28 grudnia 2013

Burza cz.3: Rebeliant (Huntik/Revolution, Zhante)


         Jesteśmy niedaleko jeziora, w którym utopiłam pierścionek z niebieskim kwiatkiem. Dostałam go od opiekunki w sierocińcu, jeszcze gdy byłam bardzo małym dzieckiem. Mogłam mieć... może pięć lat? Gdy odeszłam z Milicji, musiałam zerwać ze wszystkim, co było wcześniej. Zerwałam także z dzieciństwem, musiałam się wyzbyć wszystkiego, co było częścią tamtej Zhalii Moon. Żeby zapomnieć, żeby odzyskać moje człowieczeństwo. Żebym znów wzdrygała się na widok rozszarpanego ciała.
         Z każdym obrotem koła jestem coraz bardziej nerwowa. Zupełnie jakbym straciła swoją profesjonalność i doświadczenie. Podobno dawniej byłam naprawdę dobrą aktorką i potrafiłam przekonać każdego. Teraz nawet Danny, który od zawsze ignorował i błędnie odczytywał ludzkie emocji, widzi, że coś się dzieje.
         Splatam i rozplatam palce, rozdrapuje skórki, cmokam – jestem jak cholerny kłębek nerwów.
         Na próżno staram się skupić myśli na czymś innym niż moim zadaniu, ale każdy temat wydaje się teraz mniej ważny. Myślę o Maggie i o tym, jak bardzo się teraz zamartwia i tęskni za Benem, myślę o moim pokoiku i rzeczach, które mieszkańcy już sobie zawłaszczyli. Nie byłam szczególnie lubiana i nie przywiązałam się do nikogo, pewnie trochę się dziwili, czego może chcieć ode mnie Milicja, ale szybko zapomnieli. Myślę o głupiej Charlie i o tym, co zamierza teraz zrobić.
          Uparcie wbijam wzrok w pozdzierane czuby butów, nie chcę nawiązać kontaktu z nikim, a wiem, że Danny od czasu do czasu zerka na mnie i bardzo chce coś powiedzieć, ale chyba się mnie boi. Potrzebuję swojej samotności, a nie czczej rozmowy.
         Kiedy przyjdzie czas, dostanę sygnał. Mam pół minuty na ucieczkę, będą do mnie strzelać i mnie gonić, będę kolejnym celem. Jeśli wtedy dostanę strzał, całe moje zadanie wezmą diabli. Potem muszę się do nich dostać, przekonać, żeby wzięli za swoją.
         „Zhalia Moon. Lat 28. Schwytany Rebeliant z Oddziału St. Diany stacjonującej niedaleko granicy z Federacją Georgii. Zaaresztowana za posiadanie broni palnej” – legenda nie brzmi wiarygodnie, ale musi wystarczyć, przynajmniej na wsiąknięcie do ich bandy. Z czasem wymyślę coś lepszego, dojdą szczegóły i będę mogła czuć się trochę bezpieczniej.
         - Zhalia – Danny wreszcie się odzywa.
         Unoszę wzrok i widzę jego zatroskaną, dziecięcą twarz. Jest podobny do swojej siostry, Charlie, ale zupełnie inny od ojca, Bena Mathesona. Wnioskuję, że urodę odziedziczył po matce. Mimo, że jest prawie dorosły, wyższy ode mnie, nadal ma delikatną twarz dziecka. Zwłaszcza te czerwone, przekrwione usta i duże, szaro-niebieskie oczy.
         – Coś wymyślę, uciekniemy, obiecuję – mówi cichutko, prawie niesłyszalnym szeptem, jakby bał się, ze któryś z Milicjantów przejmie się konspiracyjnymi planami. Uśmiecham się mimowolnie. Głupiutki dzieciaku. Milicji nie da się uciec. Chyba, że ci na to pozwolą albo jesteś Dante Vale’m. Rozbawiona mrużę oczy, ale nie gaszę jego buntu, nie widzę sensu.
         Kiwam tylko głową i już mam powiedzieć, że już niczego się nie boję, gdy nagle krzyżuję spojrzenie z majorem Neville’m.
         Delikatnie unosi głowę, a to oznacza, że między drzewami zamajaczył mu jeden z Rebeliantów albo po prostu uznał, że nadszedł stosowny moment. Potrzebuję ćwierć sekundy dla samej siebie, oddycham tak, jakbym po raz ostatni miała styczność z powietrzem i już, jestem gotowa.
         Teraz! Trzydzieści sekund.
         Napinam wszystkie mięśnie i odwracam się przodem do brzegu wozu. Raz. Nabieram powietrza w płuca i zaraz znów wypuszczam je ze świstem. To trochę tak, jakbym zapomniała jak się oddycha. Dwa. Wóz podskakuje na kamieniu. Milicjanci patrzą na mnie podejrzliwie, ale chyba uznają, że zemdliło mnie od nierównej drogi i kiepskiego jedzenia. Trzy. Nie będzie odwrotu, nie mogę sobie pozwolić na choćby moment zawahania.
         Skaczę.
         Przez ułamek sekundy jestem w locie, unoszę się ponad wszystkim, jestem absolutnie wolna od Milicji i od Sebastiana Monroe’a, nawet od samej siebie. Lecę i nic mnie nie zatrzymuje do chwili, w której ląduje w wilgotnym rowie. Koziołkuję i boleśnie obijam sobie kolana. Zaraz zrywam się na równe nogi i biegnę w las.
         Słyszę za sobą krzyki, ale nie mam czasu się obejrzeć. Żołnierze są w pierwszej chwili zdumieni, zaraz potem dociera do nich, że próbuje uciec. Pada pierwszy strzał, trafia w drzewo zaledwie pół metra od mojej głowy. Nie mam czasu nawet myśleć, ale przez głowę i tak przelatuje mi satysfakcja, że marnują kulę na kogoś takiego jak ja.
         Kule są teraz cholernie cenne, warte naprawdę wiele. Każda zmarnowana jest jak wyrzucony chleb w godzinie największe głodu. Niejedna śmignęła koło mojej głowy, a jednak jeszcze jakoś żyje, serce wciąż pompuje krew. Jak długo?
          Szybciej! Potykam się o korzenie, a skrępowane ręce tylko przeszkadzają w biegu. Zaczyna mi brakować oddechu, a za sobą słyszę rżenie koni, ruszyli w pościg. Zyskałam kilka sekund na zaskoczeniu, ale teraz dogonią mnie w mgnieniu oka.
         I wtedy czuję piorunujący ból w nodze. Upadam, lecę wprost w błotnista kałużę i jakieś zielsko, prawie wyję. Zaciskam pięści, usiłuję się podnieść, ale łokcie ślizgają mi się na błocie. Klnę pod nosem w każdym znanym mi języku, łapię się gałęzi i wstaję.
         Kulka tylko mnie drasnęła, tyle szczęścia.
         Teraz mój bieg przypomina jakieś niezdarne podskoki, kuleję i co chwila tracę oddech, przyćmiona bólem. Jęczę, chrypię, warczę jak dzikie, zranione zwierzę. Milicja siedzi mi na ogonie i wiem, że nie ucieknę daleko. Prawie upadam.
         Nagle czyjeś ramiona łapią mnie i przyciągają do siebie tak mocno, że nie mam szans uciec. Próbuję się wyrwać, ale kimkolwiek jest napastnik, jest silniejszy ode mnie i nie mam możliwości wydostania się z żelaznego uścisku. Próbuję gryźć, kopię jedną nogą, ale on uparcie trzyma.
         - Uspokój się – szepcze mi koło ucha. – Jestem przyjacielem.
         No akurat, uważaj, bo uwierzę. A jednak, nie mam wyjścia, przestaję się rzucać. Chyba nie zamierza poderżnąć mi gardła, a szarpanina moje zwrócić uwagę Milicji. Nie mogę zobaczyć jego twarzy, ale mam nadzieję, że to nie jeden z grasujących po bezludnych terenach przestępców. Szczególnie dużo było ich zaraz po zaciemnieniu, wtedy, gdy ludzie uciekali z miast do spokojniejszych rejonów. Napadali, grabili, gwałcili i mordowali. Prawo dżungli, zwycięża silniejszy.
         Szłam do miejsca, gdzie organizowały się początkowe wojska. Nie wiem, czego tam szukałam, przecież nie zamierzałam dołączyć do formującej się dopiero Milicji. Miałam trzynaście lat i dwie brudne lalki w plecaku zamiast broni, a w sercu wyłącznie strach. Spotkałam czwórkę przyjaciół, zmierzali w odwrotnym kierunku niż ja, a jednak – wzruszeni albo moim wiekiem, albo bezbronnością – przygarnęli mnie, dali jeść i pozwolili odpocząć. Nocowaliśmy w lesie. Obudziły mnie czyjeś kroki, usłyszane z daleka. Wpełzłam w wysokie pokrzywy, parzyły niemiłosiernie, ale byłam niewidoczna i chyba tylko to uratowało mi życie.
