztucznie. Myśl o energii wydaje się być tak szalona, że żaden zwyczajny człowiek nawet nie zastanawia się, czy kiedykolwiek jeszcze się pojawi. Przez kilka miesięcy po zaciemnieniu mówiliśmy, że to przejściowe, że wkrótce minie – z czasem zrozumieliśmy, że to jedynie czcze gadanie.
         Mimo to, kiwam głową, wciąż się uśmiechając.
____________________________

18 kwietnia 2014

Wesołego Jajka!


Z okazji nadchodzących świąt Wielkiej Nocny chce życzyć wszystkim zdrówka, pogody ducha, uśmiechu, słońca, dużo radości, rodzinnej atmosfery, spokoju, mnóstwo pisanek, słodkości, spełnienia marzeń, pięknej pogody, miłości i wszystkiego, czego tylko pragnięcie, aby zdarzyło się w tym wiosennym czasie. Piszącym dużo weny i czasu na tworzenie. Niech te Święta będą wyjątkowe, piękne i rodzinne.  Lecę robić pisanki, całe ręce mam w farbie, trzeba było wrzucić do barwnika, a nie się głupio bawić. Jeszcze raz tradycyjnie: zdrowych, spokojnych i rodzinnych Świąt Wielkanocnych :)
N.

12 kwietnia 2014

Gonitwa VII (Gwiezdne Wojny)




