30 marca 2014

Flame Alchemist cz.9: Ogień (FullMetal Alchemist, royai)

         Ledwo Riza przestąpiła próg starego, zapuszczonego domu, natychmiast pożałowała swojego wyjazdu. Już sam korytarz wyglądał, jakby pracowitej kobiecej ręki zabrakło nie tydzień temu, ale co najmniej kilka lat wcześniej. Prawie zakręciło jej się w głowie od zapachu bimbru, wymiocin i... spalenizny? Ściągnęła z głowy wdzięczny kapelusik z brązowym kwiatkiem i rozejrzała się z niesmakiem. Roy gramolił się tuż za nią, wciągając torbę przepakowaną nowymi książkami, na które Madame Mustang wydała prawdziwą fortunę.
         Riza porzuciła walizkę zaraz przed drzwiami, zajrzała do kuchni i zamarła w progu.
         Zasłonki!
         Zasłonki w granatowe bratki!
         Zakryła usta dłonią i zacisnęła na skórze zęby, żeby nie pisnąć, żeby nie zwyzywać ojca od najgorszych, żeby nie powiedzieć słów, które zapamięta na zawsze, a które nie zmienią rzeczywistości. Nigdy nie pomyślała źle o ojcu, wychowana w szacunku do niego, ale w tej chwili była gotowa wyjść i zostawić to nędzne życie córki alchemika, porzucić go, niech gnije.
         Kiedy mama, Elizabeth Grumman-Hawkeye, jeszcze żyła, uszyła zasłonki z taniego materiału, który kupiła na targu w East City. Był chyba najbrzydszy z możliwych, ale tylko na taki mogły sobie pozwolić, bo jak zwykle brakowało pieniędzy. Zresztą, pieniędzy zawsze brakowało. Mama dokonywała cudów, żeby związać koniec z końcem, przygotować coś smacznego, zadbać o dom i jeszcze wydać ostatnie zaskórniaki na książki ojca, któremu zawsze było mało.
         Zasłony były przejawem resztek dumy, którą posiadała każda kobieta z wielkiego miasta. Elizabeth Grumman-Hawkeye chciała, by jej dom był piękny i przytulny, a nie mogła już patrzeć na wypłowiałe, zżółknięte firanki, na widok których jej ojciec tylko kręcił nosem.
         Pracowały nad zasłonami bardzo długo, Riza, nazywana wówczas pieszczotliwie „słoneczkiem” albo „Rizusią” miała całe rączki pokłute, a jednak wszystko wyszło idealnie – najpiękniejsze na świecie zasłony, bo niepowtarzalne i zawierające tyle wspólnych wspomnień matki i córki. I kiedyś miały nawet wyszyte na dole E.H i R.H, ale tego już nie ma.
         Zasłonki były do połowy spalone – wyglądało, jakby ktoś nieopatrznie musnął materiał zapaloną zapałką i próbował je pospiesznie ugasić, ale nie zdążyć, bo ogień zdążył objąć już niemal połowę. I zostały tylko skrawki zwisające na karniszu, który też był odrobinę osmolony. Nie miała wątpliwości, że to właśnie on to zrobił.
         Wtedy po raz pierwszy nazwała go „nim”, a nie „tatą”.
         - O cholera – wyrwało się Royowi, gdy wkroczył zaraz za nią do kuchni. Riza nie zwróciła uwagi, że na podłodze leżą opróżnione butelki, a szafki są leciutko osmolone. – Twój ojciec bawi się w piromana?
         Żart był kiepski, ale dziewczyna nawet nie zwróciła uwagi.
         Bez słowa wyszła z kuchni i zajrzała do pracowni ojca. Oczy zaczęły jej łzawić od paskudnego zapachu. Tutaj nigdy nie można było wietrzyć, ale przez ostatni tydzień nawet drzwi rzadko otwierano. Wśród bałaganu, wysokich stosów papierów i książek starszych nawet od samego Bertholda Hawkeye, dostrzegła jego wychudzoną, przygarbioną sylwetkę. Ginął w natłoku gromadzonych przez wiele lat skarbów i bezużytecznych gratów. Ręka bezwładnie zwisała mu wzdłuż fotela, a na drugiej wsparł zaplutą, jeszcze starszą niż poprzednio, twarz.
         Przez jeden krótki moment pomyślała, że targnął się na swoje życie, że zamiast ojca widzi właśnie trupa, że jest już na świecie całkiem sama, pozbawiona obojga rodziców. Postąpiła chwiejny krok do przodu i sama nie wiedziała, czego się bardziej boi. Że go już nie ma czy że nadal jest i jest nieprzewidywalny? Nagle poderwał na chwilę rękę, westchnął, zachrapał donośnie i znów zapadł w głęboki, ponury sen.
