- Kiedyś prawie wszystko było na prąd, rozumiecie? Prąd! Prąd! Uporządkowany ruch… A zresztą, nieważne. Używaliśmy prądu. A potem wszystko trafił szlag! Jak myślicie? Co spowodowało zaciemnienie? – Aaron kończy mówić, a kilkanaście par dziecięcych oczu patrzy na niego jak na dziwne, niespotykane zwierzę. Żadne się nie odzywa, bo właściwie żadne nie wie, co powinno odpowiedzieć.
Aaron ciężko wzdycha, poprawia
przepoconą koszulę w kratę i przeciera tłustą twarz, wyciągając obwisłe
policzki. Jest jedynym nauczycielem w naszej wiosce, ale z każdym dniem traci
zapał do przekazywania wiedzy. Nikogo już nie interesuje uporządkowany ruch
ładunków elektrycznych; skupiamy się na tym, skąd wziąć drewna na opał i leki.
– Wiem, że nauka jest nudna, wiem!
Ale ruszcie głowami, to ważne! Fizyka zwariowała! – Aaron wymachuje rękami, a
kilkanaście główek kiwa głową, bardziej z grzeczności niż ze zrozumieniem, ale
Aaron wciąż nie czuje się usatysfakcjonowany. Chciałby, że któregokolwiek z
dzieci zaczęło myśleć. – Ludzie zwariowali! Świat zwariował! Wszystko
zwariowało! Ale nikt nie wie, dlaczego. Więc, jak myślicie, dlaczego? –
ponownie pyta i ponownie odpowiada mu cisza.
Opieram się o kolumnę podpierającą dach nad werandą, gdzie zorganizował zajęcia
i przysłuchuje się lekcji. Większość dzieciaków na zajęciach urodziła się już
po zaciemnieniu. Trudno od nich wymagać, że będą chciały się uczyć o czasach,
które nigdy ich nie dotyczyły. I raczej nie będę dotyczyć. Zresztą, to głupie
pytać dzieci o rzecz, której nawet Aaron nie umie wytłumaczyć ani zrozumieć.
Dla niego, dla mnie, dla nich, dla ich rodziców – zaciemnienie to zagadka.
Piętnaście lat temu zgasło światło. Zupełnie nagle wszędzie zapanowała
ciemność, jak gdyby ktoś nacisnął guzik i bach, nie ma. Komputery, telewizory,
lampki, kuchenki, mikrofalówki, samochody, samoloty – wszystko przestało
działać, jakby odebrano im energię. W jedną noc cały wieloletni porządek runął
jak zamek z kart.
Miałam trzynaście lat, gdy nagle światło w pokoju zaczęło złowrogo migać, a
chwilę potem zapadła całkowita ciemność. Przestała działać komórka dyrektor
sierocińca i lodówki. Cały sierociniec ogarnął niepokój, młodsze dzieciaki
wrzeszczały, przestraszone ciemnością, opiekunki nie wiedziały, co się dzieje.
Ktoś znalazł świeczki, a wtedy zapaliła się zasłona w sąsiednim pokoju. Mówili,
że chwilowa awaria. Chwilowa awaria na całym świecie. Trzy dni trwania w
nerwowym wyczekiwania ciągnęły się w nieskończoność.
- Cześć, Zhalia – słyszę za plecami, a gdy się odwracam i widzę Bena Mathesona.
Uśmiecha się szeroko, co za każdym razem doprowadza mnie do szału. Zastanawiam
się, jak to jest mieć siłę codziennie wyglądać radośnie mimo, że świat jest tak
cholernie kiepski. I nawet jeśli jest denerwujący, to w gruncie rzeczy naprawdę
go lubię.
- Cześć – odpowiadam, bez cienia uśmiechu. Słyszę, że podchodzi do nas Aaron,
mrucząc coś o tępocie dzieciaków. Nawet jeśli chciałby, żeby było inaczej,
obecnie bardziej przyda im się umiejętność wymachiwania nożem niż wiedza
teoretyczna z fizyki. Ben lekko klepie mnie po ramieniu, a ja odruchowo się
wzdrygam. Po tym, co przeżyłam po zaciemnieniu, nie lubię, gdy obcy mnie
dotykają. Gdy ktokolwiek mnie dotyka.