         Najwidoczniej była to jedna z takich band. Zabrali wszystko, a przede wszystkim żywność. Gdy ludzie są głodni, działają nierozważnie i nie tyczy się to jedynie mężczyzn. Poderżnęli gardło i zostawili, ku uciesze leśnej zwierzyny i much. Zniknęłam stamtąd, przerażona i skrzywdzona.
         Mój wybawca i napastnik, sama nie wiem, jakie są jego zamiast, naciska na mnie i zmusza, żebym przykucnęła, wpycha w krzaki malin. Cudownie. Czuję gryzące liście na całej skórze, drapiące kolce. Coś musnęło przed chwilą moją łydkę. Mam nadzieję, że to tylko robak. Nawet oddech wydaje się teraz głośny i może zwrócić uwagę Milicji.
         - Gdzie jest ta suka? – pokrzykuje ze złością jeden z Milicjantów. Przez szczeliny między gałązkami doskonale widzę ich mundury i prychające konie. Jestem niewidoczna, skryta za gąszczem, a oni najwidoczniej nie są aż tak przejęci zadaniem, by szczególnie mnie szukać.
         - Wracajcie – słyszę głos majora i wiem, że ratuje mi skórę.
         Prędzej czy później dostrzegliby moje ubrania. Dla naszej wspólnej korzyści woli, żeby nie szukali mnie szczególnie intensywnie. Słyszę jeszcze, że zawracają konie i odjeżdżają. Dopiero wtedy pozwalam sobie odetchnąć z ulgą, ale zamiast tego wychodzi mi kwik pełen bólu.
         - Nieźle oberwałaś – przemawia cicho nieznajomy i powoli wstaję, odciążając moje ciało. Dopiero teraz orientuje się, że ma niski, poważny głos, a wiec najpewniej jest już dorosłym mężczyzną. – Możesz wstać?
         Niepewnie odwracam się przodem do niego, syczę z bólu, a jednak udaje mi się usiąść i spojrzeć mu prosto w twarz.
         Trzydzieści lat, pewnie coś koło tego, ale nie mogę być pewna, bo przez brodę każdy wygląda starzej niż jest w rzeczywistości. Nosi śmieszny, żółty płaszcz, tyleż dziwaczny, co niepraktyczny, bo rzuca się w oczy. Na ramieniu nosi cos na kształt kuszy, jakąś lichą broń, nie jestem w stanie ocenić. Podejrzewam, że to jeden z narzędzi powstałych w myśl zasady „potrzeba matką wynalazku”. Gdy odcięto nas od prądu, nauczyliśmy się robić wszystko ze wszystkiego.
         Ma ciemne, kasztanowe włosy, niepraktyczne, bo zbyt krótkie, by je związać, ale dość długie, by opadały na twarz i wpadały do oczu. Ma wysokie, mądre czoło i łagodną linię warg.
         Trwa to chwilę, ułamki sekundy, a jednak na moment nasze oczy się spotykają. Moje, wilgotne, błyszczące od bólu, zmarszczone i smutne, ciemne. I jego piwne. Właściwie nie, nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru ma oczy. W świetle słońca przypominają płynny miód, są złote i... szlachetne. A więc w świecie, gdzie mordujemy, by przeżyć, pozostał jeszcze ktoś o świeżym, szlachetnym spojrzeniu, czystych oczach.
         Staram się zapamiętać jak najwięcej, by później wielokrotnie móc odtwarzać w pamięci jego twarz. To taki nawyk, którego nabrałam służąc w Milicji.  W ten sposób z łatwością mogłam odszukać każdego, kto wydał mi się podejrzany i wydać stosowne polecania przy tworzeniu jego portery pamięciowego.
         - Co zrobiłaś Milicji? – pyta i klęka przede mną, dotykając draśniętej nogi. Rozdziera już i tak podarty materiał spodni i przygląda się ranie, a jednocześnie sprawia wrażenie, jakby bał się jej dotknąć brudnymi rękami.
         Potrzebuję chwili, by się otrząsnąć. Nie mogę tracić czasu na użalanie się nad sobą i chociaż noga pali mnie żywym ogniem, muszę się zorientować, jak wygląda sytuacja w okolicy. Gdzie stacjonuje tutejszy garnizon Milicji i czy gdzieś niedaleko jest jakiś oddział Rebeliantów, z którymi mogłabym nawiązać kontakt na samym początku, by jakoś dotrzeć do Dantego Vale’a. Nie mam czasu zadawać się z jakimś kłusownikiem, bo tym prawdopodobnie zajmuje się ten mężczyzna, nawet jeśli uratował mi życie.
         - Nie chcesz, to nie mów.
         Próbuje się podnieść, ale powstrzymuje mnie, kładąc rękę na udzie. Odruchowo się wzdrygam i próbuję zabrać nogę. Nienawidzę, gdy skóra dotyka skóry. Jedynie Maggie ma prawo mnie dotknąć znienacka, nikt więcej.
         - Dziękuję – mówię chłodno i ponownie zbieram się do podniesienia. – Mam u ciebie dług.
         - Nieważne – kręci głową rezolutnie, choć pewnie zdaje sobie sprawę, że Milicja nie jest szczególnie miła dla tych, którzy wspierają uciekinierów. – Najchętniej ukatrupiłbym cholerne psy.
         Unoszę brwi. Mimo, że zerwałam z Milicją, nadal reaguje podejrzliwie, gdy ktoś buntuje się przeciw jedynej słusznej władzy. Wygłaszanie takich opinii jest tak samo ryzykowne, jak głupie. Nikt nie lubi wrogów państwa.
         - Naprawdę nieźle sobie poradziłaś – mówi dalej spokojnie. Wyciąga z workowatego, ciemnego plecaka wodę i polewa moją nogę. Syczę, zaciskam zęby, bo okazuje się, że najwidoczniej zamierza odkazić moją ranę. – Nie każdemu udaje się uciec Milicji – dodaje z uśmiechem uznania. Też bym nie dała rady, gdyby major Neville mnie dałby mi pozwolenia.
         - Miałam dać się zaszczuć?
         Spogląda na mnie i widzę, że zastanawia się, kim jestem i za co zostałam pojmana. Pewnie widzi zabiedzoną, wychudzoną kobietę ze smutną, poszarzałą twarzą. Bardzo możliwe, że budzę jego litość. Sprawia wrażenie porządnego człowieka.
         - Nie kochasz Milicji, co? – uśmiecha się ze zrozumieniem, a ja staję się czujna i pozwalam, żeby owinął moją nogę jakimś bandażem. Albo trafiłam na kapusia albo na Rebelianta, właściwie sama nie wiem, która z możliwości jest bardziej prawdopodobna.
         Majstruje przy zamku, a po chwili uwalnia moje ręce, a kajdanki chowa do plecaka. Rozcieram otartą skórę, masuje nadgarstki.
         - A znasz kogoś, kto kocha? – odpowiadam ostrożnie. To jedna z tych odpowiedzi, która nie daje rozmówcy pełnego obrazu, po której stronie jestem. Zawsze z boku, zawsze bezpiecznie, zawsze pomiędzy, lojalna tylko sobie.
         - Nie – przyznaje szczerze. – Cholerni tchórze tłamszą słabszych.
         Nic nie odpowiadam, ale w duchu unoszę brwi. Czyżbym trafiła na jakiegoś obrońcę ludzkości, takiego, którzy w pożarze zamiast ratować swoją skórę wyprowadzałby słabych i bezbronnych i rzucałby się w ogień po kwilące dzieci?
         - To, wracając, co na ciebie mają?
         - Zalazłam za skórę Sebastianowi Monroe’a i jego pieprzonemu systemowi – mówię pierwszą bzdurę, która przyjdzie mi do głowy, a on uśmiecha się, zupełnie jakbym zyskała w jego oczach. Jakiś buntownik czy co? Jestem coraz pewniejsza, że mam styczność z przedstawicielem samozwańców zwanych górnolotnie Rebeliantami.

         - Nie ty jedna – stwierdza pojednawczo. – A tak w ogóle, jestem Dante Vale. 

25 grudnia 2013

Burza cz.2: Układ (Huntik/Revolution, Zhante)

         Jedziemy od godziny. Może od dwóch? Trzech? Próbuję nie zasnąć, ale głowa mimowolnie opada mi na klatkę piersiową i zapadam w krótkie, niespokojne drzemki, przerywane podskoczeniem kół na kamieniach albo wpadnięciem wozu w dziurę na polnej drodze. Zaraz znów pozwalam sobie zmrużyć oczy na kilka sekund, a potem nie mam sił znów podnieść powiek. I tak w nieskończoność.
         Danny nie pyta, czego chce ode mnie Milicja, może nawet lepiej. Być może podejrzewa, że pracowałam kiedyś dla ugrupowania zwanego Rebeliantami, którzy walczą o przywrócenie dawnych Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości mordowałam ich z prawdziwą pasją. Woli nie wiedzieć, dla czego mnie pojmano, dla własnego bezpieczeństwa.
         Skuto mnie niestarannie, ale mocno. Obręcze stale ocierają się o nadgarstki i podrażniają już i tak zaczerwienioną skórę. Niewielu żołnierzy mnie zna, a jeszcze mniej pamięta z czasów, w których nie bez powodu każdy oddział mówił o „tamtej Moon”. Byłam narzędziem, takim, jakimi teraz są oni, dopóki byłam w Milicji, byłam w ich pamięci. Tylko Neville stale mi się przygląda i czekam, aż podejdzie i przemówi.