         Riza odetchnęła z ulgą. Przynajmniej żył. Czuła, że w jej sercu wściekłość i pogarda mieszały się z rozluźnieniem i ukojeniem na wiadomość, że ojciec jest tylko spruty, a nie martwy. Wzdrygnęła się i podeszła do okna, szarpiąc za stare okiennice.
         Miała zakaz wstępu do pracowni odkąd skończyła siedem lat. Wtedy przybiegła do niego z rysunkiem, przedstawiającym ją i rodziców. Popatrzył zdumiony na skrzydła przy ramionach Elizabeth, rozdarł rysunek i powiedział: „Twoja matka gnije w ziemi”. Nie zrozumiała, o co mu chodziło, ale poczuła się głęboko urażona, bo przecież chciała tylko sprawić mu radość. Zabronił odwiedzać siebie w czasie pracy i nigdy nie złamała zakazu. Chyba nie chciała wiedzieć, co wyprawia się w tajemnej pracowni.
         Strach było czegoś dotknąć, żeby się nie przykleić albo nie przylepić. Im mocniej szarpała za okiennice, tym bardziej skrzypiały, ale w końcu, gdy zawiesiła się na uchwytach prawie całym ciężarem ciała, ustąpiły. Do pokoju wpadł podmuch świeżego powietrza, słodkiego, letniego powietrza, którego tak potrzebował ten pokój.
         Pomyślała, że razem z wiatrem do środka wpłynęła mama. Nie taka, która gnije w ziemi, ale taka, która ma przy ramionach skrzydełka i uśmiecha się ciepło z obłoku. Tata na pewno bardzo by się gniewał za takie „nieuzasadnione dyrdymały ludzi, którym czyjaś Prawda wystarcza”. Tego też Riza nie rozumiała, bo było zbyt alchemiczne i zbyt poważne na jej jedenastoletni, umysł. Roy z kolei... Roy pewnie by się śmiał, bo chociaż jest w porządku, to wciąż jest strasznie głupi.
         - Głupi – powtórzyła Riza głośno i wyjrzała za okno. Ogródek też potrzebował jej ręki. Z daleka widziała, że ojciec chyba próbował zadbać o jej grządki, ale mylił pokrzywę z marchewką, a oset z rabarbarem, więc zostało jedynie pobojowisko.
         Wyszła, zostawiając otwarte okno i trzasnęła drzwiami. Nawet huk nie zbudził głębokiego snu upitego ojca. Zajrzała z powrotem do kuchni, gdzie Roy próbował zająć się kuchnią, niezdarnie chlapał wodą na szafki i wymachiwał brudną ścierką. Nawet jeśli dodał jej pracy, to była wdzięczna, że próbował ratować sytuację. Z szacunku dla mistrza czy z sympatii do niej?
         - Tata źle się czuje – powiedziała trochę zbyt chłodno.
         Wiedziała, że gdyby nie zacisnęła dłoni w pięści, to wybuchnęła by płaczem na widok spalonych firanek. Teraz też łzy błądziły się w kącikach oczu, ale była na tyle dzielna, by nie okazać słabości. Szkoda bardzo, żeby Roy Mustang zobaczył, że jednak nie jest najsilniejszą i najbardziej morową dziewczyną na świecie.
         - Potrzeba mu czegoś? – Roy wstał z kolan, a całe jego spodnie, świeżo wyprasowane przez służącego Madame Mustang, całe były w kurzu zmieszanego z mydlinami i wodą. Podejrzewała, że jego ciotka dostałaby spazmów, gdyby dowiedziała się, że absurdalnie drogi materiał już ma paskudne plamy nie do od prania.
         - Nie, prosił, żeby mu nie  przeszkadzać – odparła. Właściwie nie wiedziała, czemu nie chciała powiedzieć Royowi prawdy. Może bała się, że jeśli mistrz straci w jego oczach, wyjedzie i zniknie na zawsze, odbierając resztki życia staremu domowi. Może nie chciała widzieć współczucia w jego oczach, litości, że ma takiego ojca.
         - W porządku – Roy wzruszył ramionami. Uśmiechnęła się niewyraźne, wdzięczna, że nie drążył tematu. – To, co, chyba trzeba tu ogarnąć?
*
         Lato zbliżało się ku końcowi. Noce robiły się coraz chłodniejsze, a słońce wstawało jakby później. Woda w rzece była zbyt zimna, żeby całymi dniami przesiadywać na brzegami, kapać się i chlapać. Nawet las odpychał cieniami nielicznych spacerowiczów.
