30 marca 2014

Flame Alchemist cz.9: Ogień (FullMetal Alchemist, royai)

         Ledwo Riza przestąpiła próg starego, zapuszczonego domu, natychmiast pożałowała swojego wyjazdu. Już sam korytarz wyglądał, jakby pracowitej kobiecej ręki zabrakło nie tydzień temu, ale co najmniej kilka lat wcześniej. Prawie zakręciło jej się w głowie od zapachu bimbru, wymiocin i... spalenizny? Ściągnęła z głowy wdzięczny kapelusik z brązowym kwiatkiem i rozejrzała się z niesmakiem. Roy gramolił się tuż za nią, wciągając torbę przepakowaną nowymi książkami, na które Madame Mustang wydała prawdziwą fortunę.
         Riza porzuciła walizkę zaraz przed drzwiami, zajrzała do kuchni i zamarła w progu.
         Zasłonki!
         Zasłonki w granatowe bratki!
         Zakryła usta dłonią i zacisnęła na skórze zęby, żeby nie pisnąć, żeby nie zwyzywać ojca od najgorszych, żeby nie powiedzieć słów, które zapamięta na zawsze, a które nie zmienią rzeczywistości. Nigdy nie pomyślała źle o ojcu, wychowana w szacunku do niego, ale w tej chwili była gotowa wyjść i zostawić to nędzne życie córki alchemika, porzucić go, niech gnije.
         Kiedy mama, Elizabeth Grumman-Hawkeye, jeszcze żyła, uszyła zasłonki z taniego materiału, który kupiła na targu w East City. Był chyba najbrzydszy z możliwych, ale tylko na taki mogły sobie pozwolić, bo jak zwykle brakowało pieniędzy. Zresztą, pieniędzy zawsze brakowało. Mama dokonywała cudów, żeby związać koniec z końcem, przygotować coś smacznego, zadbać o dom i jeszcze wydać ostatnie zaskórniaki na książki ojca, któremu zawsze było mało.
         Zasłony były przejawem resztek dumy, którą posiadała każda kobieta z wielkiego miasta. Elizabeth Grumman-Hawkeye chciała, by jej dom był piękny i przytulny, a nie mogła już patrzeć na wypłowiałe, zżółknięte firanki, na widok których jej ojciec tylko kręcił nosem.
         Pracowały nad zasłonami bardzo długo, Riza, nazywana wówczas pieszczotliwie „słoneczkiem” albo „Rizusią” miała całe rączki pokłute, a jednak wszystko wyszło idealnie – najpiękniejsze na świecie zasłony, bo niepowtarzalne i zawierające tyle wspólnych wspomnień matki i córki. I kiedyś miały nawet wyszyte na dole E.H i R.H, ale tego już nie ma.
         Zasłonki były do połowy spalone – wyglądało, jakby ktoś nieopatrznie musnął materiał zapaloną zapałką i próbował je pospiesznie ugasić, ale nie zdążyć, bo ogień zdążył objąć już niemal połowę. I zostały tylko skrawki zwisające na karniszu, który też był odrobinę osmolony. Nie miała wątpliwości, że to właśnie on to zrobił.
         Wtedy po raz pierwszy nazwała go „nim”, a nie „tatą”.
         - O cholera – wyrwało się Royowi, gdy wkroczył zaraz za nią do kuchni. Riza nie zwróciła uwagi, że na podłodze leżą opróżnione butelki, a szafki są leciutko osmolone. – Twój ojciec bawi się w piromana?
         Żart był kiepski, ale dziewczyna nawet nie zwróciła uwagi.
         Bez słowa wyszła z kuchni i zajrzała do pracowni ojca. Oczy zaczęły jej łzawić od paskudnego zapachu. Tutaj nigdy nie można było wietrzyć, ale przez ostatni tydzień nawet drzwi rzadko otwierano. Wśród bałaganu, wysokich stosów papierów i książek starszych nawet od samego Bertholda Hawkeye, dostrzegła jego wychudzoną, przygarbioną sylwetkę. Ginął w natłoku gromadzonych przez wiele lat skarbów i bezużytecznych gratów. Ręka bezwładnie zwisała mu wzdłuż fotela, a na drugiej wsparł zaplutą, jeszcze starszą niż poprzednio, twarz.
         Przez jeden krótki moment pomyślała, że targnął się na swoje życie, że zamiast ojca widzi właśnie trupa, że jest już na świecie całkiem sama, pozbawiona obojga rodziców. Postąpiła chwiejny krok do przodu i sama nie wiedziała, czego się bardziej boi. Że go już nie ma czy że nadal jest i jest nieprzewidywalny? Nagle poderwał na chwilę rękę, westchnął, zachrapał donośnie i znów zapadł w głęboki, ponury sen.
         Riza odetchnęła z ulgą. Przynajmniej żył. Czuła, że w jej sercu wściekłość i pogarda mieszały się z rozluźnieniem i ukojeniem na wiadomość, że ojciec jest tylko spruty, a nie martwy. Wzdrygnęła się i podeszła do okna, szarpiąc za stare okiennice.
         Miała zakaz wstępu do pracowni odkąd skończyła siedem lat. Wtedy przybiegła do niego z rysunkiem, przedstawiającym ją i rodziców. Popatrzył zdumiony na skrzydła przy ramionach Elizabeth, rozdarł rysunek i powiedział: „Twoja matka gnije w ziemi”. Nie zrozumiała, o co mu chodziło, ale poczuła się głęboko urażona, bo przecież chciała tylko sprawić mu radość. Zabronił odwiedzać siebie w czasie pracy i nigdy nie złamała zakazu. Chyba nie chciała wiedzieć, co wyprawia się w tajemnej pracowni.
         Strach było czegoś dotknąć, żeby się nie przykleić albo nie przylepić. Im mocniej szarpała za okiennice, tym bardziej skrzypiały, ale w końcu, gdy zawiesiła się na uchwytach prawie całym ciężarem ciała, ustąpiły. Do pokoju wpadł podmuch świeżego powietrza, słodkiego, letniego powietrza, którego tak potrzebował ten pokój.
         Pomyślała, że razem z wiatrem do środka wpłynęła mama. Nie taka, która gnije w ziemi, ale taka, która ma przy ramionach skrzydełka i uśmiecha się ciepło z obłoku. Tata na pewno bardzo by się gniewał za takie „nieuzasadnione dyrdymały ludzi, którym czyjaś Prawda wystarcza”. Tego też Riza nie rozumiała, bo było zbyt alchemiczne i zbyt poważne na jej jedenastoletni, umysł. Roy z kolei... Roy pewnie by się śmiał, bo chociaż jest w porządku, to wciąż jest strasznie głupi.
         - Głupi – powtórzyła Riza głośno i wyjrzała za okno. Ogródek też potrzebował jej ręki. Z daleka widziała, że ojciec chyba próbował zadbać o jej grządki, ale mylił pokrzywę z marchewką, a oset z rabarbarem, więc zostało jedynie pobojowisko.
         Wyszła, zostawiając otwarte okno i trzasnęła drzwiami. Nawet huk nie zbudził głębokiego snu upitego ojca. Zajrzała z powrotem do kuchni, gdzie Roy próbował zająć się kuchnią, niezdarnie chlapał wodą na szafki i wymachiwał brudną ścierką. Nawet jeśli dodał jej pracy, to była wdzięczna, że próbował ratować sytuację. Z szacunku dla mistrza czy z sympatii do niej?
         - Tata źle się czuje – powiedziała trochę zbyt chłodno.
