28 grudnia 2013

Burza cz.3: Rebeliant (Huntik/Revolution, Zhante)


         Jesteśmy niedaleko jeziora, w którym utopiłam pierścionek z niebieskim kwiatkiem. Dostałam go od opiekunki w sierocińcu, jeszcze gdy byłam bardzo małym dzieckiem. Mogłam mieć... może pięć lat? Gdy odeszłam z Milicji, musiałam zerwać ze wszystkim, co było wcześniej. Zerwałam także z dzieciństwem, musiałam się wyzbyć wszystkiego, co było częścią tamtej Zhalii Moon. Żeby zapomnieć, żeby odzyskać moje człowieczeństwo. Żebym znów wzdrygała się na widok rozszarpanego ciała.
         Z każdym obrotem koła jestem coraz bardziej nerwowa. Zupełnie jakbym straciła swoją profesjonalność i doświadczenie. Podobno dawniej byłam naprawdę dobrą aktorką i potrafiłam przekonać każdego. Teraz nawet Danny, który od zawsze ignorował i błędnie odczytywał ludzkie emocji, widzi, że coś się dzieje.
         Splatam i rozplatam palce, rozdrapuje skórki, cmokam – jestem jak cholerny kłębek nerwów.
         Na próżno staram się skupić myśli na czymś innym niż moim zadaniu, ale każdy temat wydaje się teraz mniej ważny. Myślę o Maggie i o tym, jak bardzo się teraz zamartwia i tęskni za Benem, myślę o moim pokoiku i rzeczach, które mieszkańcy już sobie zawłaszczyli. Nie byłam szczególnie lubiana i nie przywiązałam się do nikogo, pewnie trochę się dziwili, czego może chcieć ode mnie Milicja, ale szybko zapomnieli. Myślę o głupiej Charlie i o tym, co zamierza teraz zrobić.
          Uparcie wbijam wzrok w pozdzierane czuby butów, nie chcę nawiązać kontaktu z nikim, a wiem, że Danny od czasu do czasu zerka na mnie i bardzo chce coś powiedzieć, ale chyba się mnie boi. Potrzebuję swojej samotności, a nie czczej rozmowy.
         Kiedy przyjdzie czas, dostanę sygnał. Mam pół minuty na ucieczkę, będą do mnie strzelać i mnie gonić, będę kolejnym celem. Jeśli wtedy dostanę strzał, całe moje zadanie wezmą diabli. Potem muszę się do nich dostać, przekonać, żeby wzięli za swoją.
         „Zhalia Moon. Lat 28. Schwytany Rebeliant z Oddziału St. Diany stacjonującej niedaleko granicy z Federacją Georgii. Zaaresztowana za posiadanie broni palnej” – legenda nie brzmi wiarygodnie, ale musi wystarczyć, przynajmniej na wsiąknięcie do ich bandy. Z czasem wymyślę coś lepszego, dojdą szczegóły i będę mogła czuć się trochę bezpieczniej.
         - Zhalia – Danny wreszcie się odzywa.
         Unoszę wzrok i widzę jego zatroskaną, dziecięcą twarz. Jest podobny do swojej siostry, Charlie, ale zupełnie inny od ojca, Bena Mathesona. Wnioskuję, że urodę odziedziczył po matce. Mimo, że jest prawie dorosły, wyższy ode mnie, nadal ma delikatną twarz dziecka. Zwłaszcza te czerwone, przekrwione usta i duże, szaro-niebieskie oczy.
         – Coś wymyślę, uciekniemy, obiecuję – mówi cichutko, prawie niesłyszalnym szeptem, jakby bał się, ze któryś z Milicjantów przejmie się konspiracyjnymi planami. Uśmiecham się mimowolnie. Głupiutki dzieciaku. Milicji nie da się uciec. Chyba, że ci na to pozwolą albo jesteś Dante Vale’m. Rozbawiona mrużę oczy, ale nie gaszę jego buntu, nie widzę sensu.
         Kiwam tylko głową i już mam powiedzieć, że już niczego się nie boję, gdy nagle krzyżuję spojrzenie z majorem Neville’m.
         Delikatnie unosi głowę, a to oznacza, że między drzewami zamajaczył mu jeden z Rebeliantów albo po prostu uznał, że nadszedł stosowny moment. Potrzebuję ćwierć sekundy dla samej siebie, oddycham tak, jakbym po raz ostatni miała styczność z powietrzem i już, jestem gotowa.