         Riza nie cierpiała końca lata i całej jesieni. Dusiła się w domu, wszystko tłukła i przypala, czego Roy nie omieszkał skomentować. „Pewnie się zakochałaś” zarechotał, gdy miseczka z potrawką wylądowała na podłodze. Obraziła się, chociaż w głębi serca nie widziała powodu, i przez trzy dni nie weszła do kuchni, przez co jadł na zmianę jajecznicę i xingskie zupki. Zlitowała się, w obawie, że jego wątroba nie wytrzyma dłużej dziwnej diety.
         Wszystko ją denerwowało. Czasem, gdy była sama, zdawała sobie sprawę, że najbardziej złości ją własna osoba i cały zrujnowany dom. Miała wrażenie, że świat nagle zamknął się w czterech ścianach, a ona była zatrzaśnięta w pułapce.
         Chociaż wychowała się w domu zdziwaczałego samotnika, lubiła ludzi. Lubiła ich głosy, dotyk, towarzystwo, oddechy, bliskość. Deszcze, które lunęły wraz z początkiem sierpnia, rozmyły drogi i nawet jeśli chciała iść do miasteczka, musiała brnąć przez błota. Koniec końców, wracała potwornie zmęczona, a na dodatek z katarem.
         Tęskniła za latem, za słońcem, za wolnością i godzinami spędzonymi na powietrzu. Zapowiadało się, że koniec roku będą mieli paskudnie chłodny, a zima przyjdzie wcześniej niż zazwyczaj. Jeśli rzeka zamarznie, znów będą mieli okazję wyszaleć się na łyżwach.
         Tęskniła też za miastem i Madame Mustang. Wydawało jej się, że przez krótki, letni tydzień poznała lepsze życie, które teraz było tak odległe i nieprawdziwe. Ile by dała, by móc wyrwać się z tego miejsca, porzucić smutne życie.
         Roy po raz pierwszy przestał garnąć się w stronę słońca i zabawy z dzieciakami. Wolał trzymać się w cieniu mistrza, słuchać jego dziwnych metafor i starać się zobaczyć, co stworzył. Niektórzy mówili, że Hawkeye zawsze bawił się ogniem, słyszał pogłoski o niesamowitych czarach i przywoływaniu nadzwyczajnych istot, ale mistrz nigdy nic takiego nie potwierdził aż do chwili powrotu od Madame Mustang, gdy ujrzeli przypaloną kuchnię.
         Ogień był najbardziej nieposkromioną rzeczą znaną Royowi. Rozprzestrzeniał się błyskawicznie, palił, grzał, podniecał, pochłaniał całe lasy, całe domy, zabijał i dawał ciepło chroniące przed zamarznięciem. Niemal wyobrażał sobie, jak będzie cudownie, gdy Mistrz przekaże mu prawdę, czy też Prawdę, i będzie mógł nazwać się   A l c h e m i k i e m   P ł o m i e n i a.
         Całkiem nieźle brzmi, uśmiechnął się w duchu.
         Wrócił do przeglądania swoich notatek i choć wzrok błądził między niestarannymi literami, myślami był bardzo daleko od starego domu mistrza Hawkeye.
         Prawdą było, że skończył niedawno czternaście lat. Wiedział, że dla Rizy, ciotki Mustang, sióstr i mistrza Hawkeye wciąż był dzieciakiem, wypłochem i skończonym kretynem, ale on sam czuł, że nie ma już wiele czasu.        
         Został tylko rok, no, może trochę ponad rok, do chwili, kiedy będzie mógł się zapisać do wymarzonej Akademii Wojskowej w East City. Najchętniej wyjechałby do stolicy, sławetnej Centrali, o której słyszał niesamowite rzeczy, ale wiedział, że złamałby ciotce serce kolejnym, jeszcze dalszym wyjazdem. Przez ten czas zamierzał nauczyć się alchemii i poderwać Bethany, przyjaciółkę Rizy. Nieważne, jak bardzo różniły się obydwa cele, były dla niego równie ważne.
         Wojsko było dla niego odległym celem i jedyną wizją przyszłości. Właściwie, od zawsze wyobrażał sobie siebie tylko tam, w granatowym mundurze armii Amertis z generalską czapką na głowie. W pocie, w krwi - na froncie, wyprostowany i schludny – w biurze. Generał Mustang. Nie było lepszego połączenia, tego był absolutnie pewien.
         - Roy – Riza weszła do pokoju i prawie od razu rzuciła się na łóżko.
         Chłopak stłumił westchnienie. Uwielbiał Rizę, była prawie jak chłopak, ale czasem doprowadzała go do szału.