         Pachniało słodko i delikatnie; zupełnie, jakby znajdowały się w wolnych, ukwieconych ogrodach na Naboo, a nie – w jasnej. przestronnej jadalni z wysokim stropem i kotarami na wszystkich ścianach. Padme starała się zapamiętać, za którą zasłoną znajdują się drzwi, ale już po chwili straciła z oczu właściwe miejsce, gdy służący - pojawiający się nie wiadomo skąd - zaczęli wnosić na salę półmiski.
         - Kochanie, dobrze się bawisz? – premier Donar Turia usiadła przy niej i zarzuciła nogę na nogę prezentując zgrabne, opalone kolanka. Padme zmarszczyła brwi; nie potrafiła się pozbyć wrażenia, że kobieta za wszelką cenę stara się zająć cały ich czas błahostkami takimi jak oprowadzenie po pałacu czy idiotyczna kolacje, byle tylko nie mieli czasu zrealizować ich zadań – zarówno tych oficjalnych jak i nieoficjalnych.
         Nawet gdy Obi-Wan za wszelką cenę próbował opuścić budynki premier, chcąc znaleźć Ahsokę gdzieś pomiędzy zabiedzonymi mieszkankami robotników, odmówiła mu i zamiast tego chciała, by przeprowadził trening dla jej żołnierzy.
         Na swój sposób ich uwięziła, inaczej niż Anakina, ale wciąż.
         Padme czuła, że nie może wykonać ani jednego kroku bez wścibskich oczu służących. Chociaż nikt się nie narzucał, podążali za nią krok w krok. Gdy próbowała opuścić pałac, natychmiast ją zatrzymali i oznajmili, że premier chce się spotkać. Padme była wściekła; powoli czuła, że zaczyna jej brakować powietrza. Mimo, że przywykła do obstawy, zawsze miała mniej lub bardziej wolną rękę. Mogła i zawsze robiła to, co sama chciała.
         Teraz poproszona o zjedzenie posiłku w towarzystwie premier, zgodziła się z czystej grzeczności. Siedziały w jednej z sal dla gości, ogromnej i szeroko przyozdobionej z wystawnością, która zahaczała o zwykły kicz.
         Padme wyglądała czarująco; w prostej, brązowej sukni i włosami zaplecionymi w warkocz biegnący dookoła głowy przypominała prawdziwą królową. Gdy zapinała na szyi złoty łańcuszek, pożałowała, że Anakina nie ma w pobliżu. Dla niego mogła się uśmiechać szczerze i prawdziwe, dla niego mogła zrzucać te przesadzone stroje, dla niego mogła budzić się codziennie rano.
         - Dziękuję za gościnne – odparła niezobowiązująco z nieszczerym, sztucznym uśmiechem.
         Turia wyglądała, jakby taka odpowiedź w zupełności ją usatysfakcjonowała. Zresztą, była osobą, która zawsze miała scenariusz rozmowy i tak kierowała pytaniami, by w rezultacie dostać to, czego chciała. Tym razem Padme też odpowiedziała tak, jak premier sobie życzyła.
         Senator skinęła głową i sięgnęła po niewielki półmisek z jakimś egzotycznym mięsem roślinożernego zwierzęcia. Ułamała kawałek i włożyła do ust, ciągle pozostając pod czujnym spojrzeniem premier. Westchnęła. Chyba przyszedł czas, by odbyć w końcu rozmowę o Anakinie.
          – Chciałam porozmawiać o generale Skywalkerze – powiedziała cicho. Obiecała Anakinowi, że wyciągnie go z więzienia za wszelką cenę, ale póki co za każdym razem, gdy chciała stanąć w jego obronie, Turia ze łzami wspominała o poranionej szyi swojej przyjaciółki. Padme miała powoli dość wszystkiego, co związane z tą planetą. I gdyby nie Ahsoka, najchętniej włamałaby się do przeklętego więzienia, zabrała Anakina i odleciała jak najdalej, porzucając zadanie przydzielone przez senat.
         - Ach, tak, generał Skywalker – premier przeciągnęła się ze znudzeniem. – Naprawdę nie rozumiem, czemu jego sprawa tak cię martwi.
         - To zasłużony bohater Republiki i potężny Jedi... – zaczęła Padme służbowym tonem.
         - To niepoczytalny morderca!
         Padme poczuła, że krew napływa jej do policzków. Zacisnęła ze złością pięści, ale zachowała poważny, beznamiętny ton.
         - Nikogo nie zamordował.
         Turia uniosła brwi na taką wysokość, że Padme poczuła się nagle dziwnie mała, smarkata i głupiutka, zupełnie, jakby lata doświadczenia w polityce wyparowały w mgnieniu oka.
         - Chyba nie chcesz powiedzieć, że wojna nie przynosi ofiar.
         Padme odetchnęła głęboko.
         - Chcę tylko prosić o ułaskawienie dla niego. Działał w gniewie i strachu... To niesprawiedliwe osądzać go... Rozumiesz, jego uczennica zniknęła, szukamy jej – Padme przeczesała palcami włosy. A twoi ludzie absolutnie nie pomagają nam jej znaleźć, dodała w myśli. - Przecież każdy czasem popełnia błędy – mówiła niepewnie i trochę nieśmiało. Gdyby działała w sprawie kogoś innego, najpewniej potrafiłaby znaleźć argumenty, być stanowcza i dumna, jak przystało na senatora. Tymczasem, gdy w grę wchodził Anakin, zaczynała tracić kontrole nad sytuacją, trochę w obawie, że zdradzi romans, a trochę dlatego, że odbierała wszystko bardzo osobiście.
         - Gdyby ktoś atakował twoją przyjaciółkę – Turia podniosła głos, jakby chcąc pokazać swoja przewagę w negocjacjach – usprawniłabyś go gniewem?
         Padme zawahała się przez chwilę, a premier mówiła dalej...
         - Nie. Chciałabyś dla niego kary. Za zagrożenie życia. I dobrze wiesz, że ten szaleniec nie powinien chodzić wolno po ulicach, skoro rzuca się na obcych bez powodu!
         Padme odetchnęła, a jej twarz stężała niczym maska. Usta zacisnęła w wąską, cierpką linię, a oczy miała rozgniewana i jednocześnie zdeterminowane. Nieświadoma popatrzyła w twarz premier tym samym spojrzeniem, którym Anakin obdarzał ludzi sprzeciwiających się jego taktykom walki.
         - Anakin... – zanim zdążyła ugryźć się w język, już mówiła o nim jak o dobrym przyjacielu, a nie jak o ochroniarzu. – Anakin bywa trudny, ale rozmawiałam z nim. Żałuje i jest skruszony. Pragnie wybaczenia od ciebie i od twojej przyjaciółki.
         Kłamała w żywe oczy, ale liczyła, że nic jej nie zdradzi. Premier nie była Jedi, chociaż Obi-Wan utrzymywał, że jest na swój sposób wrażliwa na Moc. Gdy rozmawiali o niej kilka godzin temu, jednocześnie obmyślając strategie uwolnienia Anakina, westchnął ciężko i powiedział: „Jest w niej coś paskudnego. Zupełnie, jakby leciała na dno i była przeszczęśliwa, że się stacza.” Padme nie do końca zrozumiała, ale wolała nie drążyć.
         - Pani premier!
         Do środka wpadł jeden ze strażników, zdyszany, czerwony na twarzy i wściekły. Obie kobiety zgodnie podskoczyły, przestraszone nagłym wtargnięciem.
         - Co się dzieje? – premier wstała i gestem zachęciła go, by podszedł bliżej. Mężczyzna skłonił się lekko, chowając blaster do kabury i odetchnął.
         - Jedi Skywalker zniknął.
         Padme stłumiła rozgniewany, zdumiony okrzyk. Przecież obiecał, że  w nic nie będzie się mieszał! Zakryła dłońmi twarz i zmieliła w ustach najohydniejsze znane jej przekleństwa. Czasami zastanawiała się, czy Anakin kiedykolwiek usłucha czyjejkolwiek prośby czy rozkazu. A przecież dałby radę go uwolnić, potrzebowała tylko czasu...
         Ale on i tak musiał postawić na swoim.
         Premier tymczasem pokiwała z niechęcią głową i spojrzała jej prosto w twarz.
         - Jest skruszony, tak, pani senator? – spytała z wyrzutem.