         Prawie na pewno jestem już martwa. Mimo, że zdezerterowałam, nie pozbyłam się ulubionych sprzętów. Tymczasem posiadanie broni palnej jest nielegalne i karane stryczkiem. Jestem też winna obrabowania, zabójstwa, niszczenia mienia wojskowego. I co tam jeszcze nawymyślają. Może nawet nie będą musieli kombinować, po prostu dostane kulkę bez procesu. Pozbyć się ciała i zapomnieć. Bardzo wygodne, a na dodatek nikt nie zaje zbędnych pytań.
         Danny siedzi bez ruchu, widzę, że jest przerażony. Czasem nerwowo pociąga nosem i mam wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem. Jest winny śmierci swojego ojca, to zrozumiałe. Gdyby nie wyszedł z tą cholerną kuszą, Ben Matheson zniknąłby razem z Milicją, on byłby wolny, a mnie nie czekałaby egzekucja.
         Mogę się tylko domyślać, ale najpewniej Charlie ruszy za nami. Bóg jeden raczy wiedzieć, co tej dziewusze strzeli do głowy, pewnie gotowa jest rzucić się za nami w pogoń, jakkolwiek nierozsądne by to nie było. I jest jeszcze jedna osoba, która może się pojawić. Miles Matheson, brat zamordowanego. Może nawiąże kontakt ze swoją postrzeloną bratanicą i spróbuje odbić chłopaka w imię miłości do dawnej rodziny.
         Zmęczenie ponownie odbiera mi świadomość, a gdy się budzę, Danny siedzi skulony naprzeciw mnie i drży, chyba szlocha. Gdybym miała w sobie cokolwiek z dobrej, kochanej Maggie, rzuciłabym się go utulić, mocno uściskać i pocieszyć. Tylko, że jestem dezerterem, a gdy widzę takie ofiary, mam ochotę dać w zęby i wykrzyczeć co myślę o jojczeniu i rozklejaniu, a nie wspierać duchowo i być opoką.
         Słońce jest już wysoko i żar dodatkowo mnie męczy, mam sucho w gardle, ale zamiast opadać na siłach, robię się coraz bardziej wściekła. Do głowy przychodzą mi coraz głupsze pomysły, prawie tak szalone, jak gdyby wymyśliła je ta smarkula, Charlie. Na przykład żeby wyrwać pistolet z pokrowca Milicjanta jadącego tuż przy mnie. Na przykład żeby zarzucić ramiona na szyje któregoś i udusić go kajdankami. Na przykład żeby poharatać wszystkich i uciec.
         Neviile podjeżdża bliżej na swoim koniu, dłonie w czarnych rękawicach złożył na grzbiecie i przyjrzał się jasnej, rozczochranej czuprynie Danny’ego. Chłopak chyba poczuł, że ktoś uporczywie mu się przygląda, bo uniósł głowę i skrzywił się z nienawiścią, jak pokonany, który jeszcze próbuje pokazać, jak bardzo pogardza wrogiem.
         - Nie miej mi za złe – przemawia major zaskakująco przyjaźnie. Zwykle nie jest taki uprzejmy, a potrafi uderzać tak, że mięso odchodzi od kości.  – Skoro nie miałem twojego ojca, musiałem wziąć kogoś w zamian – wyjaśnia. Brzmi prawie jakby tłumaczył żonie dlaczego zamiast karpia kupił dorsza. – Nie mogę wrócić bez niczego.
         Danny się nie odzywa, milczy dumnie, sprawia wrażenie, jakby był ponad wszystkich. Na jego miejscu lizałabym buty majorowi, ale jest chyba zbyt głupie lub niedoświadczony, by wiedzieć, jak kruche jest w tej chwili jego istnienie.
         - Monroe nie będzie zadowolony – wzdycha ciężko major. Mało tego, będzie wściekły, dodaję w duchu, ale dla własnego dobra milczę. Rozkaz jest rozkazem, należy go wykonać najlepiej jak się potrafi, a skoro Ben Matheson jest martwy, a Miles Matheson nie odnaleziony, pewnie będzie chciał czyjeś głowy. I bardzo prawdopodobne, by tym kimś był właśnie Tom Neville. – Mogę dostać kulkę w łeb – śmieje się, ale nie ma w tym śmiechu radości.
         - Miejmy nadzieję – odzywa się wreszcie Danny. Nie czas na odważne odzywki, dzieciaku! Trzeba było nadal trzymać gębę na kłódkę, a nie złościć już i tak poddenerwowanego Milicjanta.
         Z twarzy majora powoli schodzi uśmiech, pełne usta opadają na dół, a brwi gwałtownie się marszczą. Zamachnął się i uderzył z całej siły w bladą twarz chłopca. Auć.
         - Gdybyś nie wyskoczył ze swoją kuszą, nic by się nie stało, głupi bachorze – warknął. – Masz krew ojca na rękach!
         Słowa trafiają we właściwy punkt, bo Danny spuszcza głowę i znów wygląda jak zbity pies. Major marszczy nos i wykrzywia twarz, odjeżdża kawałek, ale zaraz coś pokazuje i konie zbaczają z drogi. Najpewniej postanowił zorganizować postój.
         Schodzę niepewnie z wozu, cały czas pod bacznym okiem strażnika i próbuję rozprostować sztywne kości. Kolana strzykają, gdy kucam, a Milicjant przy każdym moim ruchu jest przekonany,  że zaraz będę atakować. W przeciwieństwo do Danny’ego, nie zamierzam pyskować i szukać guza.
         Nagle między drzewami mignęły mi popielate warkocze. W czasie służby nabrałam nawyku bacznego obserwowania okolicy. Być może przyszła nad rzekę popływać albo chciała sprawdzić, co Milicja robi na takim odludziu. Nie mogła należeć ani do Milicji ani do Rebeliantów, bo zbyt marnie się ukrywała.
         - Zhalio Moon – przemówił Neville. Zastanawiam się czasem, czy nie jest mu gorąco w tym czarnym, długim płaszczu i pełnym mundurze. – Marnie wyglądasz.
         - Nie powodziło mi się najlepiej – odpowiadam swobodnie. Patrzy krytycznie na brudne, zaczerwienione palce, buty ze zdartymi czubami i poharataną bliznę na nadgarstku. – Jak Julia? – dodaję uprzejmie, chociaż nigdy nie przepadałam za wyrafinowaną panią domu.
         - Od dawna jej nie widziałem – odpowiada chłodno. Wie, że nie miałam nic złego na myśli, ale i tak marszczy się na wspomnienie dawno niewidzianego domu. – Wiesz, Zhalio, zamiast przejmować się cudzymi żonami, zainteresowałabyś się własnym losem.
         - Pewnie czeka mnie stryczek, co nie? – odpowiadam, pół żartem, pół serio. No proszę, jak dobrze nam się rozmawia. Starzy przyjaciele z wojska, jeszcze raz zaczniemy sobie ściskać dłonie i wspominać, jak fajnie było ścigać nieliczne bandy Rebeliantów i strzelać do nich jak do kaczek.
         - To zależy.
         A to coś nowego. Prostuję się, staję na baczność, jak wypadałoby się prezentować przed wyższym stopniem. Uśmiecha się tajemniczo, być może w innej sytuacji by mnie rozbawił, teraz jedynie drażni. Nie rozumiem, o co mu chodzi, ale najwidoczniej zaczął ze mną jakąś dziwną grę.
         - Zauważyłaś grupkę Rebeliantów? – spytał niby od niechcenia, a ja natychmiast przypominam sobie popielate warkocze. – Idą za nami od dłuższego czasu Chyba nie straciłaś całkowicie swoich umiejętności, prawda? - dodał po chwili. Nie, nie straciłam. Mogę mu na przykład przypomnieć, że wciąż umiem zabić kajdankami i chętnie to wykorzystam, jeśli w tej chwili nie przejdzie do sedna zamiast zahaczać o setki innych tematów.
         - Zauważyłam – odpowiadam spokojnie.
         - A wiesz, kto jest w ich oddziale? – draży, a ja mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Oddziale? Milicja jako zorganizowana jednostka ma swoje oddziały, większe, mniejsze, z odpowiednimi celami i bronią odpowiednią do zadań, a tymczasem ci, pożal się Boże, Rebelianci ledwo dają radę się wyżywić. Oddział to naprawdę przesadzone słowo. Raczej marna grupka bawiąca się w leśna partyzantkę.
         Nie rozumiem tych ludzi. Siedzą w lasach, zmarznięci, okradają oddziały Milicji, czasem coś wysadzą, jak zdobędą trochę prochu, a mówią o sobie, że walczą o przywrócenie dawnych Stanów Zjednoczonych. Tylko, że piętnaście lat temu przekonaliśmy się, że tamten system nie mógł funkcjonować w świecie bez prądu, dlatego rząd upadł bardzo szybko.