- Widzieliście Charlie i Danny’ego? – pyta, popijając „żołędziówkę”, najobrzydliwszą kawę jaka istnieje na tym świecie.
Zastanawiam się czasem, czy nie jest masochistą, skoro codziennie rano wlewa w
siebie takie paskudztwo. Nie jestem w stanie przełknąć nawet kropli,
natychmiast mam odruch wymiotny.
- Wyszli rano – mówię spokojnie i widzę, że nie jest zadowolony, że jego dzieci
włóczą się po lesie niemal codziennie. – Kiedyś to się źle skończy – dodaje.
Nie cierpię Charlie. Chyba jest do mnie trochę podobna, do mnie, gdy byłam
nastolatką, i może dlatego za każdym razem fukamy na siebie jak poróżnione
koty. Działa mi na nerwy do tego stopnia, że mam ochotę wygarnąć jej, ale nie
mam żadnego prawa. Nie będę matkować głupiej gówniarze. Trudno winić Bena, że
trochę jej pobłaża, jako samotny ojciec trochę się gubi, kiedy powinien na nią
powrzeszczeć. Jedyną osobą, która widzi, że Charlie prędzej czy później wpadnie
w poważne kłopoty, jest Maggie.
Poznałam ją, gdy miałam jakieś dwadzieścia dwa lata. Była ode mnie sporo
starsza, a jednak to ja musiałam się nią zaopiekować. Nawet jeśli wtedy zostało
mi już niewiele człowieczeństwa, nie miałam serca porzucić słabej, bezbronnej
kobiety. Jeden z ostatnich odruchów ludzkiego sumienia. Maggie jest
rozczulająco dobra, a przy okazji śmieszenie rodzinna: przytula, pociesza i
usypia wszystkie dzieci w wiosce. Chyba nigdy nie skrzywdziła żadnej żywej
istotki, czego nie można powiedzieć o mnie. Ona i Ben są do siebie bardzo
podobni, więc w gruncie rzeczy nie dziwię się, że są w sobie zakochani.
- Wiesz, Zhal – popatrzyła na mnie kiedyś tymi wielkimi, niebieskimi oczami i
zaczęła cicho mówić. Wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. – Przed
zaciemnieniem byłam w delegacji. Zostawiłam dwoje dzieci za oceanem, a gdy
zgasły światła, straciłam z nimi kontakt. Pewnie… pewnie…! już nie żyją! –
wybuchnęła histerycznym płaczem. Milczałam. Ludzie często mówią mi takie
rzeczy. Ben, na przykład, opowiada o swojej żonie, a ja nigdy nie wiem, co
powiedzieć.
Już mam zaproponować, żeby nie pozwalał im włóczyć się po okolicznym lesie, gdy
słyszę hałas zza płotu. O wilku mowa. Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć,
że znowu miałam rację. Charlie prawie niesie Danny’ego, który kaszle i krztusi
się paskudnie. Ben już przy nich jest, wspiera syna ramieniem i prowadzi do
zapadniętej rudery, którą Maggie od kilku tygodni próbuje doprowadzić do
porządku. Idealny przykład walki z wiatrakami.
Nawet nie pytam, co się stało, bo
schemat zawsze jest ten sam. Charlie chce wszystko, a Danny – słabiutki,
chorowity Danny – próbuje jej dorównać, co nigdy nie kończy się dobrze.
- Charlie powinna bardziej na niego uważać – mówi Aaron i kieruje się na
werandę, by wypić jeszcze trochę bimbru na dobry początek dnia. Kiwam głową i
wpycham ręce do kieszeni, idę w stronę domu Mathesonów, żeby sprawdzić, co z
Danny’m.