         Wiedziała, że gdyby nie zacisnęła dłoni w pięści, to wybuchnęła by płaczem na widok spalonych firanek. Teraz też łzy błądziły się w kącikach oczu, ale była na tyle dzielna, by nie okazać słabości. Szkoda bardzo, żeby Roy Mustang zobaczył, że jednak nie jest najsilniejszą i najbardziej morową dziewczyną na świecie.
         - Potrzeba mu czegoś? – Roy wstał z kolan, a całe jego spodnie, świeżo wyprasowane przez służącego Madame Mustang, całe były w kurzu zmieszanego z mydlinami i wodą. Podejrzewała, że jego ciotka dostałaby spazmów, gdyby dowiedziała się, że absurdalnie drogi materiał już ma paskudne plamy nie do od prania.
         - Nie, prosił, żeby mu nie  przeszkadzać – odparła. Właściwie nie wiedziała, czemu nie chciała powiedzieć Royowi prawdy. Może bała się, że jeśli mistrz straci w jego oczach, wyjedzie i zniknie na zawsze, odbierając resztki życia staremu domowi. Może nie chciała widzieć współczucia w jego oczach, litości, że ma takiego ojca.
         - W porządku – Roy wzruszył ramionami. Uśmiechnęła się niewyraźne, wdzięczna, że nie drążył tematu. – To, co, chyba trzeba tu ogarnąć?
*
         Lato zbliżało się ku końcowi. Noce robiły się coraz chłodniejsze, a słońce wstawało jakby później. Woda w rzece była zbyt zimna, żeby całymi dniami przesiadywać na brzegami, kapać się i chlapać. Nawet las odpychał cieniami nielicznych spacerowiczów.
         Riza nie cierpiała końca lata i całej jesieni. Dusiła się w domu, wszystko tłukła i przypala, czego Roy nie omieszkał skomentować. „Pewnie się zakochałaś” zarechotał, gdy miseczka z potrawką wylądowała na podłodze. Obraziła się, chociaż w głębi serca nie widziała powodu, i przez trzy dni nie weszła do kuchni, przez co jadł na zmianę jajecznicę i xingskie zupki. Zlitowała się, w obawie, że jego wątroba nie wytrzyma dłużej dziwnej diety.
         Wszystko ją denerwowało. Czasem, gdy była sama, zdawała sobie sprawę, że najbardziej złości ją własna osoba i cały zrujnowany dom. Miała wrażenie, że świat nagle zamknął się w czterech ścianach, a ona była zatrzaśnięta w pułapce.
         Chociaż wychowała się w domu zdziwaczałego samotnika, lubiła ludzi. Lubiła ich głosy, dotyk, towarzystwo, oddechy, bliskość. Deszcze, które lunęły wraz z początkiem sierpnia, rozmyły drogi i nawet jeśli chciała iść do miasteczka, musiała brnąć przez błota. Koniec końców, wracała potwornie zmęczona, a na dodatek z katarem.
         Tęskniła za latem, za słońcem, za wolnością i godzinami spędzonymi na powietrzu. Zapowiadało się, że koniec roku będą mieli paskudnie chłodny, a zima przyjdzie wcześniej niż zazwyczaj. Jeśli rzeka zamarznie, znów będą mieli okazję wyszaleć się na łyżwach.
         Tęskniła też za miastem i Madame Mustang. Wydawało jej się, że przez krótki, letni tydzień poznała lepsze życie, które teraz było tak odległe i nieprawdziwe. Ile by dała, by móc wyrwać się z tego miejsca, porzucić smutne życie.
         Roy po raz pierwszy przestał garnąć się w stronę słońca i zabawy z dzieciakami. Wolał trzymać się w cieniu mistrza, słuchać jego dziwnych metafor i starać się zobaczyć, co stworzył. Niektórzy mówili, że Hawkeye zawsze bawił się ogniem, słyszał pogłoski o niesamowitych czarach i przywoływaniu nadzwyczajnych istot, ale mistrz nigdy nic takiego nie potwierdził aż do chwili powrotu od Madame Mustang, gdy ujrzeli przypaloną kuchnię.
         Ogień był najbardziej nieposkromioną rzeczą znaną Royowi. Rozprzestrzeniał się błyskawicznie, palił, grzał, podniecał, pochłaniał całe lasy, całe domy, zabijał i dawał ciepło chroniące przed zamarznięciem. Niemal wyobrażał sobie, jak będzie cudownie, gdy Mistrz przekaże mu prawdę, czy też Prawdę, i będzie mógł nazwać się   A l c h e m i k i e m   P ł o m i e n i a.
         Całkiem nieźle brzmi, uśmiechnął się w duchu.
         Wrócił do przeglądania swoich notatek i choć wzrok błądził między niestarannymi literami, myślami był bardzo daleko od starego domu mistrza Hawkeye.
         Prawdą było, że skończył niedawno czternaście lat. Wiedział, że dla Rizy, ciotki Mustang, sióstr i mistrza Hawkeye wciąż był dzieciakiem, wypłochem i skończonym kretynem, ale on sam czuł, że nie ma już wiele czasu.        
         Został tylko rok, no, może trochę ponad rok, do chwili, kiedy będzie mógł się zapisać do wymarzonej Akademii Wojskowej w East City. Najchętniej wyjechałby do stolicy, sławetnej Centrali, o której słyszał niesamowite rzeczy, ale wiedział, że złamałby ciotce serce kolejnym, jeszcze dalszym wyjazdem. Przez ten czas zamierzał nauczyć się alchemii i poderwać Bethany, przyjaciółkę Rizy. Nieważne, jak bardzo różniły się obydwa cele, były dla niego równie ważne.
         Wojsko było dla niego odległym celem i jedyną wizją przyszłości. Właściwie, od zawsze wyobrażał sobie siebie tylko tam, w granatowym mundurze armii Amertis z generalską czapką na głowie. W pocie, w krwi - na froncie, wyprostowany i schludny – w biurze. Generał Mustang. Nie było lepszego połączenia, tego był absolutnie pewien.
         - Roy – Riza weszła do pokoju i prawie od razu rzuciła się na łóżko.
         Chłopak stłumił westchnienie. Uwielbiał Rizę, była prawie jak chłopak, ale czasem doprowadzała go do szału.
         Ostatnio była nieznośna: stała się jeszcze bardziej uparta, a na dodatek stale się nudziła, zupełnie jakby odebrano jej cały optymizm. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, a każde zajęcie kończyło się popsuciem czegoś albo skwaszoną miną. Wystarczył jeden głupi żart z jego strony, żeby się obraziła i przestała z nim rozmawiać.
         – Pójdziesz ze mną do sklepu? – spytała.
         - Po co? – jęknął, nieszczególnie zainteresowany. Zerknął za okno i aż się skulił, widząc szare, pochmurne niebo. Pomyślał, że mniej więcej tak wyglądają myśli zgorzkniałego mistrza Hawkeye, ale nie ośmielił się wspomnień o tym Rizie. Dziewczyna, mimo, że od wypadku z zasłonami stała się chłodniejsza w stosunku do ojca, wciąż miała do dziwaka ogromny szacunek i nie pozwalała powiedzieć o nim złego słowa. Czasem, gdy próbował, marszczyła się, grożąc „Nie przeginaj!” i odchodziła rozgniewana.
         - Potrzebuje paru rzeczy – westchnęła niemal teatralnie, dając do zrozumienia, że po prostu potrzebuje wyrwać się z domu, a samotny spacer w taką pogodę wydawał jej się najgorszym złem. – A ty potrzebujesz przewietrzyć umysł.