         Teraz! Trzydzieści sekund.
         Napinam wszystkie mięśnie i odwracam się przodem do brzegu wozu. Raz. Nabieram powietrza w płuca i zaraz znów wypuszczam je ze świstem. To trochę tak, jakbym zapomniała jak się oddycha. Dwa. Wóz podskakuje na kamieniu. Milicjanci patrzą na mnie podejrzliwie, ale chyba uznają, że zemdliło mnie od nierównej drogi i kiepskiego jedzenia. Trzy. Nie będzie odwrotu, nie mogę sobie pozwolić na choćby moment zawahania.
         Skaczę.
         Przez ułamek sekundy jestem w locie, unoszę się ponad wszystkim, jestem absolutnie wolna od Milicji i od Sebastiana Monroe’a, nawet od samej siebie. Lecę i nic mnie nie zatrzymuje do chwili, w której ląduje w wilgotnym rowie. Koziołkuję i boleśnie obijam sobie kolana. Zaraz zrywam się na równe nogi i biegnę w las.
         Słyszę za sobą krzyki, ale nie mam czasu się obejrzeć. Żołnierze są w pierwszej chwili zdumieni, zaraz potem dociera do nich, że próbuje uciec. Pada pierwszy strzał, trafia w drzewo zaledwie pół metra od mojej głowy. Nie mam czasu nawet myśleć, ale przez głowę i tak przelatuje mi satysfakcja, że marnują kulę na kogoś takiego jak ja.
         Kule są teraz cholernie cenne, warte naprawdę wiele. Każda zmarnowana jest jak wyrzucony chleb w godzinie największe głodu. Niejedna śmignęła koło mojej głowy, a jednak jeszcze jakoś żyje, serce wciąż pompuje krew. Jak długo?
          Szybciej! Potykam się o korzenie, a skrępowane ręce tylko przeszkadzają w biegu. Zaczyna mi brakować oddechu, a za sobą słyszę rżenie koni, ruszyli w pościg. Zyskałam kilka sekund na zaskoczeniu, ale teraz dogonią mnie w mgnieniu oka.
         I wtedy czuję piorunujący ból w nodze. Upadam, lecę wprost w błotnista kałużę i jakieś zielsko, prawie wyję. Zaciskam pięści, usiłuję się podnieść, ale łokcie ślizgają mi się na błocie. Klnę pod nosem w każdym znanym mi języku, łapię się gałęzi i wstaję.
         Kulka tylko mnie drasnęła, tyle szczęścia.
         Teraz mój bieg przypomina jakieś niezdarne podskoki, kuleję i co chwila tracę oddech, przyćmiona bólem. Jęczę, chrypię, warczę jak dzikie, zranione zwierzę. Milicja siedzi mi na ogonie i wiem, że nie ucieknę daleko. Prawie upadam.
         Nagle czyjeś ramiona łapią mnie i przyciągają do siebie tak mocno, że nie mam szans uciec. Próbuję się wyrwać, ale kimkolwiek jest napastnik, jest silniejszy ode mnie i nie mam możliwości wydostania się z żelaznego uścisku. Próbuję gryźć, kopię jedną nogą, ale on uparcie trzyma.
         - Uspokój się – szepcze mi koło ucha. – Jestem przyjacielem.
         No akurat, uważaj, bo uwierzę. A jednak, nie mam wyjścia, przestaję się rzucać. Chyba nie zamierza poderżnąć mi gardła, a szarpanina moje zwrócić uwagę Milicji. Nie mogę zobaczyć jego twarzy, ale mam nadzieję, że to nie jeden z grasujących po bezludnych terenach przestępców. Szczególnie dużo było ich zaraz po zaciemnieniu, wtedy, gdy ludzie uciekali z miast do spokojniejszych rejonów. Napadali, grabili, gwałcili i mordowali. Prawo dżungli, zwycięża silniejszy.