         - Nie – kręcę głową. Jeśli chodzi o nazwiska, są teraz mało znane. Jedyne, które brzmi na ustach wszystkich, to Sebastian Monroe i jeszcze imiona kilku innych ważnych ludzi. Neville może być dumny, bo wielu o nim słyszało.
         - Dante Vale – mówi i uśmiecha się szeroko, gdy widzi zdumienie na mojej twarzy. Jest jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w tym kraju, ma na swoich koncie kilka udanych zamachów na najwyższych urzędników Milicji i kilka nieudanych na życie Sebastiana Monroe. Wszyscy o nim słyszeli, o jego walce i zaangażowaniu.
         Gwizdnęłam w odpowiedzi, bo sama nie wiem, co wypadałoby powiedzieć. Skoro Rebelianci pod przywództwem akurat tego człowieka podążają za nami, najwyraźniej planują atak. Zaczynam powoli rozumieć, o co chodziło majorowi. Nie może sobie pozwolić na kolejny problem, jest już zagrożony, bo nie wypełnił rozkazu i zamiast Bena Mathesona wiezie schorowanego dzieciaka. Jeśli Rebelianci spróbują go zaatakować, może ponieść jeszcze większe starty, a to na pewno nie spodoba się Sebastianowi Monroe.
         - Właśnie – major kiwa głową, zadowolony, że wiem o kogo chodzi. – Wiesz, że jak ważne byłyby dla Milicji informacje z oddziału Dantego Vale’a? – ba, byłyby bezcenne. Jest nieuchwytny, cholera, nie wiem, jak on to robi, ale jeszcze nigdy nie udało się go zaaresztować. Skoro jest tak blisko, na wyciągnięcie ręki...
         - Do czego zmierzasz, Tom? – przechodzę do konspiracyjnego szeptu, mam dość niedomówień. Dlaczego mówi o tym akurat mnie, a nie jednemu z wyżej postawionych ludzi.
         - Posłuchaj mnie uważnie, Zhalio. Dezerter ma jedną drogę, stryczek, a niektórych przypadkach kulka, ale raczej idziesz do ziemi. Ty masz trochę lepszą sytuację: pokornie popracuj dla mnie, to zapomnę, że cię widziałem.
         - Co mam robić?
         Przeżyć. Od lat jest to mój jedyny cel i nie zaprzątam sobie głowy tak śmiesznymi rzeczami jak moralność czy sumienie. Mogę zabić, mogę się pozbyć kogo trzeba, mogę coś ukraść, czegokolwiek zażąda, zrobię to by mieć spokój.
         - Szpieguj dla mnie Dantego Vale’a.
         Och. Więc próbuje ratować swój tyłek jak tylko się da. Myślę błyskawicznie. To oczywiste, że skoro nie ma Bena Mathesona, musi wrócić z czymś atrakcyjnym, a informacje, co dalej zamierza najgroźniejszy Rebeliant w kraju byłyby bardzo cenne. Dla niego to szansa by uniknąć kary, dla mnie na powrót do spokoju.
         - Rozumiem – kiwam głową. Już podjęłam decyzję.
         - Potem będziesz miała wyjście: albo cię puszczę i zapomnimy, że razem pracowaliśmy, albo wrócisz – mówi dalej, całkiem spokojnie, a jednocześnie bacznie mnie obserwuje. Na końcu zawiesza głos i patrzy na mnie uważnie, oczekuję, że będę zachwycona.
         Wrócić do Milicji? Znów założyć czarny mundur? Trzymać broń? Być na usługach Sebastiana Monroe? Myślę gorączkowo, czego naprawdę chcę. I przypominam sobie, dlaczego odeszłam.
         Jeśli jesteś w Milicji, masz cholerne poczucie, że możesz dosłownie wszystko, wszystko, o czym zamarzysz. Świat stoi pod twoimi nogami, a reszta ludzi sprawia wrażenie robaków, które możesz zdeptać tym ciężkim, wojskowym buciorem. Jako dziewczynka z sierocińca, zabiedzona i pozbawiona miłości, pragnęłam tego poczucia – świat jest mój, świat mnie szanuje, świat ode mnie zależy. I był okres, gdy – mimo pracy i trudu – naprawdę byłam szczęśliwa.  
         A potem nagle zbudziłam się z błogiego snu o władzy. Bo nagle zostałam wysłana przez górę, przez Monroe na akcję powstrzymania niegroźnego ataku Rebeliantów.
         Dotarło do mnie, że jestem pionkiem, którego używa się dla podtrzymania Republiki Monroe i dla zgaszenia jakiegokolwiek buntu. Jeśli będzie trzeba, wymieni się mnie na kogoś innego. Wcale nie jestem niezastąpione. Odeszłam.
         Ale jakie życie miałam potem? To nie było życie! Gdybym nie spotkała Maggie, którą musiałam się zająć, bo zapłakałaby się na śmierć i może udławiła własnymi łzami, byłabym teraz pewnie samotną wariatką gryzącą własne włosy. Nie mam nic i we  mnie nie ma nic.
         - Zgadzasz się? – głos majora wyrywa mnie z zamyślenia. – Popracujesz dla mnie?
         - Tak – przytakuje. Nie mam wyjścia. Propozycja, której nie można nie przyjąć.
         - Dasz radę? – upewnia się jeszcze raz. Oczywiście, że tak! Potrafię wszystko. Znam dwanaście metod pozbawienia życia samym widelcem, może być nawet plastikowy. Kiwam głową, a on zadaje mi ostatnie, najtrudniejsze pytanie: - A potem? – chce jeszcze wiedzieć, a ja milczę. Nie wiem, czy jestem w stanie znów być wierna Milicji ze świadomością, że dla nich nic nie znaczę. – Rozumiem – Neville kiwa głową i przez króciutki moment mam wrażenie, że rozumie moje wątpliwości. Zaraz jednak wraca jego wojskowy profesjonalizm, bez cienia jakichkolwiek odczuć. – O tym pomówimy później.
         Jeśli będzie jakieś „później”. Równie dobrze Rebelianci mogą mi wpakować kulkę w łeb. Pod warunkiem, że w ogóle mają jakąś broń. W takim wypadku radośnie zarżną mnie nożem. Neville nie mówi tego głośno, ale ja doskonale wiem, ile niebezpieczeństw wiąże się z pracą szpiega.
         Wymownie unoszę ręce, a on uśmiecha się jakby rozbawiony, a jednak mnie nie rozkuwa. Oczywiście. Już zaczęłam swoją grę. Najpewniej mnie obserwuję, a moja legenda, którą już ułożyłam w głowie, będzie niewiarygodna, jeśli zobaczę, że trzymam sztamę z Milicją.
         Opieram się plecami o wóz i ignoruję natarczywe spojrzenie Danny’ego. Nie rozumie, czemu zadaje się z majorem, pewnie myśli, że wydałam coś ważnego. Może podejrzewa, że opowiedziałam o Charlie i teraz i ją zaaresztują? Głupiutki, są ważniejsze rzeczy niż twój martwy ojciec.
         Patrzę na drzewa, próbuję zobaczyć czyjąś twarz, ale nikt się nie pojawia. Nie wiem jeszcze, jak dostanę się do ich oddziału, ale coś wymyślę. Od teraz nie jestem już dezerterem, jestem na powrót Milicjantem. Na jak długo? 

24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!


Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim przede wszystkim zdrowia i wszelkiej pomyślności. Niech te Święta będą wyjątkowe, mam nadzieję, że przeżyjecie je w rodzinnej atmosferze, będziecie się cieszyć obfitością na stole, a pod choinką znajdziecie mnóstwo prezentów. Oby narodzone Dzieciątko zesłało na Was wiele łask, a Warze marzenia będą się spełniały. Wiele motywacji, zawziętości i optymizmu, a także mnóstwo uśmiechu - żebyście mieli siłę się uśmiechać i żeby inni uśmiechali się do Was. Wszystkiego dobrego!

23 grudnia 2013

Serca Lód cz.1: Przejście (Strażnicy Marzeń/Kraina Lodu)

         Z każda minutą robiło się coraz ciemniej, na ziemię powoli zapadała kurtyna zmierzchu, a z każdego kąta i zakamarku ulicy biły złowrogie, ponure cienie. Śnieg sypał gęsto, tłukł w okna, rozpryskiwał się na ziemi, szalał w powietrzu, miotał się w szaleńczym, białym tangu. Wieczór wyjątkowo nieprzyjemny na spacery, a opuszczanie ciepłych domostw wydawało się najgorszym z możliwych pomysłów. Śnieg w takich chwilach nikogo nie cieszył, a jedynie doprowadzał do szewskiej pasji kierowców, którzy musieli jakoś poprowadzić samochód przez oblodzone drogi.
         Śnieżyca w Wielkanoc. Idealnie.
         Kilkoro dzieci z kwaśnymi, niezadowolonymi minami przyglądało się wirującym płatkom z nosami przylepionymi do oszronionych szyb. Niektóre cieszyły się, że jutro z samego rana przed domem postawią podobiznę królika ze śniegu, inne tylko się krzywiły, przygotowane na rychłe nadejście wiosny. Tymczasem natura postanowiła spłatać im figla. Natura albo... Jack Mróz.