         - Potrzebuję? – uniósł brwi, ale właściwie nie pogardziłby spacer, pod warunkiem, że Rizie znowu nie zbierze się na marudzenie. Latem wydawała mu się najwspanialszą towarzyszką do zabaw, nie bała się wody ani pijawek, wspinała się na drzewa lepiej od niego i zawsze była skora do zakładów i wyścigów. Kiedy pogoda odeszła, zniknął też dobry humor Rizy, zastąpiony przez ponurą, wykrzywioną minę i niechęć do wszystkiego.
         - Tak. Potrzebujesz – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
         Zszedł niechętnie na dół, podczas gdy Riza zmieniała sukienkę na nieco cieplejszą. Wepchnął ręce w kieszeń i przeskakiwał po dwa stopnie, w myślach powtarzając wyliczanki zapamiętane jeszcze z dzieciństwa. Już miał wciągnąć buty, gdy nabrał nagłej ochoty zajrzenia do pokoju mistrza Hawkeye.
         Zakurzony gabinet, gdzie zimą można było zamarznąć, a gdzie latem panował prawdziwy ukrop, pozostawał zamknięty zarówno dla niego ja i dla Rizy. Mistrz nie życzył sobie towarzystwa i jego córka w pełni zaakceptowała sprawę, chyba nawet nie chciała mieć nic wspólnego z całą  alchemią. Roy, za to, dałby wiele, by spędzić czas wśród tych wszystkich tajemnic, jakie kryły księgi starego człowieka.
         Stanął przed drzwiami i zastanawiał się, czy może nie wejść pod pretekstem zapytania, czy mistrz niczego nie potrzebuje. Zdawał sobie sprawę, że Riza pewnie już pytała albo sama lepiej od ojca wiedziała, czego mu potrzeba, ale liczył, że zobaczy coś niestworzonego. Uchylił drzwi i wsunął głowę w szparę, rozglądając się ciekawie.
         Wszedł pewniej, usłyszawszy, że Hawkeye pochrapuje cicho w swoim fotelu. Ostatnio coraz częściej spał i coraz częściej przechadzał się dookoła domu, zamyślony i dziwnie przygnębiony. Roy do tej pory pamiętał, jak cicho powiedział, że przestał żyć w n i e s p e ł n i e n i u. Do tej pory nie wiedział, o co chodziło, ale nie śmiał o więcej pytać. Nauczył się, że cierpliwość mistrza jest bardzo względna i każda wypowiedź wystawia ją na ciężką próbę.
         W pokoju jak zwykle panował przysłowiowy burdel. Riza, która utrzymywała cały dom, czasem sprzątała tu pod jego nieobecność, ale starte półki szybko pokrywała nowa warstwa kurzu i nawet gdyby chciała, nie dałaby rady zająć się starym gabinetem. Zresztą, za każdym razem gdy zaczynała czyszczenie, mistrz zrzędził, że na pewno coś mu pobrudzi albo poprzestawia.
         Roy przejrzał kilka książek, których mistrz pewnie nie dałby mu jeszcze przez jakieś kilka miesięcy, bo wciąż za mało rozumie. Najchętniej zwinąłby parę, ale póki co jedynie zapamiętał kilka skomplikowanych definicji i zostawił na miejscu, nie chcąc złościć mistrza.
         - A to co? – spojrzał na dziwne, zżółknięte rękawiczki leżące koło okularów na stercie papierów. Materiał był stary i wypłowiały, ale wzór, który na niego naniesiono musiał powstać zaledwie przed paroma tygodniami.
         Przyjrzał się uważnie skomplikowanej mieszaninie rombów i trójkątów umieszczonych na idealnie równym, podwójnym kole. Coś podobnego już widział, ale nie bardzo pamiętał gdzie i kiedy. Być może jego siostra, Joana, pokazała mu podobny obrazek w jakiejś encyklopedii? Albo któryś z dziwnych znajomych ciotki nosił cos takiego jako broszkę? Zamyślił się głęboko.
         Usłyszał, że Riza już wychodzi z pokoju i już miał porzucić rękawiczki, gdy zdał sobie sprawę, że podobny znak córka Hawkeye wytatuowany na plecach. Co prawda bardziej ozdobiony i skomplikowany, ale taki sam. Prawie zachłysnął się z wrażenia. Do tej pory pamiętał cichy szloch Rizy i noc, którą spędziła wtulona w jego ramię. Nie rozumiał, czemu mistrz tak skrzywdził swoją jedyną pociechę, ale być może nie powinien rozumieć.
         Spojrzał na mistrza i, upewniwszy się, że ten głęboko śpi, schował rękawiczki do kieszeni marynarki i wymknął się niepostrzeżenie z pokoju. Riza stała na korytarzu, opatulona w brązowy płaszczyk i czekała na niego ze zniecierpliwioną miną.
         Na dworze było zimno. Wiatr napływał od północy i dął ile sił, pędził między domami i między drzewami, wydmuchiwał resztki ciepła wszędzie tam, gdzie nieopatrznie zostawiono otwarte dni. Niebo było obrażone i nieszczęśliwe; zbierało się na deszcz.
         Riza ruszyła pierwsza. Trzewiki miały pozdzierana czuby, ale i tak dawały ciepło i prawie nie odczuła chłodnego, jesiennego wiatru, który wiał od wschodu, od Ishvaru. Melancholia szybko ustąpiła codziennej, bardzo „rizowatej” chęci do zabawy i psot.
         - Założę się, że przez to ciągłe ślęczenie nad książkami straciłeś formę – rzuciła przez ramię, przyspieszając kroku. Roy zmarszczył brwi, chociaż wiedział, że to jedynie prymitywna i na dodatek niezbyt wyszukana zaczepka. Riza szybko zorientowała się, że łatwo go podpuścić i pozwala się sprowokować jak dziecko; wykorzystywała to przy każdej okazji. „Mam niezły ubaw” tłumaczyła później najlepszej przyjaciółce, Bethany.
         - I tak mnie nie prześcigniesz – burknął Roy, wyłamując sobie palce.
         - Przecież biegasz jak ciota – odparła Riza, zadzierając nos. Nie bardzo wiedziała, co oznacza wyzwisko, ale starsi chłopcy ze szkoły często tak na siebie wołali, gdy zaczynali bójki. Czasem trzymałą się blisko nich i podsłuchiwała, co nowego mówią o szkole i wielkim świecie. Gdyby nie ich rozmowy, pewnie nigdy nie dowiedziałaby się o wielu spraw, bo gdy pytała o nie ojca, stale zbywał ją oklepanym „Jesteś za mała”.
         Roy zachmurzył się i zarumienił, ale Riza już osiągnęła, co chciała.
         - Ścigamy się do piekarni – warknął i, nie czekając aż dziewczyna odpowie, pobiegł z górki, na przełaj. Ściółka tryskała mu spod butów, rozlatując się na wszystkie strony, a buty ślizgały na niepewnym podłożu z igieł, ale i tak miał nad Rizą sporą przewagę czasowo.
         Nie wziął pod uwagę, że dziewczyna mieszka w okolicy dużo, dużo dłużej niż on, i zna każdy zakątek lepiej niż własną kieszeń. Nawet nie zauważył, kiedy przecięła mu drogę i już była przed nim. Chociaż pokazała mu większość skrótów i przejść, wciąż miała swoje tajne ścieżki. Pomachała mu ze śmiechem, skacząc przez kałużę.