Danny to w gruncie rzeczy dobry chłopak, ale schorowany i słaby. Ma astmę i
wszelkie inne paskudztwa, a jednak towarzyszy Charlie przy wyprawach do lasu i
poszukiwaniach czegoś, czego jej brakuje. Ben przymyka oko i prosi, żeby na
niego uważała. Nie powierzyłabym smarkuli nawet szklanki wody, a co dopiero
własnego dziecka. Jest nierozsądna i głupia, a przy okazji ciekawska, więc
zamiast zajmować się bratem, usiłuje wydostać się z naszego miasteczka i pognać
gdzieś dalej. Ciekawe, czy wie, że zanim gdzieś dotrze, złapie ją Milicja albo
jakiś bandyta poderżnie gardło. Miłego
odkrywania świata, Charlie.
W drzwiach prawie na nią wpadam. Patrzy na mnie jak na największe zło, zarzuca
jasnymi lokami i wybiega z domu w stronę lasu. Zerkam za nią i obserwuje, jak
piaskowa kurtka znika wśród drzew. Pewnie znowu pokłóciła się z Maggie albo Ben
robił jej wyrzuty, że znów nie opiekowała się bratem. Ja w jej wieku też
nienawidziłam całego świata, tylko że mnie nikt nie strofował.
Może dlatego jestem gotowa wbić nóż w plecy bez mrugnięcia okiem.
- Nie potrzebnie się wtrącam – Maggie wychodzi na dwór. Jak to jest, że ona,
mając ponad czterdzieści lat, wygląda tak wiosennie i delikatnie? Ma jasne,
kręcone włosy i łagodną, ciepłą twarz z szerokimi ustami i głęboko osadzonymi
oczami. Kiedy się uśmiecha, na lewym policzku pojawia się uroczy dołeczek.
- Tylko podżegasz ogień – odpowiadam. – Wyszaleje się i w końcu znormalnieje.
- Ty jakoś nie znormalniałaś – uśmiecha się i unosi brwi, a ja w odpowiedzi
złowrogo mrużę oczy, jakbym chciała ją zaatakować. Nawet jeśli żartuje, to ma
rację. Zawsze pozostanę pieprzniętą sierotą, która wzgardza światem. I samą
sobą, bo nie może tego świata zmienić. Bardzo boleśnie przekonałam się, że nie
ma co walczyć i szarpać się, żeby zmienić rzeczywistością. Będzie, tak, jak
jest. Nadgarstek zaczyna mnie piec, gdy myślę o moich próbach odmienienia
świata.
- Chodź – mówi i prowadzi mnie do swojego ogródka. Nie wiem, po co hoduje
kwiaty, skoro żyje w świecie, gdzie wszystko, co zbędne, powinno być
likwidowane. Zrywa kilka liści mięty i chyba bazylię, ale nigdy nie znałam się
na roślinach.
- Nienawidzi mnie – mówi w końcu, rozcierając między palcami miętę. Kiwam głową
i rwę trawę dla zajęcia rąk. Charlie nienawidzi wszystkiego, zakazów, nakazów,
świata, Maggie.
- Przestań się rzucać na jej wolność. W końcu zacznie cię tolerować. – radzę i
zaraz widzę, że jestem najgorszym pocieszycielem w miasteczku. Maggie chciałaby
być zaakceptowana jaka partnerka Bena i „tolerowanie” jej nie wystarcza. Chce
być kochana jak matka, a przynajmniej lubiana.
- Mam patrzeć jak ryzykuje siebie i Danny’ego? – irytuje się, ale szybko
łagodnieje, gdy zjawia się jakaś smarkula z czarnymi sprężynkami na głowie.
Maggie bierze ją na kolana tak czule, jakby była najdelikatniejszym skarbem i
tłumaczy coś głosem cierpliwej niani.
Pies Caleba, starego rolnika, zaczyna szczekać. Marszczę brwi, widząc, jak
histerycznie szarpie się i warczy. Próbuje zerwać łańcuch, ale bez skutku, jest
mocno przykuty. Pozostaje mu tylko ujadanie. Toczy z pyska pianę i straszy
kilkoro maluchów, które chciały się pobawić.
- Uciekaj – Maggie syczy do małej i popycha ją w stronę matki. O sekundę
wcześniej zauważyła to, co dopiero teraz do mnie dociera. Bramę miasteczka
przekroczył oddział w czarnych mundurach. Milicja!