         Zając Wielkanocny wyskoczył z tunelu i rozejrzał się po zasypanej ulicy. Wszędzie było biało i nawet, gdyby jakieś dziecko bardzo chciało, nie zdołało by znaleźć żadnego jajka. Być może gdyby spróbowało, jedyne co by zyskało, to uszy odmrożone przez Jacka Mroza.
         Kamienice pochylały się smutno nad białymi ulicami, zupełnie jakby ciężar wyjątkowo śnieżnej Wielkanocy, zniechęcił je do dumnego i prostego prezentowania kunsztu architekta. Zaparły się jednak głęboko w ziemię i żaden podmuch ostrego, lodowatego wiatru nie był w stanie zachwiać potężnych konstrukcji ani przedrzeć się przez grube ściany do ciepłych mieszkań.
         Z daleka gdzieś z końca ulicy dobiegł śmiech. Znajomy, a jednocześnie znienawidzony, cwaniacki śmiech, który doprowadzał zająca do szewskiej pasji. Gdzieś za zakrętem czaił się Jack Mróz, pewnie przysiadł na jakimś murze i robił komuś na złość.
         Zając ruszył pędem, trzymając się cieni rzucanych przed starą kamienicę. Tak jak się spodziewał, Jack przysiadł na dachu blaszanego garażu, zaraz za pniem lipy, i co jakiś czas rzucał w okno śnieżką. Coraz bardziej zirytowana pani domu wygląda z niepokojem, ale nie mogła zobaczyć psotnika, schowanego za drzewem.
         - Jack Mróz – przemówił. Jack podskoczył zdumiony, rozejrzał się i zaraz zobaczył, kto zdecydował się do niego zagadać w mroźny, wiosenny wieczór. Uśmiechnął się szeroko i pomachał, zupełnie ignorując wściekłą minę Zająca. Chyba przywykł, że przy takich numerach tamten ma ochotę rozszarpać go na strzępy, a krwią ozdobić pisanki.
         - O, cześć! No, dawno się nie widzieliśmy, Wielkanoc mamy, to pewnie sporo roboty, co? Jak idzie malowanie jajeczek? – roześmiał się kpiąco, wstając z dachu. Na granatowej kurtce osiadły mu białe płatki śniegu, tworząc fantazyjną, wilgotną mozaikę.
         - Śnieżyca w Wielkanoc? – warknął Zając. – Stary numer.
         - Ale nadal zabawny! – zachichotał Jack, zeskakując z dachu. Bose stopy miękko uderzyły w zaspę, zupełnie jakby nie czuł zimna. – Nie podoba ci się?
         - Wyobraź sobie, że nie – łapy Zająca zacisnęły się niebezpiecznie i Jack wyczuł, że najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej zniknie mu z oczu. Wolał nie sprawdzać na własnej skórze, jak twardy i jak celny może być jego bumerang. Ale nie mógł się powstrzymać przed jeszcze jednym figlem...
         Zgarnął trochę śniegu i błyskawicznie uformował niewielką śnieżkę. Zanim Zając zdążył mrugnąć, w jego stronę poleciała lodowata kulka i rozprysnęła się na pyszczku. Zamrugał zdumiony, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się przed chwilą stało i przed chwilę stał nieruchomo. Otrzeźwiło go dopiero ucieszone parsknięcie Jacka.
         - Pożałujesz! Pożałujesz! – wybuchnął wściekle, rzucając się pędem za Jackiem, który już wzniósł się w powietrze i poszybował między spadającymi na ziemię płatkami śniegu. Zanosił się przy tym tak głośnym śmiechem, że ledwo udawało mu się zaczerpnąć powietrza w przerwach między salwami rechotu.
         Przemierzył długimi susami uliczkę i wypadł na skrzyżowanie, ale Jack i tak był kilkanaście metrów dalej, obejrzał się i tylko pomachał, by zaraz zanurkować w dół ulicy i zniknąć w białej zamieci. Zająć był blisko zakrętu, gdy o mało nie wpadł na znajome kolorowe, pstre piórka.
         - Ząbek – warknął trochę ostrzej niż zamierzał. Nie było sensu gonić Jacka, pewnie zdążył już gdzieś zniknąć w tej zawiei. Ale jeszcze będzie wiele okazji, by się policzyć. – Jesteś w terenie?
         Przyjazna, zarumieniona twarzyczka Zębowej Wróżki pojaśniała od uśmiechu na widok dobrego przyjaciela. Na kolorowych, złotych, zielonych, purpurowych, pstrych piórkach osiadły jej płatki śniegu, ale zdawała się zupełnie nie przejmować chłodem. Zamachała błyszczącymi skrzydłami i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, podrzucając w rękach mały kiełek jakiegoś dzieciaka.
         - Czasem lubię sama popracować – odparła. – Kiepska pogoda trafiła nam się na Wielkanoc, prawda? – westchnęła, obserwując sypiące się gęsto płatki śniegu. Chociaż Zając wiedział, że nie chciała być złośliwa, to i tak zatrząsnął się, próbując pohamować gniew.
         - Była całkiem niezła, dopóki nie wtrącił się Jack Mróz! – burknął, grożąc pięścią łobuzowi. Wróżka tylko uśmiechnęła się ze zrozumieniem i zatrzepotała skrzydełkami. Nigdy nie obwiniała Jacka za figle, zupełnie jakby wciąż był głupim dzieciakiem, a nie pełnoprawnym strażnkiem.
         - Odpuść mu – powiedziała z niemal matczyną ckliwością. – Musi się wyszaleć.
         Zając już miał odpowiedzieć, że szaleje już od kilkunastu dekad, ale nagle przed oczami mignęła mu srebrna czupryna. Jack Mróz zjawił się nie wiadomo skąd, opadł na ziemię, zdyszany i zmęczony, ale czymś podekscytowany z niewiadomego powodu.
         - Po co żeś przylazł? – warknął Zając, który miał wielką ochotę natrzeć go śniegiem tak, żeby popamiętał do końca życia, ze Wielkanoc ma być wiosenna i ciepła.
         - Dobry Wieczór, Jack – zaszczebiotała Wróżka, uśmiechając się najczulej jak tylko umiała. Pewnie miała wielką ochotę sprawdzić, jak tam stan uzębienia ulubionego Strażnika, ale się powstrzymała.
         - Musicie coś zobaczyć! – powiedział Jack z mocą, uderzając kijem w chodnik. Pobiegł ulicą w tylko sobie znaną stronę, przekonany, że pozostałą dwójka ruszy za nim z czystej ciekawości. Zając wywrócił oczami i niechętnie ruszył, poganiany przez Wróżkę.
         Z ciemnym, zasypanym zaułku coś intensywnie błyszczało, rozświetlając mrok nocy. Źródło połyskiwało intensywnie, znacznie wyróżniając się na tle gęstej, zimnej nocy. Oczy ledwo wytrzymywały bijącą jasność, oślepione nienaturalną bielą, a źródło gwałtownie pulsowało, prawie jak serce pompujące krew.
         Wróżka wypuściła ze świstem powietrze, tak samo zdziwiona jak i przerażona. Podleciała bliżej, a jednak zaraz znów się zatrzymała, cofnęła, jakby w obawie, że jasność ją zaatakuje albo wciągnie do środka. Wolała trzymać się za plecami Jacka.
         - Co to jest? – bąknęła, składając dłonie. Palce nerwowo uderzały w nadgarstki, zaciskały się i zaraz znów rozluźniały. Opuszki miała poczerwieniała od mrozu.
         - Nie wiem – Jack pokręcił głową. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
         - Ja też – Zająć wyciągnął przed siebie bumerang, przekonany, że ten zapewni mu bezpieczeństwo przed niespotykanym światłem. Instynktownie czuł, że to nic złego, bo przecież wszystko, co niedobre, jest zazwyczaj ponure, ciemne, przerażające. A światło było... neutralne.
         - Księżyc mi pokazał – wyjaśnił Jack, kierując spojrzenie na poważna, beznamiętną tarczę. Po raz kolejny pozostawił go bez informacji, wskazał sprawę i nic więcej nie zasygnalizował, prawie jak matka, która po urodzeniu zostawia dziecko na progu, coś w style „teraz radź sobie sam”.
         Jack zbliżył się nieśmiało do światła. Musiał zmrużyć powieki, jasność niesamowicie raziła i uderzała w oczy tak mocno, że musiał aż przysłonić je ręką. Niewiele widział, ale między błyskami dostrzegł niesamowicie zieloną krainę. Wszystko sprawiało wrażenie słonecznego i pięknego, dzikiego i świeżego, jak jakiś nieziemski sen.
         - To chyba przejście – Zając poruszył noskiem i skrzywił się lekko.
         - Przejście? – Jack spojrzał na Zająca, a potem znów na widok rozciągający się na  środku jaśniejąceho portalu. Nigdy nie widział czegoś równie pięknego, ulotnego i tak intensywnie... zielonego. – Idę tam – odezwał się nagle.
         - Co? – Zając popatrzył na niego zdumiony. – Przecież nawet nie wiesz, co tam jest! Może być niebezpiecznie, głupcze.