         - I tak nie wygrasz! – krzyknął za nią, przyspieszając jeszcze bardziej. Wiatr smagał mu twarz i rozwiewał poły płaszcza, ale w tej chwili zimno mu nie przeszkadzało. Liczyła się wygrana. Gdzieś w głębi serca miał potrzebę zaimponowania Rizie.
         Wypadli na pustą drogę otoczoną kiepsko zbitym płotem. Riza nie zatrzymała się nawet, gdy chuderlawy koń zarżał gniewnie, kiedy omal nie potknęła się przed wozem. Odwróciła się w pędzie, machnęła przepraszająco do woźnicy i przy okazji pokazała język Roy’owi. Był zaledwie kilka metrów dalej, ale już się zdyszał i całą twarz pokrywał mu czerwony rumieniec.
         Przyspieszyła jeszcze bardziej, świadoma, że każda minuta zwłoki oddala ją od wygranej. Ścierpła na samą myśl, że ktoś tak nadęty jak Roy Mustang miałby potem przez tydzień naśmiewać się z jej porażki.
         Kapelusz sfrunął z głowy Rizy, gdy Roy doganiał ją na zakręcie. Poszybował ponad płotem i miedzą i wylądował na ziemi, kilka metrów dalej, na polu. Nie zwracając uwagi na błoto, Riza schyliła się i przelazła między rozchylonymi deskami. Spódnica zaczepiła o kant deski i rozdarła się jak stare prześcieradło. Riza zaklęła pod nosem tak, jak nauczył ją Roy, ale nie zwróciła uwagi na migające między materiałem jasne kolano.
         Lodowaty, jesienny wiatr zawiał od północy i poderwał kapelusz. Dziewczyna rzuciła się pędem, ale prąd poniósł go wysoko i zrzucił dużo dalej, na inną miedzę. Słyszała, jak Roy narzeka i z trudem przeskakuje przez płot, ale na niego nie czekała. Gdyby kapelusz uciekł jeszcze dalej, mogłaby go nie odzyskać.
         Roy westchnął i poczłapał się za nią. Może był silniejszy, ale brakowało mu sprytu. Wspiął się na płot zaskakująco szybko i chciał pokazać, że jest niezłym skoczkiem – już miał się wybić z kucek, gdy uderzył się kolanem w czoło. Dziękował w duchu, że Riza się nie odwróciła i nie zobaczyła jego porażki.
         Zadrżał z zimna i włożył skradzione mistrzowi rękawiczki. Po ciotce odziedziczył zainteresowanie dziwnymi rzeczami. Chociaż umierał ze wstydu, gdy ubierała go w spodnie z niskim krokiem albo idiotycznie kolorowe pantofle, to zawsze lubił jakieś specyficzne dodatki. Niech tylko koledzy w mieście zobaczą wzór na rękawiczkach – pękną z zazdrości. Nawet, jeśli były trochę za duże i wisiały z każdej możliwej strony, wciąż mógł je zszyć albo poprosić ciotkę o zwężenie. Mistrz nie musiał niczego zauważyć.
         - Mam to cholerstwo – mruknęła Riza, maszerując z ubłoconym kapeluszem na głowie. Nie przeszkadzało jej, że obok wstążki zielenieje trawa, a z tyłu zwisają jakieś chwasty. Nigdy nie zawracała sobie głowy bzdurami, a gdy z jej życia zniknęły ułożone panienki – wróciła do własnej prostoty dziecka wychowywanego bez matki.
         - Nie skończyliśmy wyścigu – westchnął Roy z żalem, wciąż trochę zdyszany. Riza wzruszała ramionami i poprowadziła go na drogę. Przeszli w miejscu, gdzie płot się urywał – Roy nie był pewny, czy dziewczyna zwyczajnie się nad nim lituje czy nie chce porwać spódnicy jeszcze bardziej.
         - Zimno – westchnął ze wstrętem.
         - Ano, zimno – przytaknęła Riza. – Będziemy mieli w tym roku paskudną zimę.
         Roy westchnął i zatarł ręce. I wtedy to się stało. Nie wiedział kiedy ani jak, ale poszła iskra. Z jego rąk buchnął płomień: prawdziwy, żywy ogień. Odskoczył z krzykiem, ale było za późno. Iskra upadła na suchą, zmarzniętą miedzę.
         - Pali się! – wrzasnęła Riza z przerażeniem. Roy był zbyt zdumiony, by się przestraszyć, ale coś – jakiś instynkt samozachowawczy – podpowiedziało mu, że nie może pozwolić, żeby ogień się rozprzestrzenił. Ściągnął z siebie kurtkę i rzucił na płonącą kępę. Trzeba odciąć powietrza!
         Riza, w panice, skoczyła na kurtkę i zdeptała płomień. Coś zasyczało i Roy był pewien, że materiał stanie w ogniu, ale nic takiego się nie stało. Pachniało dymem, a kurtkę miał prawie czarną z jednej strony. Wzdrygnął się.
         - Co to było? – Riza spojrzała na niego ze zgrozą.
         - Sam chciałbym wiedzieć – ściągnął rękawiczki i poprzysiągł sobie, że odłoży je na miejsce i nigdy w życiu nie powie o niczym mistrzowi. – Ale, na wszelki wypadek, zachowajmy to dla siebie, co?

__________________________
Najdłuższy rozdział w całej historii. Niby niewiele, bo tylko sześć stron, ale zwykle zamykam się w czterech. I pisałam go niesamowicie długo... Od listopada! Ale się zeszło...

"...żeby z Tobą być" cz.17 (Ben10, Gwevin]

         - Co się dzieje, Gwendolyn?
         Pytanie dotarło do niej jak przez mgłę. Zdawało jej się, że głos – chociaż znajomy – dobiegał z innego świata. Kobieta spojrzała na dziadka, jakby nie zrozumiała pytania. W rzeczywistości była tak zamyślona, że nawet go nie usłyszała. Uśmiechnął się i wciąż czekał na jakiekolwiek słowo wyjaśnienia, ale jedynie pokręciła głową i zmusiła się, żeby odwzajemnić gest.
         - Coś cię martwi? – drążył, dosiadając się do wnuczki. Kanapa skrzypnęła z protestem. Gwendolyn zacisnęła wargi. Oczywiście, że się martwiła! Była chora od swoich kłopotów! Całe noce spędzała na bezsensownych zamęczaniu siebie samej wyrzutami sumienia i szukaniu wyjścia z bagna, w które weszła przez jakąś cholerną naiwność.
         Chociaż ceniła dziadka Maxa, w tej chwili naprawdę chciała, żeby zostawił ją w spokoju i zajął się własnymi sprawami. Jak na złość, wszyscy chcieli wiedzieć, co ją gryzie. Zwłaszcza Kevin Levin, który co prawda nie pytał, ale patrzył tak wymownie, że prawie pękała i już miała zacząć szlochać i tłumaczyć się ze wszystkich trosk. Ben też podejrzewał, że dzieje się coś niedobrego, ale – jako jedyny – uszanował jej prywatność i nie pytał co godzinę, czy aby na pewno wszystko w porządku.
         Nie było w porządku. Całe jej życie było dalekie od porządku.
         Czasem tęskniła za ładem sprzed kilku tygodni. Kiedy wstawała i wiedziała, że dziś będzie takie samo jak wczoraj, a jutro takie samo jak przedwczoraj. Lubiła swoją samotność i lubiła monotonię. Mogła w spokoju tęsknić za Kevinem i wspominać, jak dobrze było im razem.