         Ostatnio była nieznośna: stała się jeszcze bardziej uparta, a na dodatek stale się nudziła, zupełnie jakby odebrano jej cały optymizm. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, a każde zajęcie kończyło się popsuciem czegoś albo skwaszoną miną. Wystarczył jeden głupi żart z jego strony, żeby się obraziła i przestała z nim rozmawiać.
         – Pójdziesz ze mną do sklepu? – spytała.
         - Po co? – jęknął, nieszczególnie zainteresowany. Zerknął za okno i aż się skulił, widząc szare, pochmurne niebo. Pomyślał, że mniej więcej tak wyglądają myśli zgorzkniałego mistrza Hawkeye, ale nie ośmielił się wspomnień o tym Rizie. Dziewczyna, mimo, że od wypadku z zasłonami stała się chłodniejsza w stosunku do ojca, wciąż miała do dziwaka ogromny szacunek i nie pozwalała powiedzieć o nim złego słowa. Czasem, gdy próbował, marszczyła się, grożąc „Nie przeginaj!” i odchodziła rozgniewana.
         - Potrzebuje paru rzeczy – westchnęła niemal teatralnie, dając do zrozumienia, że po prostu potrzebuje wyrwać się z domu, a samotny spacer w taką pogodę wydawał jej się najgorszym złem. – A ty potrzebujesz przewietrzyć umysł.
         - Potrzebuję? – uniósł brwi, ale właściwie nie pogardziłby spacer, pod warunkiem, że Rizie znowu nie zbierze się na marudzenie. Latem wydawała mu się najwspanialszą towarzyszką do zabaw, nie bała się wody ani pijawek, wspinała się na drzewa lepiej od niego i zawsze była skora do zakładów i wyścigów. Kiedy pogoda odeszła, zniknął też dobry humor Rizy, zastąpiony przez ponurą, wykrzywioną minę i niechęć do wszystkiego.
         - Tak. Potrzebujesz – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
         Zszedł niechętnie na dół, podczas gdy Riza zmieniała sukienkę na nieco cieplejszą. Wepchnął ręce w kieszeń i przeskakiwał po dwa stopnie, w myślach powtarzając wyliczanki zapamiętane jeszcze z dzieciństwa. Już miał wciągnąć buty, gdy nabrał nagłej ochoty zajrzenia do pokoju mistrza Hawkeye.
         Zakurzony gabinet, gdzie zimą można było zamarznąć, a gdzie latem panował prawdziwy ukrop, pozostawał zamknięty zarówno dla niego ja i dla Rizy. Mistrz nie życzył sobie towarzystwa i jego córka w pełni zaakceptowała sprawę, chyba nawet nie chciała mieć nic wspólnego z całą  alchemią. Roy, za to, dałby wiele, by spędzić czas wśród tych wszystkich tajemnic, jakie kryły księgi starego człowieka.
         Stanął przed drzwiami i zastanawiał się, czy może nie wejść pod pretekstem zapytania, czy mistrz niczego nie potrzebuje. Zdawał sobie sprawę, że Riza pewnie już pytała albo sama lepiej od ojca wiedziała, czego mu potrzeba, ale liczył, że zobaczy coś niestworzonego. Uchylił drzwi i wsunął głowę w szparę, rozglądając się ciekawie.
         Wszedł pewniej, usłyszawszy, że Hawkeye pochrapuje cicho w swoim fotelu. Ostatnio coraz częściej spał i coraz częściej przechadzał się dookoła domu, zamyślony i dziwnie przygnębiony. Roy do tej pory pamiętał, jak cicho powiedział, że przestał żyć w n i e s p e ł n i e n i u. Do tej pory nie wiedział, o co chodziło, ale nie śmiał o więcej pytać. Nauczył się, że cierpliwość mistrza jest bardzo względna i każda wypowiedź wystawia ją na ciężką próbę.
         W pokoju jak zwykle panował przysłowiowy burdel. Riza, która utrzymywała cały dom, czasem sprzątała tu pod jego nieobecność, ale starte półki szybko pokrywała nowa warstwa kurzu i nawet gdyby chciała, nie dałaby rady zająć się starym gabinetem. Zresztą, za każdym razem gdy zaczynała czyszczenie, mistrz zrzędził, że na pewno coś mu pobrudzi albo poprzestawia.
         Roy przejrzał kilka książek, których mistrz pewnie nie dałby mu jeszcze przez jakieś kilka miesięcy, bo wciąż za mało rozumie. Najchętniej zwinąłby parę, ale póki co jedynie zapamiętał kilka skomplikowanych definicji i zostawił na miejscu, nie chcąc złościć mistrza.