         Szłam do miejsca, gdzie organizowały się początkowe wojska. Nie wiem, czego tam szukałam, przecież nie zamierzałam dołączyć do formującej się dopiero Milicji. Miałam trzynaście lat i dwie brudne lalki w plecaku zamiast broni, a w sercu wyłącznie strach. Spotkałam czwórkę przyjaciół, zmierzali w odwrotnym kierunku niż ja, a jednak – wzruszeni albo moim wiekiem, albo bezbronnością – przygarnęli mnie, dali jeść i pozwolili odpocząć. Nocowaliśmy w lesie. Obudziły mnie czyjeś kroki, usłyszane z daleka. Wpełzłam w wysokie pokrzywy, parzyły niemiłosiernie, ale byłam niewidoczna i chyba tylko to uratowało mi życie.
         Najwidoczniej była to jedna z takich band. Zabrali wszystko, a przede wszystkim żywność. Gdy ludzie są głodni, działają nierozważnie i nie tyczy się to jedynie mężczyzn. Poderżnęli gardło i zostawili, ku uciesze leśnej zwierzyny i much. Zniknęłam stamtąd, przerażona i skrzywdzona.
         Mój wybawca i napastnik, sama nie wiem, jakie są jego zamiast, naciska na mnie i zmusza, żebym przykucnęła, wpycha w krzaki malin. Cudownie. Czuję gryzące liście na całej skórze, drapiące kolce. Coś musnęło przed chwilą moją łydkę. Mam nadzieję, że to tylko robak. Nawet oddech wydaje się teraz głośny i może zwrócić uwagę Milicji.
         - Gdzie jest ta suka? – pokrzykuje ze złością jeden z Milicjantów. Przez szczeliny między gałązkami doskonale widzę ich mundury i prychające konie. Jestem niewidoczna, skryta za gąszczem, a oni najwidoczniej nie są aż tak przejęci zadaniem, by szczególnie mnie szukać.
         - Wracajcie – słyszę głos majora i wiem, że ratuje mi skórę.
         Prędzej czy później dostrzegliby moje ubrania. Dla naszej wspólnej korzyści woli, żeby nie szukali mnie szczególnie intensywnie. Słyszę jeszcze, że zawracają konie i odjeżdżają. Dopiero wtedy pozwalam sobie odetchnąć z ulgą, ale zamiast tego wychodzi mi kwik pełen bólu.
         - Nieźle oberwałaś – przemawia cicho nieznajomy i powoli wstaję, odciążając moje ciało. Dopiero teraz orientuje się, że ma niski, poważny głos, a wiec najpewniej jest już dorosłym mężczyzną. – Możesz wstać?
         Niepewnie odwracam się przodem do niego, syczę z bólu, a jednak udaje mi się usiąść i spojrzeć mu prosto w twarz.
         Trzydzieści lat, pewnie coś koło tego, ale nie mogę być pewna, bo przez brodę każdy wygląda starzej niż jest w rzeczywistości. Nosi śmieszny, żółty płaszcz, tyleż dziwaczny, co niepraktyczny, bo rzuca się w oczy. Na ramieniu nosi cos na kształt kuszy, jakąś lichą broń, nie jestem w stanie ocenić. Podejrzewam, że to jeden z narzędzi powstałych w myśl zasady „potrzeba matką wynalazku”. Gdy odcięto nas od prądu, nauczyliśmy się robić wszystko ze wszystkiego.
         Ma ciemne, kasztanowe włosy, niepraktyczne, bo zbyt krótkie, by je związać, ale dość długie, by opadały na twarz i wpadały do oczu. Ma wysokie, mądre czoło i łagodną linię warg.
         Trwa to chwilę, ułamki sekundy, a jednak na moment nasze oczy się spotykają. Moje, wilgotne, błyszczące od bólu, zmarszczone i smutne, ciemne. I jego piwne. Właściwie nie, nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru ma oczy. W świetle słońca przypominają płynny miód, są złote i... szlachetne. A więc w świecie, gdzie mordujemy, by przeżyć, pozostał jeszcze ktoś o świeżym, szlachetnym spojrzeniu, czystych oczach.
         Staram się zapamiętać jak najwięcej, by później wielokrotnie móc odtwarzać w pamięci jego twarz. To taki nawyk, którego nabrałam służąc w Milicji.  W ten sposób z łatwością mogłam odszukać każdego, kto wydał mi się podejrzany i wydać stosowne polecania przy tworzeniu jego portery pamięciowego.