         - Och, jednak się przejmujesz, jak uroczo – Jack uśmiechnął się kpiąco. – Chce sprawdzić. Tam musi coś być skoro Księżyc mi pokazał! – powiedział, jeszcze raz zadzierając głowę i przyglądając się srebrzystej tarczy. Wierzył mu od chwili, gdy pokazał mu drogę Strażnika.
         - W porządku, Jack – odezwała się Wróżka. – Jesteś pewien?
         - Jestem – odparł rezolutnie, wepchnął dłonie do kieszeni bluzy. – Widzimy się niedługo!
         - Uważaj na siebie! – zdążyła krzyknął Wróżka, zanim zniknął w jaśniejącym portalu. Coś nim szarpnęło, coś zarzuciło, uderzył głową w jakąś niewidzialną ścianę, a od kolorów mieniło mu się w oczach. Niewiele widział i niewiele rozumiał, gdy nagle spadł na zieloną, pachnąca trawę. 

Burza cz.1: Ben Matheson (Huntik/Revolution, Zhante)


        - Kiedyś prawie wszystko było na prąd, rozumiecie? Prąd! Prąd! Uporządkowany ruch… A zresztą, nieważne. Używaliśmy prądu. A potem wszystko trafił szlag! Jak myślicie? Co spowodowało zaciemnienie? – Aaron kończy mówić, a kilkanaście par dziecięcych oczu patrzy na niego jak na dziwne, niespotykane zwierzę. Żadne się nie odzywa, bo właściwie żadne nie wie, co powinno odpowiedzieć.
            Aaron ciężko wzdycha, poprawia przepoconą koszulę w kratę i przeciera tłustą twarz, wyciągając obwisłe policzki. Jest jedynym nauczycielem w naszej wiosce, ale z każdym dniem traci zapał do przekazywania wiedzy. Nikogo już nie interesuje uporządkowany ruch ładunków elektrycznych; skupiamy się na tym, skąd wziąć drewna na opał i leki.
            – Wiem, że nauka jest nudna, wiem! Ale ruszcie głowami, to ważne! Fizyka zwariowała! – Aaron wymachuje rękami, a kilkanaście główek kiwa głową, bardziej z grzeczności niż ze zrozumieniem, ale Aaron wciąż nie czuje się usatysfakcjonowany. Chciałby, że któregokolwiek z dzieci zaczęło myśleć. – Ludzie zwariowali! Świat zwariował! Wszystko zwariowało! Ale nikt nie wie, dlaczego. Więc, jak myślicie, dlaczego? – ponownie pyta i ponownie odpowiada mu cisza.
         Opieram się o kolumnę podpierającą dach nad werandą, gdzie zorganizował zajęcia i przysłuchuje się lekcji. Większość dzieciaków na zajęciach urodziła się już po zaciemnieniu. Trudno od nich wymagać, że będą chciały się uczyć o czasach, które nigdy ich nie dotyczyły. I raczej nie będę dotyczyć. Zresztą, to głupie pytać dzieci o rzecz, której nawet Aaron nie umie wytłumaczyć ani zrozumieć. Dla niego, dla mnie, dla nich, dla ich rodziców – zaciemnienie to zagadka.      
         Piętnaście lat temu zgasło światło. Zupełnie nagle wszędzie zapanowała ciemność, jak gdyby ktoś nacisnął guzik i bach, nie ma. Komputery, telewizory, lampki, kuchenki, mikrofalówki, samochody, samoloty – wszystko przestało działać, jakby odebrano im energię. W jedną noc cały wieloletni porządek runął jak zamek z kart.
         Miałam trzynaście lat, gdy nagle światło w pokoju zaczęło złowrogo migać, a chwilę potem zapadła całkowita ciemność. Przestała działać komórka dyrektor sierocińca i lodówki. Cały sierociniec ogarnął niepokój, młodsze dzieciaki wrzeszczały, przestraszone ciemnością, opiekunki nie wiedziały, co się dzieje. Ktoś znalazł świeczki, a wtedy zapaliła się zasłona w sąsiednim pokoju. Mówili, że chwilowa awaria. Chwilowa awaria na całym świecie. Trzy dni trwania w nerwowym wyczekiwania ciągnęły się w nieskończoność.
         - Cześć, Zhalia – słyszę za plecami, a gdy się odwracam i widzę Bena Mathesona. Uśmiecha się szeroko, co za każdym razem doprowadza mnie do szału. Zastanawiam się, jak to jest mieć siłę codziennie wyglądać radośnie mimo, że świat jest tak cholernie kiepski. I nawet jeśli jest denerwujący, to w gruncie rzeczy naprawdę go lubię.
         - Cześć – odpowiadam, bez cienia uśmiechu. Słyszę, że podchodzi do nas Aaron, mrucząc coś o tępocie dzieciaków. Nawet jeśli chciałby, żeby było inaczej, obecnie bardziej przyda im się umiejętność wymachiwania nożem niż wiedza teoretyczna z fizyki. Ben lekko klepie mnie po ramieniu, a ja odruchowo się wzdrygam. Po tym, co przeżyłam po zaciemnieniu, nie lubię, gdy obcy mnie dotykają. Gdy ktokolwiek mnie dotyka.
         - Widzieliście Charlie i Danny’ego? – pyta, popijając „żołędziówkę”, najobrzydliwszą kawę jaka istnieje na tym świecie. Zastanawiam się czasem, czy nie jest masochistą, skoro codziennie rano wlewa w siebie takie paskudztwo. Nie jestem w stanie przełknąć nawet kropli, natychmiast mam odruch wymiotny.
         - Wyszli rano – mówię spokojnie i widzę, że nie jest zadowolony, że jego dzieci włóczą się po lesie niemal codziennie. – Kiedyś to się źle skończy – dodaje.
         Nie cierpię Charlie. Chyba jest do mnie trochę podobna, do mnie, gdy byłam nastolatką, i może dlatego za każdym razem fukamy na siebie jak poróżnione koty. Działa mi na nerwy do tego stopnia, że mam ochotę wygarnąć jej, ale nie mam żadnego prawa. Nie będę matkować głupiej gówniarze. Trudno winić Bena, że trochę jej pobłaża, jako samotny ojciec trochę się gubi, kiedy powinien na nią powrzeszczeć. Jedyną osobą, która widzi, że Charlie prędzej czy później wpadnie w poważne kłopoty, jest Maggie.
         Poznałam ją, gdy miałam jakieś dwadzieścia dwa lata. Była ode mnie sporo starsza, a jednak to ja musiałam się nią zaopiekować. Nawet jeśli wtedy zostało mi już niewiele człowieczeństwa, nie miałam serca porzucić słabej, bezbronnej kobiety. Jeden z ostatnich odruchów ludzkiego sumienia. Maggie jest rozczulająco dobra, a przy okazji śmieszenie rodzinna: przytula, pociesza i usypia wszystkie dzieci w wiosce. Chyba nigdy nie skrzywdziła żadnej żywej istotki, czego nie można powiedzieć o mnie. Ona i Ben są do siebie bardzo podobni, więc w gruncie rzeczy nie dziwię się, że są w sobie zakochani.
         - Wiesz, Zhal – popatrzyła na mnie kiedyś tymi wielkimi, niebieskimi oczami i zaczęła cicho mówić. Wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. – Przed zaciemnieniem byłam w delegacji. Zostawiłam dwoje dzieci za oceanem, a gdy zgasły światła, straciłam z nimi kontakt. Pewnie… pewnie…! już nie żyją! – wybuchnęła histerycznym płaczem. Milczałam. Ludzie często mówią mi takie rzeczy. Ben, na przykład, opowiada o swojej żonie, a ja nigdy nie wiem, co powiedzieć.
         Już mam zaproponować, żeby nie pozwalał im włóczyć się po okolicznym lesie, gdy słyszę hałas zza płotu. O wilku mowa. Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć, że znowu miałam rację. Charlie prawie niesie Danny’ego, który kaszle i krztusi się paskudnie. Ben już przy nich jest, wspiera syna ramieniem i prowadzi do zapadniętej rudery, którą Maggie od kilku tygodni próbuje doprowadzić do porządku. Idealny przykład walki z wiatrakami.
            Nawet nie pytam, co się stało, bo schemat zawsze jest ten sam. Charlie chce wszystko, a Danny – słabiutki, chorowity Danny – próbuje jej dorównać, co nigdy nie kończy się dobrze.
         - Charlie powinna bardziej na niego uważać – mówi Aaron i kieruje się na werandę, by wypić jeszcze trochę bimbru na dobry początek dnia. Kiwam głową i wpycham ręce do kieszeni, idę w stronę domu Mathesonów, żeby sprawdzić, co z Danny’m.