Łapie Maggie za rękę. Wciąż pamiętam, jak trzęsła się z przerażenia, gdy
pierwszy raz się spotkałyśmy. Dzisiaj może jest dzielna, ale ja instynktownie
chce ją chronić, chcę zadbać, żeby nie miała powodu do strachu. Kiedy Milicja
pojawia się bez powodu, należy się bać, bo może właśnie ty dostaniesz dzisiaj
kulkę. Tak na miły dzień dla twoich bliskich.
Tym razem nie tylko chce bronić Maggie, ale też zapewnić sobie rodzaj
bezpieczeństwa. Jeśli będzie trzeba, przytulę ją do siebie i nikt nie zobaczy
mojej twarzy. Nikłe szansę, żeby mnie rozpoznali, ale…
- Weź to – słyszę za plecami i kątem oka obserwuje przedziwną sytuacją. Aaron i
Ben szarpią się ze sobą, przy czym jeden próbuje wepchnąć coś do rąk drugiemu.
– Weź to!
- Nic się nie stanie – przysięga Aaron i oddaje Benowi jakieś świecidełko. –
Przecież...
- Po prostu to weź! – widzę, że Ben czerwienieje ze złości. – Nie mogą o tym
wiedzieć!
O czym? Mrużę oczy i przyglądam się błyskotce, a jednak dla mnie to zwykły wisiorek.
Aaron posłusznie chowa świecidełko za koszulą i przeciera nerwowo okulary.
Widzę, że cały jest oblany potem. Cokolwiek dał mu Ben Matheson, ma wielką
wartość dla Milicji.
Kiedy zgasło światło, cały porządek runął. Runął także rząd, ale bezkrólewie
nigdy nie trwa długo. Wkrótce zaczęła się formować nowa władza, a na czele
kraju stanął Sebastian Monroe. Jego dyktatura trwa od prawie piętnastu lat i
zapowiada się, że nie prędko się skończy. Ma na swoje zawołanie garnizony
Milicji i likwiduje każdego, kto jest niewygodny.
Milicja kontroluje porządek w całej Republice. Gdy byłam dość silna,
zaciągnęłam się do wojska. Nawet, jeśli nie jestem dość duża, mam dość sprytu,
żeby zabijać. I zabijałam, by piąć się po szczeblach kariery. Byłam blisko
samego Monroe. A potem...
Ściskam ręka Maggie. Mam szczególne powody do niepokoju i idę o zakład, że
przyszli po mnie. Blizna na ręce piecze mnie żywym ogniem, ręce zaczynają mi
się pocić i mam wrażenie, że zaraz dostanę kulkę w łeb za dezercję.
- Piękna wioska – mówi przywódca oddziału.
Jest rosły i potężny, pewnie trzy razy cięższy ode mnie. Ma wilgotną od potu
twarz i uśmiecha się jakby przyjaźnie. Poznaję go, to Tom Neville. Miałam okazję dość dobrze go poznać i wystarczy, że mi
się przyjrzy, a mnie rozpozna. Nie należy do tutejszego oddziału, który
dba, żeby podatki były regularnie odprowadzane i panował porządek w okolicy.
Blizna staje mi w ogniu.
- Wszystkie opłaty są uregulowane – mówi Ben, wychodząc na przód. Większość
ludzi poskrywała się do domów, żeby nie wychylać się, w obawie przed karą.
Pozostali stoją z tyłu i czekają na rozwój wydarzeń.
- Szukam Bena Mathesona – ogłasza Milicjant, a ja czuję, jak ręka Maggie mocno
zaciska się na moich palcach. Ja sama czuję ulgę, bo nie chodzi o mnie, bo tym
razem uda mi się przeżyć. Zabawne, że ja, która mam na rękach krew milicjantów,
bandytów i poczciwców, którzy stanęli mi na drodze, unikam stale śmierci za
zdradę Republiki Monroe, a szukają kogoś tak dobrego jak Ben.