         Gdy znów się pojawił, mury runęły. Wszystkie zabezpieczenia, które cierpliwie budowała latami, znikły, gdy tylko na powrót postanowił zawrócić jej w głowie, jakby znowu miała szesnaście lat. Wzdrygnęła się. Nagle zaczęły jej przeszkadzać siwe kosmyki w rudej czuprynie i kurze łapki przy oczach. Wbrew sobie, nakładała jakoś więcej tuszu, gdy mieli spędzić razem dzień. A ostatnio spędzali ze sobą prawie całe doby i prawie cały ten czas czuli się niesamowicie niezręcznie.
         Od wyjścia ze szpitala, Kevin zamieszkał razem z dawnym przyjacielem, Benem. Jej siostrzeniec, Ken nie mógł się nadziwić, czemu przyjmują w domu bandytę, ale z czasem zaakceptował obcego i nawet polubił. Z kolei Devlin był w ojca zapatrzony.   Gwendolyn nigdy nie widziała go tak szczęśliwego. Z uwielbieniem słuchał, jak Kevin tłumaczył działania trybików i podzespołów, ciągle o coś wypytywał i wpatrywał się w ojca z uwielbieniem.
         - Gwendolyn, słuchasz mnie? –Westchnęła i spojrzała w pomarszczoną twarz staruszka, na której dziki zapał walczył jeszcze ze smutną jesienią życia.
         - Tak, dziadku – odparła, mimo, że nie miała pojęcia, o czym mówił. – Muszę wyjść.
         Powietrze! Wyszła na balkon i odetchnęła głęboko. Było chłodno i wietrznie, jakby zbierało się na burze. Gwendolyn, która ostatnimi czasy zrobiła się czujna aż do przesady i nawet przesądna, poczuła, że kości zaczynają jej pulsować bólem. Strach strzelił od pięt przez każdy nerw. Miała wrażenie, że niebo zwiastuje nieszczęście.
         - Kevin, wszystko w porządku? – kładzie mu dłoń na pieści i rozplątuje palce, tylko po to, by złączyć jego rękę ze swoją. Uśmiecha się tak, jak kochanka uśmiecha się do kochanka, jak anioł do podopiecznego, jak miłosierdzie do gniewu.
         - Nie lubię... – burczy, ale urywa w pół zdania i odwraca twarz: wściekły, zawstydzony, rozgniewany. Pozwala by odetchnął i przełknął dumę. – Nie lubię krokodyli.
         Ona chichocze ciepło i kiwa głową ze zrozumieniem. Opiera głowę o jego szeroką pięść i patrzy w zamknięte bramy zoo. W porządku. Po prostu więcej tam nie pójdą, skoro on nie lubi. Jest tyle innych miejsc: jutro mogą pójść do kina. We wszystkim da się znaleźć zgodę: są dla siebie stworzeni, idealni.
         - Boję się klaunów – dodaje od siebie.
         - Twój kuzyn jest klaunem.
         - I pająków.
         - W porządku – kiwa głową i oddycha swobodnie. Jakie to piękne mieć osobę, która zna i kocha każdą słabość bez względu na wszystko.
         Wzdrygnęła się i otrząsnęła.
         - Co jest, Gwen?
         Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, kto stoi w drzwiach na balkon. Tylko jedna osoba w domu nie uszanowała jej próśb i stale używała tego idiotycznego zdrobnienia, jakby wciąż miała piętnaście lat i nosiła czerwony mundurek. Kevin Levin opierał się nonszalancko o framugę, skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią ze zniecierpliwieniem.
         - A co ma być? – odparła chłodno, nawet na niego nie patrząc. – Wszystko gra.
         - Właśnie widzę – sarknął. – Możesz w końcu powiedzieć, co się do cholery stało? Wszyscy widzą, Gwen. Siedzisz w tych książkach, szukasz czegoś, zdziwaczałaś.
         - Zawsze taka byłam – odgryzła się i już miała go wyminać, ale złapał ją za rękę tak mocno, że prawie syknęła z bólu. Westchnęła. Gdzie te dni, gdy szarpanie nazywała tuleniem, a gryzienie – pocałunkiem?
         - Kiedyś przynajmniej coś czułaś. A teraz, co? Jesteś pusta w środku?
         - Jestem silna – spojrzała mu prosto w twarz i wyszarpała rękę, znikając w środku. W głębi serca wiedziała – i Kevin też wiedział – że była najsłabszą i najbardziej złamaną kobietą na świecie.
         Westchnęła i uderzyła pieśnią w stół. Mimo, że szukała kontaktu z całych sił, nie umiała nic zdziałać. Legerdomena była zamknięta na głucho i Gwendolyn w żaden sposób nie była w stanie odgadnąć zaklęcia, które otworzyłoby bramy. Żeby tylko odkręcić tą cholerna transakcję!
*
         - Kiedy? – Hope dotknęła sinej ręki Ragnaroka czule i delikatnie, tak, jak dotyka się osoby najukochańszej na świece. Złote, podkrążone oczy zwróciły się w jej stronę, ale twarz wziąć wyglądała jak oblicze pomnika wyciosanego z kamienia. Rzeźbiarz musiał być wyjątkowo okrutny: stworzył powiem szerokie, ogromne czoło, rozpłaszczony nos i poharatane skronie, pomarszczone i podrapane. Nie było w całej galaktyce kosmity równie paskudnego: szara skóra, rzadkie, białe pasma i mnóstwo blizn po poparzeniach tak dotkliwych, że dziwne, iż osobnik jeszcze żył.
         - Nie spiesz się – odparł.
         Cudem wyczołgał się z płonącego statku, na wpół martwy i wykończony, zemdlony, ranny, oszalały z bólu. Jedyne, co pamiętał, to chęć zemsty, wziąć odwet, oddać Kevinowi Levinowi za ten podły atak, za to, jak to potraktowano. Początkowo, gdy już się wylizał, chciał go dostać w swoje łapy, pogruchotać kości i zwyczajnie ukatrupić, ale z czasem jego plan stał się bardziej dotkliwi. Niech cierpi. Niech patrzy, jak Ziemia rozpada się na kawałki.
         Zasłynął w świecie jako pogromca gwiazd. Rujnował je, wyciągając całą energię. Jakie to było słodkie! Czuć dzika potęgę, władać mocą, o jakiej zwykli kosmici mogli tylko śnić. Kochał to do szaleństwa, do obłędu. Aż do chwili, gdy Kevin Levin dowiedział się, jak tak naprawdę zginął jego ojciec i zapragnął zemsty. Ragnarok stoczył się na dno, przypominał bardziej nędzarza, mizernego oszusta, niż jedną z najpotężniejszych istot całej wielkiej Galaktyki.
          Niewiele wiedziało, że klucz, który uruchamiał jego statek – zniszczony przez Levina – otwierał także sejf z pociskami. Udało mu się skonstruować urządzenie, które zamykało energię w kapsułach. Potęga umożliwiająca rozłupanie planet na drobinki, niszczenie całych flot... I właśnie zamierzał zrujnować Ziemię.
         - Ale już czas – Hope się skrzywiła, ale wystarczyło, by ostrzegawczo uniósł rękę, a już zamilkła. Nie lubił jej: była tak idiotycznie śmieszna, choć chyba wydawało jej się, że jest wyrafinowana, namiętna i ujmująca. Ale potrzebował wspólnika: kogoś, kto miał siłę – a ona miała całą Legerdomenę! – i kogoś, kto podobnie jak miał powód do zemsty. Ona nienawidziła Tennysonów, on – Levina.