         Danny to w gruncie rzeczy dobry chłopak, ale schorowany i słaby. Ma astmę i wszelkie inne paskudztwa, a jednak towarzyszy Charlie przy wyprawach do lasu i poszukiwaniach czegoś, czego jej brakuje. Ben przymyka oko i prosi, żeby na niego uważała. Nie powierzyłabym smarkuli nawet szklanki wody, a co dopiero własnego dziecka. Jest nierozsądna i głupia, a przy okazji ciekawska, więc zamiast zajmować się bratem, usiłuje wydostać się z naszego miasteczka i pognać gdzieś dalej. Ciekawe, czy wie, że zanim gdzieś dotrze, złapie ją Milicja albo jakiś bandyta poderżnie gardło. Miłego odkrywania świata, Charlie.
         W drzwiach prawie na nią wpadam. Patrzy na mnie jak na największe zło, zarzuca jasnymi lokami i wybiega z domu w stronę lasu. Zerkam za nią i obserwuje, jak piaskowa kurtka znika wśród drzew. Pewnie znowu pokłóciła się z Maggie albo Ben robił jej wyrzuty, że znów nie opiekowała się bratem. Ja w jej wieku też nienawidziłam całego świata, tylko że mnie nikt nie strofował.
         Może dlatego jestem gotowa wbić nóż w plecy bez mrugnięcia okiem.
         - Nie potrzebnie się wtrącam – Maggie wychodzi na dwór. Jak to jest, że ona, mając ponad czterdzieści lat, wygląda tak wiosennie i delikatnie? Ma jasne, kręcone włosy i łagodną, ciepłą twarz z szerokimi ustami i głęboko osadzonymi oczami. Kiedy się uśmiecha, na lewym policzku pojawia się uroczy dołeczek.
         - Tylko podżegasz ogień – odpowiadam. – Wyszaleje się i w końcu znormalnieje.
         - Ty jakoś nie znormalniałaś – uśmiecha się i unosi brwi, a ja w odpowiedzi złowrogo mrużę oczy, jakbym chciała ją zaatakować. Nawet jeśli żartuje, to ma rację. Zawsze pozostanę pieprzniętą sierotą, która wzgardza światem. I samą sobą, bo nie może tego świata zmienić. Bardzo boleśnie przekonałam się, że nie ma co walczyć i szarpać się, żeby zmienić rzeczywistością. Będzie, tak, jak jest. Nadgarstek zaczyna mnie piec, gdy myślę o moich próbach odmienienia świata.
         - Chodź – mówi i prowadzi mnie do swojego ogródka. Nie wiem, po co hoduje kwiaty, skoro żyje w świecie, gdzie wszystko, co zbędne, powinno być likwidowane. Zrywa kilka liści mięty i chyba bazylię, ale nigdy nie znałam się na roślinach.
         - Nienawidzi mnie – mówi w końcu, rozcierając między palcami miętę. Kiwam głową i rwę trawę dla zajęcia rąk. Charlie nienawidzi wszystkiego, zakazów, nakazów, świata, Maggie.
         - Przestań się rzucać na jej wolność. W końcu zacznie cię tolerować. – radzę i zaraz widzę, że jestem najgorszym pocieszycielem w miasteczku. Maggie chciałaby być zaakceptowana jaka partnerka Bena i „tolerowanie” jej nie wystarcza. Chce być kochana jak matka, a przynajmniej lubiana.
         - Mam patrzeć jak ryzykuje siebie i Danny’ego? – irytuje się, ale szybko łagodnieje, gdy zjawia się jakaś smarkula z czarnymi sprężynkami na głowie. Maggie bierze ją na kolana tak czule, jakby była najdelikatniejszym skarbem i tłumaczy coś głosem cierpliwej niani.
         Pies Caleba, starego rolnika, zaczyna szczekać. Marszczę brwi, widząc, jak histerycznie szarpie się i warczy. Próbuje zerwać łańcuch, ale bez skutku, jest mocno przykuty. Pozostaje mu tylko ujadanie. Toczy z pyska pianę i straszy kilkoro maluchów, które chciały się pobawić.
         - Uciekaj – Maggie syczy do małej i popycha ją w stronę matki. O sekundę wcześniej zauważyła to, co dopiero teraz do mnie dociera. Bramę miasteczka przekroczył oddział w czarnych mundurach. Milicja!
         Łapie Maggie za rękę. Wciąż pamiętam, jak trzęsła się z przerażenia, gdy pierwszy raz się spotkałyśmy. Dzisiaj może jest dzielna, ale ja instynktownie chce ją chronić, chcę zadbać, żeby nie miała powodu do strachu. Kiedy Milicja pojawia się bez powodu, należy się bać, bo może właśnie ty dostaniesz dzisiaj kulkę. Tak na miły dzień dla twoich bliskich.
         Tym razem nie tylko chce bronić Maggie, ale też zapewnić sobie rodzaj bezpieczeństwa. Jeśli będzie trzeba, przytulę ją do siebie i nikt nie zobaczy mojej twarzy. Nikłe szansę, żeby mnie rozpoznali, ale…
         - Weź to – słyszę za plecami i kątem oka obserwuje przedziwną sytuacją. Aaron i Ben szarpią się ze sobą, przy czym jeden próbuje wepchnąć coś do rąk drugiemu. – Weź to!
         - Nic się nie stanie – przysięga Aaron i oddaje Benowi jakieś świecidełko. – Przecież...
         - Po prostu to weź! – widzę, że Ben czerwienieje ze złości. – Nie mogą o tym wiedzieć!
         O czym? Mrużę oczy i przyglądam się błyskotce, a jednak dla mnie to zwykły wisiorek. Aaron posłusznie chowa świecidełko za koszulą i przeciera nerwowo okulary. Widzę, że cały jest oblany potem. Cokolwiek dał mu Ben Matheson, ma wielką wartość dla Milicji.
         Kiedy zgasło światło, cały porządek runął. Runął także rząd, ale bezkrólewie nigdy nie trwa długo. Wkrótce zaczęła się formować nowa władza, a na czele kraju stanął Sebastian Monroe. Jego dyktatura trwa od prawie piętnastu lat i zapowiada się, że nie prędko się skończy. Ma na swoje zawołanie garnizony Milicji i likwiduje każdego, kto jest niewygodny.
         Milicja kontroluje porządek w całej Republice. Gdy byłam dość silna, zaciągnęłam się do wojska. Nawet, jeśli nie jestem dość duża, mam dość sprytu, żeby zabijać. I zabijałam, by piąć się po szczeblach kariery. Byłam blisko samego Monroe. A potem...
         Ściskam ręka Maggie. Mam szczególne powody do niepokoju i idę o zakład, że przyszli po mnie. Blizna na ręce piecze mnie żywym ogniem, ręce zaczynają mi się pocić i mam wrażenie, że zaraz dostanę kulkę w łeb za dezercję.
         - Piękna wioska – mówi przywódca oddziału.
         Jest rosły i potężny, pewnie trzy razy cięższy ode mnie. Ma wilgotną od potu twarz i uśmiecha się jakby przyjaźnie. Poznaję go, to Tom Neville. Miałam okazję dość dobrze go poznać i wystarczy, że mi się  przyjrzy, a mnie rozpozna. Nie należy do tutejszego oddziału, który dba, żeby podatki były regularnie odprowadzane i panował porządek w okolicy. Blizna staje mi w ogniu.
         - Wszystkie opłaty są uregulowane – mówi Ben, wychodząc na przód. Większość ludzi poskrywała się do domów, żeby nie wychylać się, w obawie przed karą. Pozostali stoją z tyłu i czekają na rozwój wydarzeń.
         - Szukam Bena Mathesona – ogłasza Milicjant, a ja czuję, jak ręka Maggie mocno zaciska się na moich palcach. Ja sama czuję ulgę, bo nie chodzi o mnie, bo tym razem uda mi się przeżyć. Zabawne, że ja, która mam na rękach krew milicjantów, bandytów i poczciwców, którzy stanęli mi na drodze, unikam stale śmierci za zdradę Republiki Monroe, a szukają kogoś tak dobrego jak Ben.
         - To ja – odpowiada bez cienia strachu. Za to Maggie jest blada i chyba zaraz się osunie, więc instynktownie otaczam ją ramieniem, gdyby przyszło jej do głowy mdleć.
         - Twój brat to Miles Matheson? – Neville zadaje kolejne pytanie, a ja, zamiast modlić się o pomyślność dla Bena, czuję się cholernie zaciekawiona. Zabawne, że nie mam w sobie ani trochę współczucia, a jedynie szukam informacji.
         Miles Matheson był współpracownikiem Sebastiana Monroe’a, a więc drugą najważniejszą osobą w Republice, a potem chyba przestali się zgadzać. Dawniej byłam wystarczająco wysoko w Milicji, by wiedzieć, że próbował zabić Monroe. Bo czymś takim przyjaźnie zazwyczaj się kończą.
         - Tak – Ben kiwa głową.
         - Gdzie on jest? – major Neville ściągnął rękawiczkę, a na jego dłoni widzę bliznę. Wszyscy żołnierze mają takie pamiątki, ślad, że zawsze będą za każde zawołanie Sebastiana Monroe’a. Wymordowałam całkiem sporo ludzi, którzy mieli wypalony jego znak na nadgarstku. I sama miałam dokładnie taki sam, dopóki nie poharatałam sobie ręki.