- To ja – odpowiada bez cienia strachu. Za to Maggie jest blada i chyba zaraz
się osunie, więc instynktownie otaczam ją ramieniem, gdyby przyszło jej do
głowy mdleć.
- Twój brat to Miles Matheson? – Neville zadaje kolejne pytanie, a ja, zamiast
modlić się o pomyślność dla Bena, czuję się cholernie zaciekawiona. Zabawne, że
nie mam w sobie ani trochę współczucia, a jedynie szukam informacji.
Miles Matheson był współpracownikiem Sebastiana Monroe’a, a więc drugą najważniejszą
osobą w Republice, a potem chyba przestali się zgadzać. Dawniej byłam
wystarczająco wysoko w Milicji, by wiedzieć, że próbował zabić Monroe. Bo czymś
takim przyjaźnie zazwyczaj się kończą.
- Tak – Ben kiwa głową.
- Gdzie on jest? – major Neville ściągnął rękawiczkę, a na jego dłoni widzę
bliznę. Wszyscy żołnierze mają takie pamiątki, ślad, że zawsze będą za każde
zawołanie Sebastiana Monroe’a. Wymordowałam całkiem sporo ludzi, którzy mieli
wypalony jego znak na nadgarstku. I sama miałam dokładnie taki sam, dopóki nie
poharatałam sobie ręki.
- Nie wiem – odpowiada szczerze Ben. – Nie widziałem go od lat, kontakt nam się
urwał... – zaczyna tłumaczyć, a ja widzę coś, czego inni nie widzą. Czas majora
się skończył, nie ma ochoty więcej przebywać w naszej wiosce, kiwa głową do
jednego z podwładnych i klepie konia po szyi.
- Pójdziesz z nami z rozkazu Sebastiana Monroe’a – oznajmia głośno, a wśród
ludzi rozlega się szmer niezadowolenie. Milicja nie podaje powodów, nie ma
obowiązku, może wywlec kogoś z domu bez żadnej przyczyny. Bena wszyscy szanują
i chyba nikt nie chce jego śmierci. Tylko ja czuję ulgę, że tym razem mnie
ominęło.
- Dlaczego? – pyta Ben. Sprawiał wrażenie mądrego, ale najwyraźniej pomyliłam
się w ocenie. Jeśli marnuje czas Milicji, to tak jakby podchodził do byka z
czerwoną płachtą, co chwila zarzucając ją sobie na ciało.
- Kwestionujesz rozkazy? – major zsiada z konia i podchodzi do Bena. Jest od
niego niższy, ale szerszy z barach i lepiej odżywiony. Widzę, że jeszcze jedno
niepotrzebne słowo z ust Bena i przestanie być miły. – Widzisz, szukam się od
tygodni – zaczyna. Od tygodni? Znaczy, że ktoś naprawdę bardzo chce go dorwać.
– Przez wioski, przez bagna przez lasy i mam dość. – Milicjanci uwielbiają
takie przemowy, nauczona doświadczeniem czekam, aż przejdzie od opowieści do
sedna. – Albo pójdziesz z nami albo zabiorę twoje dzieci i powołam do wojska.
Wyuczę ich rozkazów i przebiorę mózg aż zapomną twoją twarz i będą marionetkami
Republiki.
Ben ma chyba jednak trochę rozumu, po chwili zaczyna kiwać głową i wypowiada
ciche „Dobrze”. Major uśmiecha się i ponownie wsiada na konia. Ben ma tylko
jedną prośbę, prawdopodobnie ostatnią, chce się pożegnać. Widocznie Milicja ma
dziś dobry dzień, bo dostaje przyzwolenie i chwiejnym krokiem odchodzi.
- Ben – Maggie wyrywa dłoń z mojego uścisku i tuli się do niego. Dyszy ciężko,
wtula twarz w jego tor i łka. Jest mi jej żal, bardziej niż samego Bena. Maggie
potrzebuje kogoś, kto będzie ją tulił i wspierał w każdej sytuacji, a jeśli
jego zapragnie, nie będzie miała do kogo przytulić się nocą. Ben doskonale
zdaje sobie z tego sprawę, odnajduje moje oczy i bezgłośnie szepcze „Opiekuj
się nią”. Kiwam głową.