         - Co zrobiłaś Milicji? – pyta i klęka przede mną, dotykając draśniętej nogi. Rozdziera już i tak podarty materiał spodni i przygląda się ranie, a jednocześnie sprawia wrażenie, jakby bał się jej dotknąć brudnymi rękami.
         Potrzebuję chwili, by się otrząsnąć. Nie mogę tracić czasu na użalanie się nad sobą i chociaż noga pali mnie żywym ogniem, muszę się zorientować, jak wygląda sytuacja w okolicy. Gdzie stacjonuje tutejszy garnizon Milicji i czy gdzieś niedaleko jest jakiś oddział Rebeliantów, z którymi mogłabym nawiązać kontakt na samym początku, by jakoś dotrzeć do Dantego Vale’a. Nie mam czasu zadawać się z jakimś kłusownikiem, bo tym prawdopodobnie zajmuje się ten mężczyzna, nawet jeśli uratował mi życie.
         - Nie chcesz, to nie mów.
         Próbuje się podnieść, ale powstrzymuje mnie, kładąc rękę na udzie. Odruchowo się wzdrygam i próbuję zabrać nogę. Nienawidzę, gdy skóra dotyka skóry. Jedynie Maggie ma prawo mnie dotknąć znienacka, nikt więcej.
         - Dziękuję – mówię chłodno i ponownie zbieram się do podniesienia. – Mam u ciebie dług.
         - Nieważne – kręci głową rezolutnie, choć pewnie zdaje sobie sprawę, że Milicja nie jest szczególnie miła dla tych, którzy wspierają uciekinierów. – Najchętniej ukatrupiłbym cholerne psy.
         Unoszę brwi. Mimo, że zerwałam z Milicją, nadal reaguje podejrzliwie, gdy ktoś buntuje się przeciw jedynej słusznej władzy. Wygłaszanie takich opinii jest tak samo ryzykowne, jak głupie. Nikt nie lubi wrogów państwa.
         - Naprawdę nieźle sobie poradziłaś – mówi dalej spokojnie. Wyciąga z workowatego, ciemnego plecaka wodę i polewa moją nogę. Syczę, zaciskam zęby, bo okazuje się, że najwidoczniej zamierza odkazić moją ranę. – Nie każdemu udaje się uciec Milicji – dodaje z uśmiechem uznania. Też bym nie dała rady, gdyby major Neville mnie dałby mi pozwolenia.
         - Miałam dać się zaszczuć?
         Spogląda na mnie i widzę, że zastanawia się, kim jestem i za co zostałam pojmana. Pewnie widzi zabiedzoną, wychudzoną kobietę ze smutną, poszarzałą twarzą. Bardzo możliwe, że budzę jego litość. Sprawia wrażenie porządnego człowieka.
         - Nie kochasz Milicji, co? – uśmiecha się ze zrozumieniem, a ja staję się czujna i pozwalam, żeby owinął moją nogę jakimś bandażem. Albo trafiłam na kapusia albo na Rebelianta, właściwie sama nie wiem, która z możliwości jest bardziej prawdopodobna.
         Majstruje przy zamku, a po chwili uwalnia moje ręce, a kajdanki chowa do plecaka. Rozcieram otartą skórę, masuje nadgarstki.
         - A znasz kogoś, kto kocha? – odpowiadam ostrożnie. To jedna z tych odpowiedzi, która nie daje rozmówcy pełnego obrazu, po której stronie jestem. Zawsze z boku, zawsze bezpiecznie, zawsze pomiędzy, lojalna tylko sobie.
         - Nie – przyznaje szczerze. – Cholerni tchórze tłamszą słabszych.
         Nic nie odpowiadam, ale w duchu unoszę brwi. Czyżbym trafiła na jakiegoś obrońcę ludzkości, takiego, którzy w pożarze zamiast ratować swoją skórę wyprowadzałby słabych i bezbronnych i rzucałby się w ogień po kwilące dzieci?
         - To, wracając, co na ciebie mają?
         - Zalazłam za skórę Sebastianowi Monroe’a i jego pieprzonemu systemowi – mówię pierwszą bzdurę, która przyjdzie mi do głowy, a on uśmiecha się, zupełnie jakbym zyskała w jego oczach. Jakiś buntownik czy co? Jestem coraz pewniejsza, że mam styczność z przedstawicielem samozwańców zwanych górnolotnie Rebeliantami.