         - A to co? – spojrzał na dziwne, zżółknięte rękawiczki leżące koło okularów na stercie papierów. Materiał był stary i wypłowiały, ale wzór, który na niego naniesiono musiał powstać zaledwie przed paroma tygodniami.
         Przyjrzał się uważnie skomplikowanej mieszaninie rombów i trójkątów umieszczonych na idealnie równym, podwójnym kole. Coś podobnego już widział, ale nie bardzo pamiętał gdzie i kiedy. Być może jego siostra, Joana, pokazała mu podobny obrazek w jakiejś encyklopedii? Albo któryś z dziwnych znajomych ciotki nosił cos takiego jako broszkę? Zamyślił się głęboko.
         Usłyszał, że Riza już wychodzi z pokoju i już miał porzucić rękawiczki, gdy zdał sobie sprawę, że podobny znak córka Hawkeye wytatuowany na plecach. Co prawda bardziej ozdobiony i skomplikowany, ale taki sam. Prawie zachłysnął się z wrażenia. Do tej pory pamiętał cichy szloch Rizy i noc, którą spędziła wtulona w jego ramię. Nie rozumiał, czemu mistrz tak skrzywdził swoją jedyną pociechę, ale być może nie powinien rozumieć.
         Spojrzał na mistrza i, upewniwszy się, że ten głęboko śpi, schował rękawiczki do kieszeni marynarki i wymknął się niepostrzeżenie z pokoju. Riza stała na korytarzu, opatulona w brązowy płaszczyk i czekała na niego ze zniecierpliwioną miną.
         Na dworze było zimno. Wiatr napływał od północy i dął ile sił, pędził między domami i między drzewami, wydmuchiwał resztki ciepła wszędzie tam, gdzie nieopatrznie zostawiono otwarte dni. Niebo było obrażone i nieszczęśliwe; zbierało się na deszcz.
         Riza ruszyła pierwsza. Trzewiki miały pozdzierana czuby, ale i tak dawały ciepło i prawie nie odczuła chłodnego, jesiennego wiatru, który wiał od wschodu, od Ishvaru. Melancholia szybko ustąpiła codziennej, bardzo „rizowatej” chęci do zabawy i psot.
         - Założę się, że przez to ciągłe ślęczenie nad książkami straciłeś formę – rzuciła przez ramię, przyspieszając kroku. Roy zmarszczył brwi, chociaż wiedział, że to jedynie prymitywna i na dodatek niezbyt wyszukana zaczepka. Riza szybko zorientowała się, że łatwo go podpuścić i pozwala się sprowokować jak dziecko; wykorzystywała to przy każdej okazji. „Mam niezły ubaw” tłumaczyła później najlepszej przyjaciółce, Bethany.
         - I tak mnie nie prześcigniesz – burknął Roy, wyłamując sobie palce.
         - Przecież biegasz jak ciota – odparła Riza, zadzierając nos. Nie bardzo wiedziała, co oznacza wyzwisko, ale starsi chłopcy ze szkoły często tak na siebie wołali, gdy zaczynali bójki. Czasem trzymałą się blisko nich i podsłuchiwała, co nowego mówią o szkole i wielkim świecie. Gdyby nie ich rozmowy, pewnie nigdy nie dowiedziałaby się o wielu spraw, bo gdy pytała o nie ojca, stale zbywał ją oklepanym „Jesteś za mała”.
         Roy zachmurzył się i zarumienił, ale Riza już osiągnęła, co chciała.
         - Ścigamy się do piekarni – warknął i, nie czekając aż dziewczyna odpowie, pobiegł z górki, na przełaj. Ściółka tryskała mu spod butów, rozlatując się na wszystkie strony, a buty ślizgały na niepewnym podłożu z igieł, ale i tak miał nad Rizą sporą przewagę czasowo.
         Nie wziął pod uwagę, że dziewczyna mieszka w okolicy dużo, dużo dłużej niż on, i zna każdy zakątek lepiej niż własną kieszeń. Nawet nie zauważył, kiedy przecięła mu drogę i już była przed nim. Chociaż pokazała mu większość skrótów i przejść, wciąż miała swoje tajne ścieżki. Pomachała mu ze śmiechem, skacząc przez kałużę.
         - I tak nie wygrasz! – krzyknął za nią, przyspieszając jeszcze bardziej. Wiatr smagał mu twarz i rozwiewał poły płaszcza, ale w tej chwili zimno mu nie przeszkadzało. Liczyła się wygrana. Gdzieś w głębi serca miał potrzebę zaimponowania Rizie.