- Będzie dobrze – obiecuje, ale Maggie tylko histerycznie kręci głową i zanosi
się szlochem.
- Nie będzie! Ben, nie będzie! Nic już nie będzie dobrze! – głos Maggie
przypomina bardziej skowyt niż ludzką mowę, a ramiona Bena nie są wstanie
powstrzymać spazmów, które targają jej ciałem. Szarpie jego koszule i składa
rozpaczliwym pocałunek na jego bladych wargach.
- Zostawcie mojego ojca!
Odwracam się i widzę Danny’ego. Jest blady i spocony, cały się trzęsie, a w
rękach dzierży kuszę i celuje prosto w majora Neville. Ręce mu drżą i właściwie
jest niegroźny, ale nie chodzi o to, czy go zabije czy tylko muśnie policzek.
Chodzi o sam przejaw buntu, o rzucenie rękawicy milicji. Wszyscy wstrzymują
oddech. Czas na ruch majora albo ruch Bena.
- Odłóż broń – mówi słabo Ben i odrywa od siebie Maggie. Jest w szoku, nie
wierzy, że Danny, ten rozsądniejszy i mniej waleczny z rodzeństwa, staje w
obronie ojca. Teraz ja przejmuje jej dygoczące ciało, przytulam ją i wysłuchuje
nierównego bicia serca.
- On nic nie zrobił! – chrypi Danny. Z emocji głos ma zniekształcony i jakby
mocniejszy, - Zostawcie nas w spokoju! Odejdźcie!
Ściskam Maggie, żeby nie zrobiła czegoś głupiego. Wtulam twarz w jej jasne
loki, jednocześnie ją przytulam i sama się kryję, bo major błądzi wzorkiem po
twarzach mieszkańców. Mam wrażenie, że wbija wzrok w moje plecy.
- Każ dzieciakowi przestać – rozkazuje po chwili.
- Danny, odłóż broń! – Ben wyciąga rękę w stronę syna. Palce mu drżą i widzę,
że nie wie, co zrobić. Chyba domyśla się, że nie uchroni dziecka przed karą.
Zaczynam się zastanawiam, czy wychłostają go czy powołają do wojska.
- Nie, Ben – odzywa się Caleb. Słyszę, że odblokowuje broń i serce mi staję,
gdy widzę coraz więcej uzbrojonych. Lepiej lub gorzej, w broń palną albo w
zwykłą kosę. Patrzą na czarny oddział Milicji, nieświadomi, jak wielki błąd
popełniają. Wydaje im się, że może ich przestraszą, a tymczasem połowa zostanie
powieszona za posiadanie broni palnej. Dura lex, sed lex.
- Co oni wyprawiają, przecież Milicja ich pozabija – Maggie wypowiada na głos
moje myśl.
- Odłóż broń! – wrzeszczy jakiś milicjant, ale Danny nadal celuje w majora z
kuszy. Chyba denerwuje się, że ktoś podważa autorytet władzy, bo wyciąga broń i
grozi chłopakowi.
Ben blednie jeszcze bardziej i staje pomiędzy milicjantem a Danny’m, jakby
chciał zapobiec rozlewowi krwi. Ja wiem, że i tak ktoś straci dzisiaj życie,
chociażby za posiadanie i używanie broni palnej. Przemawia do syna cicho,
zaczyna najspokojniej jak tylko potrafi. Unosi ręce, ale nie wiem, kogo chce
powstrzymać. Milicjanta czy Danny’ego?
- Liczę do trzech! – tamten ponownie krzyczy, a po chwili, nie doczekawszy się
reakcji ani schowania broni, strzela. Huk przeszywa okolicę i następnych minutach
niewiele rozumiem. Ben osuwa się na ziemię jak szmaciana lalka, a Maggie
wybucha przeraźliwym piskiem. Zanim udaje mi się ją powstrzymać, wyrywa się i
pędzi prosto do niego, nerwowo uciska ranę, stale szlocha.