         - Potrzebuję Levina tu. Na moim statku – odezwał się.
         - Żeby znów cię wysadził? – zachichotała i pogłaskała go po dłoni.
         - Żeby patrzył, jak ludzie umierają – zignorował jej śmiech i wstał. – Przyprowadź go tu.
*

         

14 marca 2014

Gonitwa VI (Gwiezdne Wojny)


         Niewysoka, posępna kamienica pachniała zbutwiałym drewnem. Dookoła święciła pustka; w okolicy nie było ani jednej zabawki porzuconej przez zapominalskie dziecko, ani jakiegoś ogródeczka, ani nawet ścigacza. Nic ze słodkiego nieporządku, jaki zwykle panował wokół szczęśliwych, bezpiecznych domostw.
         Ahsoka, jako Jedi wychowany w Świątyni, nie miała prawie żadnego wyobrażenia o codziennym życiu pełnej rodziny. Kiedy tylko jej nowa towarzyszka, Sania, wpuściła ją do niewielkiego, ciemnego mieszkanka na poddaszu, poczuła się trochę przytłoczona wrzaskiem i bieganiną panującą w środku. Rodzeństwo towarzyszki – naliczyła ich pięcioro, ale nie mogła być pewna, bo za każdym razem, gdy próbowała się im przyjrzeć, oni gdzieś biegli - poruszało się szybciej niż tchórzliwi, uciekający Sithowie, chowało się za szafkami i zaraz znowu pojawiało na widoku. Nawet nie próbowała zapamiętać ich imion, chociaż Sania od niechcenia przedstawiła całą gromadę. Zapamiętała jedynie małego chłopczyka z odstającymi uszami i najstarszego z rodzeństwa, wysokiego chłopaka łudząco podobnego do Sani.
         - Przyprowadziłam gościa! – krzyknęła dziewczynka, rzucając się na starą, wypłowiałą kanapę. Wyglądała na zniszczoną, ale była czysta i ładnie zasłana. Dziewczyna przytuliła się do małej poduszki i zarzuciła nogi na podramiennik, krzyżując kostki.
         Ahsoka rozejrzała się po pomieszczeniu ciekawsko. Nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda życie zwykłej rodziny robotniczej. Zdawało jej się, że w tym głównym pokoju spały wszystkie dzieciaki. Miejsca było niewiele, a każdy wolny skrawek podłogi zajmowały przeróżne sprzęty i luźne kartki, niektóre poplamione atramentem, inne zarysowane przez któreś z gromadki dzieci.
         Wciągnęła nosem gorzki zapach atramentu. Całkiem jak w drukarni, uśmiechnęła się pod nosem. Teraz, gdy wszystkie informacje można były zapisać na hologramach, czytnikach lub przesłać przez holonet, coraz mniej osób korzystało z przestarzałych listów czy papierowych dokumentów. Pod oknem leżał nawet wałek do drukowania.
          Okno, umieszczone wysoko, od południowej strony, dawało niewiele światła i chyba nie dało się go otworzyć, bo wyglądało na zakurzone i dawno nieużywane. Po lewej dostrzegła niewielkie drzwi do kuchni, a po prawej jeszcze jedne, ale zamknięte.
         - Kogo znowu? – z kuchni dobiegł nieszczęśliwy, udręczony głos, a zaraz potem ukazała się przygarbiona, chuda sylwetka kobiety o wykrzywionej, rozgoryczonej twarzy. Ahsoka jeszcze nigdy nie czuła od nikogo takiego zmęczenia i ponurej złości.   Wzdrygnęła się.
         - Wroga rządu! – odparła dumnie Sania, pociągając Ahsokę na kanapę. Jedi uśmiechnęła się niepewnie, nie wiedząc, co powinna zrobić. Spróbowała pokręcić głową, ale nikt chyba nie dostrzegł jej marnych prób wyprowadzenia całej rodziny z błędu.
         Z kuchni wyłoniła się drobna sylwetka z oczami zapadniętymi i nieszczęśliwymi.
         Kobieta była śmiesznie niska, a przy okazji miała wygląd osoby, która szybko schudła nie z wyboru, a przez stresy i nadmierny wysiłek. Nosiła proste, smutne stroje, które kiedyś chyba były eleganckie i dopasowane, ale z czasem zblakły i teraz wisiały na niej jak na wieszaku. Mimo to, sprawiała wrażenie osoby schludnej i ułożonej, a także bardzo zamkniętej w sobie.
         - Znaczy się przyprowadziłaś kłopoty – burknęła z niezadowoleniem. Ahoska czuła jej wrogość, ale nie wynikającą z niechęci do niej konkretnie, lecz bardziej... do całego świata? – Gość jest niemową czy potrafi się przedstawić?
         - Nazywam się Ahsoka Tano – ukłoniła się lekko, ale z szacunkiem, licząc, że udobrucha nieprzyjazną panią domu, ale ta tylko się skrzywiła i przewróciła oczami. – Nie zajmę wiele czasu, potrzebuję tylko... informacji.
         - Żaden z niej buntownik, dziecko – kobieta zmierzyła Ahsokę pogardliwym spojrzeniem. – Szpieg z krwi i kości.
         Ahsoka wyczuła, że najstarszy z rodzeństwa, ten chłopak, na którego od razu zwróciła uwagę, patrzy na nią podejrzliwie i jest przygotowany na ataku, gdyby wykonała jakikolwiek podejrzany ruch. Instynktownie sięgnęła w stronę paska, ale palce niczego nie odnalazły, jedynie pustkę, która przypomniała jej, jak nierozsądne było odrzucenie rozmów z Twi’lekanką lub którymś ze strażników. Może wtedy odzyskałaby swój miecz i nie siedziałaby teraz, Moc wie gdzie, uznana jakiegoś bojownika, walczącego z rządem, który jej nie dotyczył.
         - Nie, nie, nie! – zaprotestowała, unosząc ręce w obronnym geście. – Mnie nie dotyczą wasze problemy... polityczne. Znalazłam się tu przypadkiem. Jestem Jedi.
         Sania gwizdnęła, a jej matka jeszcze bardziej się skrzywiła.
         - Co tu robi Jedi? – spytała, zanim córka zdążyła jeszcze bardziej się podekscytować nową znajomością. – Poza tym, że demoralizuje moje dziecko?
         Ahsoka skrzywiła się w duchu. Nie cierpiała rozmawiać z ludźmi, którzy traktowali ją trochę protekcjonalnie, trochę pogardliwie i na dodatek sprawiali wrażenie, jakby najchętniej wyrzucili ją z progów swojego domu.
         - Uwierzy mi pani, jeśli powiem, że zostałam porwana, obudziłam się Moc wie gdzie, upijałam się razem z Barabelem, pobiłam walniętą Twi’lekankę i na dodatek zwiałam jakimś popranym żołnierzom – powiedziała na jednym oddechu, tak szybko,  że słowa brzmiały jak seria wypuszczona z karabinu. Kobieta uniosła brwi na taką wysokość, że Ahsoka natychmiast pożałowała swoich słów.
         - Kłopoty – wysyczała przez zęby i wróciła do kuchni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Ahsoka opuściła ramiona i poczuła, że z każdą chwilą jest w coraz gorszych tarapatach.

*

         Anakin był wściekły. Prawie czuł, jak złość trawi od wewnątrz każdy jego narząd, zatruwa już i tak ciemne myśli i wypala ostatki rozsądku. Najchętniej dałby sobie samemu po mordzie za tą cholerną porywczość. Gdyby się opanował, gdyby nie pozwolił nienawiści sobą zawładnąć, prawdopodobnie szukałby teraz swojego zaginionego padawana, a nie liczył odpryski na ścianach w jakimś obskurnym więzieniu.