*

       Ahsoka spędziła noc u nowopoznanej rodziny. Kobieta, zwana przez wszystkich mamusią, niechętnie zaproponowała jej nocleg i chociaż odmawiała, nakarmiła i dała przyzwoite, ciepłe ubranie. Ahsoka nie była świadoma, jak bardzo głodna i zmęczona była, dopóki nie otoczył ją rodzinny jarmark zagłuszający nawet wszechobecną biedę. Ze zdumieniem patrzyła, że jak gałęzie zastępują blastery i miecze świetlne, a resztki podartych ubrań zszytych byle jak - lalki. Wieczorem, gdy zrobiło się całkiem zimno, Sania wepchnęła się pod jej koc, oznajmiając, że razem będzie przyjemniej. Drobne, chude ciało dziewczynki przylgnęło do starszej koleżanki. Ahsoka poczuła się jakoś dziwnie; coś w niej drgnęło i nieśmiało objęła malucha, wzruszona i przejęta. Po chwili mała już spała, a ona nie mogła się ruszyć, ułożona w krzywej, niewygodnej pozycji.
         Uśmiechnęła się do śpiącej Sani.
         Nagle w ciemnościach nocy usłyszała ciche kroki, a po chwili ktoś się odezwał.
         - A więc jesteś Jedi?
         Pytanie było raczej oschłe i trochę drwiącego, co ubodło Ahsokę do żywego. Zmarszczyła brwi, odsuwając od siebie Sanię i wstając ze starego materaca. Na środku pokoju stał najstarszy syn rodziny, wysoki, żylasty chłopak o twarzy podłużnej i zawsze wykrzywionej w dziwny, podejrzliwy wyraz. Ahsoka czuła jego niechęć i swego rodzaju pogardę.
         W głębi serca wiedziała, że chłopak musi ją mieć za słabeusza i na dodatek zagrożenie. Pojawiła się w towarzystwie jego młodszej siostry, bosa i przestraszona, nieświadoma nawet, na jakiej planecie się znajduje. Chociaż chciała, by brano ją poważnie, w tej chwili mogła bardziej uchodzić za wandala niż za strażnika pokoju w Galaktyce.
         - Tak, jestem – odparła równie chłodno jak on.
         - Myślałem, że Jedi są... więksi – stwierdził od niechcenia, siadając na starym, chybotliwym krześle zbitym ze znalezionych przypadkiem desek. Wszystkie dzieciaki spały tak mocno, że nawet nie usłyszały skrzypnięcia.
         - Więksi? – powtórzyła urażona Ahsoka i odruchowo wyprostowała się i wypięła pierś do przodu, udając wyższą niż była w rzeczywistości. – Gwarantuje ci, że wzrost nie ma nic wspólnego z rzeczywistą wielkością. A ja dopiero się uczę.
         Nawet w ciemności widziała, że uniósł brew.
         - A więc, gdzie twój mistrz? – spytał celnie. Ahsoka nawet się nie skrzywiła. Chociaż starała się nie myśleć o Anakinie, wierzyła, że znajdzie ją już niedługo. Wtedy, w kantynie, zanim zgarnęli ją strażnicy, widziała go przez kilka sekund i od tamtej chwili kurczowo trzymała się nadziei, że wkrótce się spotkają.
         - Potrafię sobie radzić sama – odparła głośno, odpychając od siebie myśli o mistrzu. Gdy uświadamiała sobie, że jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko, czuła się niesamowicie smutna i przygnieciona własnym towarzystwem.
         - Taka małolata?
         Ahsoka zmarszczyła brwi. Szukał zwady, czy jak? Miała wrażenie, że za wszelką cenę chciał ją zdenerwować i póki co, odnosił niezłe wyniki. Zacisnęła pięści. Był od niej sporo wyższy i co najmniej dwa razy większy, szerszy w ramionach. Podejrzewała, że tymi wielkimi łapami małpy mógłby złamać jej chudą rękę na pół.
         - Przejdziesz do rzeczy...? – zawahała się, zdając sobie sprawę, że nawet nie zna imienia chłopaka. Zignorował wymowne milczenie, gdzie każdy by się przedstawił i tylko zacisnął mocniej usta.
         - Nie wiem, jakie masz porachunki z Donar Turią i nie chcę wiedzieć. Ale jeśli z twojego powodu ktoś przyczepi się do  m o j e j  rodziny wydam cię bez żadnym oporów – przestrzegł, stając oko w oko z Ahsoką. Musiała zadrzeć głowę,  by spojrzeć mu w twarz.
         - Takiś potulny? Boisz się? – spytała, naiwnie licząc, że uderzy w jego męską dumę. Chłopak tylko uśmiechnął się bez cienia radości.
         - Po prostu nie szukam kłopotów, Jedi Tano.
         Miał brązowe, bystre oczy, trochę zapuchnięte i podrażnione. Ahsoka mogła jedynie zgadywać, że całe dnie spędzał w jednej z ogromnych fabryk, z których utrzymywała się cała gospodarka planety.
         - Chcesz, żebym zniknęła?
         - Nie wyrzucę dziecka z domu – odparł. Ahsoka zaczerwieniła się ze złości, słysząc to „dziecko” i zagryzła wargi, by się nie powiedzieć za dużo. Miał rację, na razie była całkowicie zdana na łaskę jego rodziny. Chłopak spojrzał na nią wrogo i ciągnął dalej:  – Nie jestem draniem bez serca. Ale za kilka dni... po prostu się stąd wynoś.