         Wypadli na pustą drogę otoczoną kiepsko zbitym płotem. Riza nie zatrzymała się nawet, gdy chuderlawy koń zarżał gniewnie, kiedy omal nie potknęła się przed wozem. Odwróciła się w pędzie, machnęła przepraszająco do woźnicy i przy okazji pokazała język Roy’owi. Był zaledwie kilka metrów dalej, ale już się zdyszał i całą twarz pokrywał mu czerwony rumieniec.
         Przyspieszyła jeszcze bardziej, świadoma, że każda minuta zwłoki oddala ją od wygranej. Ścierpła na samą myśl, że ktoś tak nadęty jak Roy Mustang miałby potem przez tydzień naśmiewać się z jej porażki.
         Kapelusz sfrunął z głowy Rizy, gdy Roy doganiał ją na zakręcie. Poszybował ponad płotem i miedzą i wylądował na ziemi, kilka metrów dalej, na polu. Nie zwracając uwagi na błoto, Riza schyliła się i przelazła między rozchylonymi deskami. Spódnica zaczepiła o kant deski i rozdarła się jak stare prześcieradło. Riza zaklęła pod nosem tak, jak nauczył ją Roy, ale nie zwróciła uwagi na migające między materiałem jasne kolano.
         Lodowaty, jesienny wiatr zawiał od północy i poderwał kapelusz. Dziewczyna rzuciła się pędem, ale prąd poniósł go wysoko i zrzucił dużo dalej, na inną miedzę. Słyszała, jak Roy narzeka i z trudem przeskakuje przez płot, ale na niego nie czekała. Gdyby kapelusz uciekł jeszcze dalej, mogłaby go nie odzyskać.
         Roy westchnął i poczłapał się za nią. Może był silniejszy, ale brakowało mu sprytu. Wspiął się na płot zaskakująco szybko i chciał pokazać, że jest niezłym skoczkiem – już miał się wybić z kucek, gdy uderzył się kolanem w czoło. Dziękował w duchu, że Riza się nie odwróciła i nie zobaczyła jego porażki.
         Zadrżał z zimna i włożył skradzione mistrzowi rękawiczki. Po ciotce odziedziczył zainteresowanie dziwnymi rzeczami. Chociaż umierał ze wstydu, gdy ubierała go w spodnie z niskim krokiem albo idiotycznie kolorowe pantofle, to zawsze lubił jakieś specyficzne dodatki. Niech tylko koledzy w mieście zobaczą wzór na rękawiczkach – pękną z zazdrości. Nawet, jeśli były trochę za duże i wisiały z każdej możliwej strony, wciąż mógł je zszyć albo poprosić ciotkę o zwężenie. Mistrz nie musiał niczego zauważyć.
         - Mam to cholerstwo – mruknęła Riza, maszerując z ubłoconym kapeluszem na głowie. Nie przeszkadzało jej, że obok wstążki zielenieje trawa, a z tyłu zwisają jakieś chwasty. Nigdy nie zawracała sobie głowy bzdurami, a gdy z jej życia zniknęły ułożone panienki – wróciła do własnej prostoty dziecka wychowywanego bez matki.
         - Nie skończyliśmy wyścigu – westchnął Roy z żalem, wciąż trochę zdyszany. Riza wzruszała ramionami i poprowadziła go na drogę. Przeszli w miejscu, gdzie płot się urywał – Roy nie był pewny, czy dziewczyna zwyczajnie się nad nim lituje czy nie chce porwać spódnicy jeszcze bardziej.
         - Zimno – westchnął ze wstrętem.
         - Ano, zimno – przytaknęła Riza. – Będziemy mieli w tym roku paskudną zimę.
         Roy westchnął i zatarł ręce. I wtedy to się stało. Nie wiedział kiedy ani jak, ale poszła iskra. Z jego rąk buchnął płomień: prawdziwy, żywy ogień. Odskoczył z krzykiem, ale było za późno. Iskra upadła na suchą, zmarzniętą miedzę.
         - Pali się! – wrzasnęła Riza z przerażeniem. Roy był zbyt zdumiony, by się przestraszyć, ale coś – jakiś instynkt samozachowawczy – podpowiedziało mu, że nie może pozwolić, żeby ogień się rozprzestrzenił. Ściągnął z siebie kurtkę i rzucił na płonącą kępę. Trzeba odciąć powietrza!
         Riza, w panice, skoczyła na kurtkę i zdeptała płomień. Coś zasyczało i Roy był pewien, że materiał stanie w ogniu, ale nic takiego się nie stało. Pachniało dymem, a kurtkę miał prawie czarną z jednej strony. Wzdrygnął się.
         - Co to było? – Riza spojrzała na niego ze zgrozą.
         - Sam chciałbym wiedzieć – ściągnął rękawiczki i poprzysiągł sobie, że odłoży je na miejsce i nigdy w życiu nie powie o niczym mistrzowi. – Ale, na wszelki wypadek, zachowajmy to dla siebie, co?