         - Jestem idiotą – westchnął, spuszczając głową. Odpowiedziała mu surowa cisza.
         Kiedy kilku strażników siłą wepchnęło go do środka, zachował się jak podrzędny bandyta: szarpał się, wygrażał, próbował walczyć Mocą i chyba nawet złamał jednemu nos. Jak szaleniec; nawet nie zdawał sobie sprawy, że jedynie pogarsza swoją sytuację. Później szukał wyjścia jak opętaniec, ale półprzezroczysta ściana oddzielająca go od reszty świata pozostała tak samo odporna na uderzenia. Potrzebował kilku minut, bo zorientować się, że to pole siłowe, a każde uderzenie powoduje krótkie, ale paskudnie nieprzyjemne wyładowanie. Jego proteza źle reagowała na takie ładunki: już po chwili czuł tępe drętwienie w palcach, Nie miał miecza i zdawało mu się, że Moc całkiem do opuściła.
         Na razie był uznany za niepoczytalnego zabójcę, czekał na proces i na dodatek nie miał kontaktu ani z senator Amidalą ani ze swoim mistrzem. Nie mówiąc już o Smarku, która przepadła bez śladu. Uderzył pięścią w twardą pryczę i zaklął.
         - Nie przejmuj się, człowieku, są gorsze rzeczy niż więzienie – usłyszał gdzieś z boku. Zerwał się na równe nogi, gotów odeprzeć atak, gdy zdał sobie sprawę, ze to tylko jakiś więzień zagaduje do niego przez mały otwór w ścianie. Westchnął ciężko, zastanawiając się, czy aby ta wojna nie uczyniła z niego paranoika.
         - Być może – skinął głową i zbliżył się do okienka. Chociaż dzieliło ich pole siłowe, Anakin cieszył się z towarzystwa. Gdyby dłużej pozostawiono go sam na sam z własnymi myślami, prawdopodobnie wściekłość rozsadziłaby mu czaszkę.
         Mężczyzna w sąsiedniej celi był niewysoki i chudy: Anakin zdążył zauważyć, że jeśli mieszkaniec tej paskudnej, zadymionej planety nie jest wysoko postawionym urzędnikiem, przymiera z głodu. Nieznajomy miał duże dłonie, opuchniętą twarz i kilka rzadkich pasek na prawie łysej głowie. Uśmiechał się ujmująco, trochę zagadkowo, ale z całą pewnością szczerze. Nosił prosty, trochę sfatygowany strój, cały utytłany farbą drukarską.
         - Czym podpadłeś? – spytał swobodnie, pochylając twarz nad barierą między celami.
         Anakin skrzywił się lekko: przyznawanie się do duszenia kobiety – oszustki, ale wciąż kobiety, która nie stawiała oporu – nie było najlepszym początkiem znajomości.
         - Myślę – zaczął wymijająco – że premier mnie okłamuje.
         Ku jego zdziwieniu, towarzysz niedoli zarechotał, jakby usłyszał coś naprawdę zabawnego.
         - Ona wszystkich okłamuje! Mnie, ciebie, rząd, senat, wspólników! – skwitował swobodnie, jakby nie zauważając ostrzegawczych pomruków dwojga strażników, przechadzających się bez celu po korytarzu. – Powiem ci coś, przyjacielu – dodał, głośniej niż było trzeba. – Donar Turia to wariatka. Oszustka, złodziejka, manipulantka.
         Anakin uniósł brwi. Nie spodziewał się, że ktokolwiek będzie nastawiony do premier podobnie jak on. Kobieta zdawała się roztaczać wokół siebie coś przyciągającego, miała jakiś wewnętrzny magnetyzm. Padme, która zwykle miała dość rozsądku w głowie, by nie ufać ludziom, tym razem zdawała się wierzyć w prawdomówność zarówno premier, jaki i tej Twi’lekanki.
         - Mówi ci coś... – zawahał się. Nie był pewien, czy powinien rozmawiać z nieznajomym, ale póki co był uziemiony i nie mógł pomóc sprawie Smarka inaczej, jak tylko zebrać informacje. – Mówi ci coś nazwisko Cyria?
         - To dobra kobieta - nieznajomy skinął głową. Anakin zagryzł wargi i przeklął swoją naiwność. Liczył, że znalazł sprzymierzeńca, a tymczasem wszyscy dookoła zdawali się nie widzieć ostrego koloru kłamstwa wokół premier i jej koleżanki. – Łowczyny nagród... Chyba współpracuje z jakimś Rodianinem, nazwiska powiedzieć ci nie jestem w stanie. Wiesz, to nieszczęśliwa kobieta.
         Anakin zacisnął zęby. Nieszczęśliwa? Kłamliwa, podła, wulgarna, niebezpieczna – owszem, ale na pewno nie nazwałby Twi’lekanki osobą smutną, zagubioną i niezdarną we własnym życiu. Poszukał we wspomnieniach czarnej otoczki rozpaczy, ale znów ogarnął go ten sam gniew i frustracja z bezradności. A co go obchodziło nieszczęście Twi’lekanki! Wiedziała, gdzie jest Ahsoka i nie powiedziała mu, nieważne, że błagał, groził, namawiał! Nawet, jeśli była ofiarą, co sugerował rozmówca, nie zamierzał niczego usprawiedliwić. Obrzydliwa, podła, kłamliwa.
         - Widzisz, przyjacielu, niektórzy mówią, że premier wyciągnęła ją z jakiegoś burdelu czy co to tam było, co opowieść, to inna wersja – ciągnął mężczyzna. – Teraz biedactwo jej na każde jej zawołanie i robi wszystko, co ta suka jej każe.
         Anakin nie odpowiedział. Gdyby miał postawić, która z kobiet jest bardziej niebezpieczna, bez wahania postawiłby na Twi’lekankę. Była odzwierciedleniem wyrzutka społeczeństwa: pachniała tanim alkoholem, zachowywała się, jak ulicznica i stale w coś pogrywała: z nim, z Padme, z Obi-Wanem może nawet z samą premier Donar Turią. Nie mógł uwierzyć, że sama byłaby pionkiem.
         - Dlaczego pytasz, przyjacielu?
         - Bez powodu – skłamał.
         Usłyszał znajome kroki na korytarzu. Ciche, dostojne stukanie obcasów, krok lekki i szybki, pospieszny, a jednocześnie wyrażający niesamowite poruszenie. Anakin oderwał się od okienka i wyprostował, czekając, aż senator Padme Amidala wejdzie do środka. Przegroda oddzielająca go od korytarza zgrzytnęła i zniknęła, pozwalając kobiecie przejść do celi.
         Padme miała na sobie długą, blado pomarańczową suknię na ramiączkach i ciemną, krótką pelerynkę zasłaniającą ramiona. Włosy natapirowała i ułożyła w strzelisty kok, wyglądający jak dźwignia w ścigaczu. Anakin uśmiechnął się lekko, licząc na chociaż jeden przychylny gest, ale mina Padme wyrażała jasno, że jest wściekła i zawstydzona.
         - Generalne Skywalker – przemówiła ostro.
         - Padme – westchnął, siadając z powrotem na swojej wąskiej pryczy. Już wcześniej zorientował się, że w celi nie ma ani kamer, ani podsłuchów, a jednym świadkiem tej rozmowy mógł być więzień z sąsiedniej celi. Liczył, że kobieta spocznie przy nim, ale jedynie wyprostowała się bardziej, skrzyżowała ręce na piersiach i patrzyła na niego ze zdystansowanym oczekiwaniem. – Wiem, wiem, nie powinienem był...