         - Nie ty jedna – stwierdza pojednawczo. – A tak w ogóle, jestem Dante Vale. 

7 komentarzy:

  1. Ta ma szczęście nie ma co. Pierwszy Rebeliant na którego wpada Pan Dante Vale jak mówiłam nie lubię współczesnych opowieści o tyarnii oraz świecie po apokalpsie wolę takie....rzeczy bardziej w fantasy lub klimatach średniowiecznych. Dante z kuszą=Robin Hood. Zhal od biedy Marion bo Marion była w niektorych opowieściach Normanką...:D więc...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczęście, a może pech? w sumie, nie ma dopracowanej legendy, liczyła, że pozna trochę realia, szczegóły życia Rebeliantów zanim na niego wpadnie, miała być dobrze przygotowana, a w tej chwili wie niewiele, prawie nic. Ja jakoś ostatnio wolę właśnie takie apokaliptyczne, coś mnie wzięło. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

      Usuń
  2. Carmen12:30

    A ja zaś lubie takie rzeczy :D, tak więc mi się to cholernie podoba. Ekstra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznaję, że ja też ^^ Seria jest tylko bonusem i nie zamierzam więcej pisać niczego w tym klimacie, bo chyba jednak wolę czytać/oglądać, niż pisać.

      Usuń
  3. Muszę się chyba dowiedzieć czym jest Huntik... co prawda, niby wiem, bo kiedyś przelotem obejrzałam jeden odcinek (naprawdę dużo ^^), ale chyba trzeba bliżej zaznajomić się z tematem.

    Jak minęły Ci święta?

    A u mnie nowy rozdział.
    Pozdrawiam,
    plomien-zemsty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie trzeba, bo właściwie są jedynie postacie, a cała rzeczywistość zupełnie z innej bajki, ale Huntik polecam. Może animacja nie powala, ale warto się zapoznać, jedna z moich ulubionych kreskówek. A dziękuję, dobrze. Cytując "w mojej głowie karpie i czekoladowe mikołaje". Dziękuję za informacje, na pewno zajrzę.

      Usuń
  4. Yyy, muszę powiedzieć, że nawet lubię Zhalię, a co!!! Dante też zresztą, reszta bohaterów też będzie, że w sensie Sophie np.? Pewnie dowiem się w swoim czasie, najgorzej jak skończysz opowiadanie/książkę.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)