__________________________
Najdłuższy rozdział w całej historii. Niby niewiele, bo tylko sześć stron, ale zwykle zamykam się w czterech. I pisałam go niesamowicie długo... Od listopada! Ale się zeszło...

10 komentarzy:

  1. Herbaciana21:00

    Jak zawsze świetnie. Przeczytałam wszystkie poprzednie i ta jest naprawdę najlepsza!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Naprawdę cudowni mi to słyszeć :)

      Usuń
  2. A już się bałam, ze to opowiadanie zostało porzucone. A tu taka miła niespodzianka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, nie, absolutnie. Nie mam w zwyczaju porzucać żadnych serii - nawet jeśli dłuższy czas nic się nie pojawia, na pewno wrócę. Wiem, że ten bałagan może być irytujący, przepraszam. Niestety, jestem cholernie niestabilna i zmienna - nie chciałam się ograniczać do jednego rodzaju fanficków. Opowiadanie o alchemiku jest zaplanowane naprawdę dużo wprzód. Ten rozdział był dla mnie trudny - może dlatego, że zamiast skończyć go od razu, czyli gdzieś w listopadzie, odwlekałam i trochę traciłam wątek. Nowość na pewno będzie szybciej :)

      Usuń
  3. Z góry przepraszam za mój chaotyczny komentarz :)
    TAK BARDZO ROY! Od razu widać, że to młody Royek ze wszędobylskimi dłońmi i chorym zaciekawieniem ^^ Nieładnie tak podkradać cudzą własność, zwłaszcza magicznych rękwiczek.

    Było mi tak bardzo żal tych firanek i Rizy. Swoją drogą, to ciekawa jestem, co się tam działo dokładnie. Może ktoś jeszcze z nim pił? Ogólnie to jestem bardzo na tak i czekam z wytęsknieniem na nowość :D

    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie nowy rozdział :)

      Usuń
    2. Hej :)
      Spoko, ja też zawsze namieszam przy pisaniu komentarzy.
      Co zrobisz, taki charakterek, wszystko wyniucha i wszędzie się wtrąci :) Postaram się napisać nowość niedługo :)
      Dziękuję za komentarz :*

      Usuń
  4. Anonimowy19:16

    SUPER!!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Nadrabiam człeczku... i się pytam kiedy nowy rozdział?

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)