- Tato – Danny upuszcza broń i pada na kolanie, łapie dłoń ojca tak, jak tonący
chwyta się brzytwy. Wydaje się, że zaraz wybuchnie płaczem, a chwilowa wola
walki uleciała z niego niczym powietrze z pękniętego balonika. Nie jest już
obrońcą i przeciwnikiem Milicji, ale słabym dzieckiem, który właśnie patrzy na
umierającego tatę. Chociaż wszyscy milczą, nikt nie ma wątpliwości, ż Ben
Matheson za kilka minut odejdzie.
Twarz majora Neville wykrzywia się w zdumieniu; patrzy na leżącego Bena i na
tego, który strzelił. W pierwszy chwili niewiele rozumie, a zaraz potem zagryza
wargi i przełyka ślinę jakby go zemdliło. Nikt już na niego nie patrzy, ale
wystarczy jedno spojrzenie, by wiedzieć, że panicznie się boi. Dostał rozkaz od
samego Monroe’a! Niewypełnienie polecenia paskudnie odbije się na jego
karierze, może nawet na zdrowiu. Czy życiu.
- Tato! – Danny prawie krzyczy, ale coś nie pozwala wydobyć mu głosu, tylko
popiskuje, prawie jak mysz. Zaciska dłonie na koszuli i bełkocze coś, czego nie
rozumiem. Ben też niewiele rozumie, oczy zachodzą mu mgłą, a oddech staje się
chrapliwy i świszczy między zębami.
Kątem oka widzę, że major daje znak. Musi wrócić z czymkolwiek, a skoro nie ma
Bena Mathesona ani jego brata, Milesa, to równie dobrze może być też Dany, krew
z ich krwi. W mgnieniu oka dwóch żołnierzy rzuca się na chłopaka i odciąga go
od ojca.
- Tato! – wrzeszczy i wyrywa się żołnierzom, kopie na oślep, gryzie i drapie,
jak dzikie zwierzę, które wrzucono do klatki. Ben usiłuje coś zrobić, uratować
najbliższa mu istotę, ale jest już na granicy śmierci.
- Zhalia...! – Maggie nawołuje mnie płaczliwym głosem, zupełnie jakby
oczekiwała, że wkroczę jak bohater do akcji i uratuje wszystkich. Czuję, że
major przenosi na mnie swój wzrok, obserwuje mnie i uśmiecha się z
zadowoleniem. Robi mi się nie dobrze, gdy ośmielam się na niego spojrzeć. Nasze
oczy się spotykają; oboje przypominamy sobie wspólne akcję i rozbrajanie rebeliantów.
Nie ma wątpliwości, że zdaje sobie sprawę, kim jestem.
Hmm cóż, opo jak zwykle miód chociaż tego typu post apokaliptyczne klimaty mnie nie za bardzo kręcą. Tak samo jak totalitaryzm(Hunger Games) ale to ma pewien powiew Igrzysk powiem ci. Zhalia taka...Zhaliowata.
OdpowiedzUsuńPowiew Igrzysk mówisz? Bardzo możliwe, ostatnio czytałam i jestem trochę pod wpływem, a nawet bardzo (Peeta *.*). W następnym rozdziale będzie też Dante. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
UsuńA mnie apokaliptyczne klimaty kręcą. Mam spaczone podejście do życia... Ale faktycznie ma to powiew Igrzysk. Muah. Genialne.
OdpowiedzUsuńMnie raczej nieszczególnie, bo potem ciągle mam wrażenie, że coś takiego może się zdarzyć w każdej chwili, ale Revolution mnie wciągnęło. Dziękuję za komentarz.
UsuńSuper opowiadanie. Lubię Revolution.
OdpowiedzUsuńNieźle, nieźle. Losy Zhali (jedno i, prawda), chyba się wkręciłam... Huntik... może kiedyś do niego wrócę i skończę... Trochę szkoda Bena. (Hahaha, skojarzenie z Benem Skywalkerem) No dobra opowiadanie jest dobre, chociaż powiem, że na początku niewiele załapałam.
OdpowiedzUsuń