         - Nie powinieneś? Nie powinieneś? Nie wolno ci! Jako Jedi i jako wysłannik senatu... – Padme pokręciła głową, a kolczyki z posrebrzanych łańcuszków zabrzęczały z pretensją. – Nie wolno ci. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak teraz wyglądasz w oczach prawa? Jak staniesz przed Radą? Annie – dodała tak cicho, że ledwo ją słyszał. – Annie, czy ty wiesz, co ja teraz czuję?
         Anakin zacisnął pięści. Zamierzała zagrać kartą poczucia winy? Nie czuł się winny, jedynie wściekły. Jeszcze bardziej wściekły niż gdy zjawił się na tej żałosnej planecie. Nie chciał sprzeczać się z Padme, nie teraz, gdy miał dość problemów, ale tak bardzo chciał, by chociaż ona go zrozumiała, wsparła.
         - Senatorze, straciłem nad sobą panowanie – wyjaśnił chłodno.
         - Anakin! – warknęła. – Tobie nie wolno stracić panowania. Jesteś na służbie, do cholery! I jesteś Jedi. Ja wiem, ja rozumiem, martwisz się o Ahsokę i ja też, ale...
         - Nic nie rozumiesz – odparł. Pasja zaczynała palić mu gardło i rozchodziła się gorącem po całej głowie. Nie chciał jej obwiniać, ale każdy, kto w tej chwili nie był całkowicie po jego stronie, był jego wrogiem. – Padme, błagam, wyciągnij mnie stąd. Ahsoka... Ja jej nie czuje, rozumiesz? Jakby jej nie było! Muszę ją znaleźć, a ta... – zamilknął, mając na uwadze szlachetność kobiety. – A ta kobieta wie, gdzie jest. Nie przyszło ci do głowy, że może ją torturują? Może zabijają? Może katują? A ja nie mogę nic zrobić! Nie czuję jej! – jęknął z rozpaczą.
         Padme nie wyglądała na wzruszoną. Nadal miała tą samą zirytowaną, niechętną minę: usta lekko wydęte i brwi uniesione na taką wysokość, że jasne czoło całkiem pokryło jej się zmarszczkami.
         - Owszem, nie czujesz Ahsoki, bo jesteś wściekły, Anakinie – odezwała się w końcu. – Jesteś chory od tego. Obi-Wan twierdzi, że dajesz się pochłonąć ciemności.
         Anakin żachnął się z oburzeniem.                     
         - Bzdura! Po prosty muszę ją jak najszybciej znaleźć, a Moc...
         - Nie słuchasz mnie, Anakin. Nie jestem Jedi i nie rozumiem was ani waszej Mocy, ale znam jej potęgę i potęgę ciemnej strony. A ty, Annie, właśnie do niej idziesz, nie widzisz tego? – załamała ręce z rozpaczą. – Obi-Wan mówi, że Ahsoka jest w pobliżu.
         Anakin prawie zachłysnął się powietrzem z wrażenia.
         - Jak to: jest w pobliżu? Padme, znaczy, że ona żyje?
         - Możesz mnie wysłuchać bez przerywania co trzy słowa? – Padme nie była w nastroju. Anakin westchnął, ale zachęcił ją, żeby usiadła przy nim na pryczy. Niechętnie, ale usadowiła się obok i popatrzyła na niego wielkimi, brązowymi oczami. Zobaczył strach, chociaż przysięgał, że nigdy nie dopuści, żeby czegokolwiek się bała.
         - Przepraszam – szepnął. Pokręciła głową i spuściła wzrok.
         - Ja też. Po prostu... To wymknęło się spod kontroli. To nigdy nie powinno się zdarzyć. – wzdrygnęła się, wspomniawszy ślepą furię w oczach Anakina, gdy uniósł rękę i przyzwał do siebie najczarniejszą Moc. – Musisz mnie wysłuchać. Mamy mało czasu.
         - Mów.
         - Obi-Wan twierdzi, że premier kłamie. Kłamała cały czas. Wie o sprawie Ahsoki... A przynajmniej tak mu się wydaje. I ma wrażenie, że Ahsoka jest w pobliżu. Głodna, ale cała i zdrowa – wyjaśniła.    Anakin miał wrażenie, że nawet strażnicy na korytarzu, usłyszeli huk spadające z jego zbolałego serca kamienia. Westchnął i zmrużył oczy, wdzięczny, że Moc zachowała Smarka. Nawet się nie zdziwił, że jest głodna: Ahsoka była głodna przez większą część dnia, zwłaszcza po obiedzie, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia.
         - Dziękuję – mruknął.
         - W porządku – Padme zdawała się być już łagodniejsza, ale wciąż zachowała chłodny dystans. Domyślał się, ze tamten wybuch gniewu będzie się ciągnął za nim jeszcze przez długie miesiące. – Posłuchaj, Anakin, nie rób nic głupiego. Wyciągniemy cię stąd, tylko czekaj... i bądź spokojny – dziwnie zaakcentowała ostatnie słowa, ale udał, że tego nie zauważył.
         - Pod warunkiem, że nie oszaleję w tej izolatce – zażartował, ale twarz kobiety pozostała jednolicie surowa. Uśmiech spełzł z jego twarzy, ale wciąż był rozluźniony. Od żony biło jasne, lekkie ciepło, które ukajało go za każdym razem. Dyskretnie tak, by żaden ze strażników nie zauważył, ucałował policzek Padme, ledwo mijając usta.
         Zarumieniła się i odwróciła wzrok. Widział, jak nerwowo unosi rękę i poprawia włosy. Uśmiechnął się półgębkiem. Zabawne, że po tylu latach wciąż peszyło ją, gdy pozwolił sobie skraść jej pocałunek gdzieś poza jej apartamentami.
         - Tu nie ma podsłuchu, prawda? – spytała zdenerwowana. Anakin pokręcił głową: trochę po czasie się zorientowała.
         - Bez obaw.
         - Muszę już iść, generalne Skywalker – wstała i mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Zrobię, co tylko mogę w waszej sprawie.
         - Dziękuję, senatorze – skłonił się lekko.
         Patrzył, jak przegroda znów znika, a Padme wychodzi na korytarz. Dygnęła uprzejmie przed strażnikiem, który poprowadził ją dalej, prawdopodobnie do pokojów premier Donar Turii.
         - Nic nie zrobi – odezwał się ponownie mężczyzna z sąsiedniej celi. Anakin prawie zapomniał o jego obecności. – Nie zdoła cię stąd wyciągnąć, przyjacielu.
         - Szczerze wierzę tej kobiecie – uciął Anakin i rozłożył się na swojej pryczy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu był naprawdę spokojny. Sprawa Smarka wreszcie zaczynała nabierać kształtów i zaczynał być pewien, ze niedługo oboje bezpiecznie wrócą do Świątyni.

         - Ale Donar Turia nie odpuszcza więźniom – rzucił nieznajomy. – Jedynym wyjściem jej ucieczka – dodał zachęcająco. Anakin byłby głupcem, gdyby nie zrozumiał, co sugeruje sąsiad. Zapomniawszy o obietnicy danej Padme, żeby nie robić nic głupiego, błyskawicznie podjął decyzję. Jeśli jego towarzysz miał plan, czemu nie wydostać się z więzienia szybciej?