         - Nie wiem – odpowiada szczerze Ben. – Nie widziałem go od lat, kontakt nam się urwał... – zaczyna tłumaczyć, a ja widzę coś, czego inni nie widzą. Czas majora się skończył, nie ma ochoty więcej przebywać w naszej wiosce, kiwa głową do jednego z podwładnych i klepie konia po szyi.
         - Pójdziesz z nami z rozkazu Sebastiana Monroe’a – oznajmia głośno, a wśród ludzi rozlega się szmer niezadowolenie. Milicja nie podaje powodów, nie ma obowiązku, może wywlec kogoś z domu bez żadnej przyczyny. Bena wszyscy szanują i chyba nikt nie chce jego śmierci. Tylko ja czuję ulgę, że tym razem mnie ominęło.
         - Dlaczego? – pyta Ben. Sprawiał wrażenie mądrego, ale najwyraźniej pomyliłam się w ocenie. Jeśli marnuje czas Milicji, to tak jakby podchodził do byka z czerwoną płachtą, co chwila zarzucając ją sobie na ciało.
         - Kwestionujesz rozkazy? – major zsiada z konia i podchodzi do Bena. Jest od niego niższy, ale szerszy z barach i lepiej odżywiony. Widzę, że jeszcze jedno niepotrzebne słowo z ust Bena i przestanie być miły. – Widzisz, szukam się od tygodni – zaczyna. Od tygodni? Znaczy, że ktoś naprawdę bardzo chce go dorwać. – Przez wioski, przez bagna przez lasy i mam dość. – Milicjanci uwielbiają takie przemowy, nauczona doświadczeniem czekam, aż przejdzie od opowieści do sedna. – Albo pójdziesz z nami albo zabiorę twoje dzieci i powołam do wojska. Wyuczę ich rozkazów i przebiorę mózg aż zapomną twoją twarz i będą marionetkami Republiki.
         Ben ma chyba jednak trochę rozumu, po chwili zaczyna kiwać głową i wypowiada ciche „Dobrze”. Major uśmiecha się i ponownie wsiada na konia. Ben ma tylko jedną prośbę, prawdopodobnie ostatnią, chce się pożegnać. Widocznie Milicja ma dziś dobry dzień, bo dostaje przyzwolenie i chwiejnym krokiem odchodzi.
         - Ben – Maggie wyrywa dłoń z mojego uścisku i tuli się do niego. Dyszy ciężko, wtula twarz w jego tor i łka. Jest mi jej żal, bardziej niż samego Bena. Maggie potrzebuje kogoś, kto będzie ją tulił i wspierał w każdej sytuacji, a jeśli jego zapragnie, nie będzie miała do kogo przytulić się nocą. Ben doskonale zdaje sobie z tego sprawę, odnajduje moje oczy i bezgłośnie szepcze „Opiekuj się nią”. Kiwam głową.
         - Będzie dobrze – obiecuje, ale Maggie tylko histerycznie kręci głową i zanosi się szlochem.
         - Nie będzie! Ben, nie będzie! Nic już nie będzie dobrze! – głos Maggie przypomina bardziej skowyt niż ludzką mowę, a ramiona Bena nie są wstanie powstrzymać spazmów, które targają jej ciałem. Szarpie jego koszule i składa rozpaczliwym pocałunek na jego bladych wargach.
         - Zostawcie mojego ojca!
         Odwracam się i widzę Danny’ego. Jest blady i spocony, cały się trzęsie, a w rękach dzierży kuszę i celuje prosto w majora Neville. Ręce mu drżą i właściwie jest niegroźny, ale nie chodzi o to, czy go zabije czy tylko muśnie policzek. Chodzi o sam przejaw buntu, o rzucenie rękawicy milicji. Wszyscy wstrzymują oddech. Czas na ruch majora albo ruch Bena.
         - Odłóż broń – mówi słabo Ben i odrywa od siebie Maggie. Jest w szoku, nie wierzy, że Danny, ten rozsądniejszy i mniej waleczny z rodzeństwa, staje w obronie ojca. Teraz ja przejmuje jej dygoczące ciało, przytulam ją i wysłuchuje nierównego bicia serca.
         - On nic nie zrobił! – chrypi Danny. Z emocji głos ma zniekształcony i jakby mocniejszy, - Zostawcie nas w spokoju! Odejdźcie!
         Ściskam Maggie, żeby nie zrobiła czegoś głupiego. Wtulam twarz w jej jasne loki, jednocześnie ją przytulam i sama się kryję, bo major błądzi wzorkiem po twarzach mieszkańców. Mam wrażenie, że wbija wzrok w moje plecy.
         - Każ dzieciakowi przestać – rozkazuje po chwili.
         - Danny, odłóż broń! – Ben wyciąga rękę w stronę syna. Palce mu drżą i widzę, że nie wie, co zrobić. Chyba domyśla się, że nie uchroni dziecka przed karą. Zaczynam się zastanawiam, czy wychłostają go czy powołają do wojska.
         - Nie, Ben – odzywa się Caleb. Słyszę, że odblokowuje broń i serce mi staję, gdy widzę coraz więcej uzbrojonych. Lepiej lub gorzej, w broń palną albo w zwykłą kosę. Patrzą na czarny oddział Milicji, nieświadomi, jak wielki błąd popełniają. Wydaje im się, że może ich przestraszą, a tymczasem połowa zostanie powieszona za posiadanie broni palnej. Dura lex, sed lex.
         - Co oni wyprawiają, przecież Milicja ich pozabija – Maggie wypowiada na głos moje myśl.
         - Odłóż broń! – wrzeszczy jakiś milicjant, ale Danny nadal celuje w majora z kuszy. Chyba denerwuje się, że ktoś podważa autorytet władzy, bo wyciąga broń i grozi chłopakowi.
         Ben blednie jeszcze bardziej i staje pomiędzy milicjantem a Danny’m, jakby chciał zapobiec rozlewowi krwi. Ja wiem, że i tak ktoś straci dzisiaj życie, chociażby za posiadanie i używanie broni palnej. Przemawia do syna cicho, zaczyna najspokojniej jak tylko potrafi. Unosi ręce, ale nie wiem, kogo chce powstrzymać. Milicjanta czy Danny’ego?
         - Liczę do trzech! – tamten ponownie krzyczy, a po chwili, nie doczekawszy się reakcji ani schowania broni, strzela. Huk przeszywa okolicę i następnych minutach niewiele rozumiem. Ben osuwa się na ziemię jak szmaciana lalka, a Maggie wybucha przeraźliwym piskiem. Zanim udaje mi się ją powstrzymać, wyrywa się i pędzi prosto do niego, nerwowo uciska ranę, stale szlocha.
         - Tato – Danny upuszcza broń i pada na kolanie, łapie dłoń ojca tak, jak tonący chwyta się brzytwy. Wydaje się, że zaraz wybuchnie płaczem, a chwilowa wola walki uleciała z niego niczym powietrze z pękniętego balonika. Nie jest już obrońcą i przeciwnikiem Milicji, ale słabym dzieckiem, który właśnie patrzy na umierającego tatę. Chociaż wszyscy milczą, nikt nie ma wątpliwości, ż Ben Matheson za kilka minut odejdzie.
         Twarz majora Neville wykrzywia się w zdumieniu; patrzy na leżącego Bena i na tego, który strzelił. W pierwszy chwili niewiele rozumie, a zaraz potem zagryza wargi i przełyka ślinę jakby go zemdliło. Nikt już na niego nie patrzy, ale wystarczy jedno spojrzenie, by wiedzieć, że panicznie się boi. Dostał rozkaz od samego Monroe’a! Niewypełnienie polecenia paskudnie odbije się na jego karierze, może nawet na zdrowiu. Czy życiu.
         - Tato! – Danny prawie krzyczy, ale coś nie pozwala wydobyć mu głosu, tylko popiskuje, prawie jak mysz. Zaciska dłonie na koszuli i bełkocze coś, czego nie rozumiem. Ben też niewiele rozumie, oczy zachodzą mu mgłą, a oddech staje się chrapliwy i świszczy między zębami.
         Kątem oka widzę, że major daje znak. Musi wrócić z czymkolwiek, a skoro nie ma Bena Mathesona ani jego brata, Milesa, to równie dobrze może być też Dany, krew z ich krwi. W mgnieniu oka dwóch żołnierzy rzuca się na chłopaka i odciąga go od ojca.
         - Tato! – wrzeszczy i wyrywa się żołnierzom, kopie na oślep, gryzie i drapie, jak dzikie zwierzę, które wrzucono do klatki. Ben usiłuje coś zrobić, uratować najbliższa mu istotę, ale jest już na granicy śmierci.
         - Zhalia...! – Maggie nawołuje mnie płaczliwym głosem, zupełnie jakby oczekiwała, że wkroczę jak bohater do akcji i uratuje wszystkich. Czuję, że major przenosi na mnie swój wzrok, obserwuje mnie i uśmiecha się z zadowoleniem. Robi mi się nie dobrze, gdy ośmielam się na niego spojrzeć. Nasze oczy się spotykają; oboje przypominamy sobie wspólne akcję i rozbrajanie rebeliantów. Nie ma wątpliwości, że zdaje sobie sprawę, kim jestem.