23 maja 2014

Gonitwa VIII (Gwiezdne Wojny)


         Szloch dziecka przerwał nagły atak kaszlu przypominający charczenie człowieka doświadczonego kilkunastoletnim alkoholizmem. Ahsoka zmarszczyła brwi i spróbowała zatkać uszy, odciąć się od skomlenia, ponownie zasnąć. Przytuliła się z powrotem do cuchnącego materacu, zacisnęła mocniej oczy, ale dziecko nie przestawało hałasować. Ahsoka miała wrażenie, że leży tuż koło uszkodzonego silnika, który nieustannie jęczy i strzela.
         Gdzieś w jej sennym umyśle zaświtała myśl, że jest w łóżku sama. Poszukała dłonią chudego, dziewczęcego ciałka, ale wymacała jedynie szorstki materac. Sania zniknęła. Ahsoka westchnęła, zbyt znużona, by zacząć martwić się o swoją małą towarzyszkę. Skoro dziewczynka już wstała, miała więcej miejsca dla siebie. Całą noc spędziła skulona i wykrzywiona, teraz każdy mięsień ciała pulsował bólem, krzyczał i błagał o zmianę pozycji.
         - Jedi Ahsoka – usłyszała koło ucha drżący, płaczący głosik. – Pomóż!
         Podskoczyła przestraszona i błyskawicznie podniosła się, całkowicie wybudzona. Zbyt gwałtowny ruch zburzył senność w jej organizmie, poczuła, że oczy robią jej się ciężkie, a umysł ciemnieje. Odgoniła słabość i zamrugała, starając się pozbierać.
         - Sania? Co się tu wyrabia?
         Dziewczynka klęczała przy niej z twarzą mokrą i czerwoną. Ahsoka już nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała tak nieszczęśliwą minę. Sania potrząsnęła małą główką i zagryzła wargi, powstrzymując płacz. Ahsoka ścisnęła ją za rękę i powiodła wzrokiem ponad jej ramieniem.
         Chłopiec, najpewniej brat Sani, przytulał się do matki i pochlipywał, kaszlał i krztusił się co chwila. Ahsoka zasłoniła usta, pełna współczucia i żalu. Maluch był chory, zorientowała się od razu. Całe czoło miał spocone, mokre, jakby wylano na niego kubek wody, a oczy – rozżarzone i niezdrowo świecące.
         - Co mu jest? – spytała, wstając powoli i podchodząc bliżej.
         Kobieta podniosła na nią oczy i skrzywiła się z dumą. Ahsoka zrozumiała ją bez trudu: była tu obca i nie miała prawa wtrącać się w sprawy rodziny. Nikt nie chciał jej pomocy, jej współczucia, jej troski. Cofnęła się i pozwoliła, by najstarszy syn, ten, który w nocy jej groził, położył na czole chłopca wilgotny okład.
         - Jest chory, Jedi – odparł zamiast matki. Głos miał ostry i suchy, a oczy rozgniewane. Ahsoka poczuła w Mocy, że pod złością krył się paniczny strach i przygniatająca bezsilność. – Tu ciągle ktoś choruje. - Zawiesił ponuro głos, ale Ahsoka zrozumiała, że tylko obecność dzieci powstrzymała go przed dodaniem "A potem umiera".  Po chwili spytał kwaśno: -W waszej postępowej Republice nie macie chorób?
         Ahsoka zagryzła wargi i powstrzymała się od odpowiedzi.
         - Macie lekarstwa? – spytała.
         Matka podniosła na nią zapuchnięte oczy człowieka, który nie pamięta, jak wygląda łóżko i zaśmiała się gorzko. Posłała Ashoce ponure, udręczone spojrzenie.
         - Nie mam co włożyć do garnka. Lekarstw nie ma tu nikt - wyznała łamiącym głosem.
         - Jak to? – Ahsoka zmarszczyła brwi. Chciała pomóc; właściwie czuła się w obowiązku, by jakąś odpłacić za nocleg i przyjęcie. Mimo, że dano jej do zrozumienia, że może tylko zaszkodzić, nikt jej nie wyrzucił. Nie miała kredytów ani miecza. Nie miała nawet butów, a stopy stwardniały jej od nieustannego chodzenia boso. – Ktoś musi mieć!
         - Donar Turia – odparł chłopak, najstarszy syn, prawie spluwając. – Na pewno jakieś ma!
         - Mówimy o realnych środkach – odburknęła kobieta. Zaczęła kiwać się w przód i w tył, utulając dziecko do snu. Spojrzała udręczonym wzrokiem na syna.  – Trzymaj się od tego z daleka, Mile. Donar Turia odebrała mi męża, nie mogę stracić syna.
         Ahsoce wydawało się, że jeszcze chwila i kobieta wybuchnęłaby płaczem. Przełknęła ślinę, onieśmielona tragedią i przygnieciona smutkiem. Westchnęła cicho i wycofała się w tył pokoju, zostawiwszy matkę sam na sam ze swoimi dziećmi.
         Chłopak wciąż stał przed matką, wbijając w nią wściekłe spojrzenie. Drżał na całym ciele – Ahsoka widziała, jak mocno zaciskał pięści, próbując pogodzić się z bezradnością albo odszukać właściwe rozwiązanie. Przeklął cierpko i wyszedł, mimo błagalnego spojrzenia matki.
         Ahsoka w tej samej chwili podjęła decyzję.
         Wiedziała, gdzie jest pałac. Wiedziała, gdzie jest zapchlona kantyna przylegająca na pałacu.
         Zagryzła mocno wargi i w duchu postanowiła, że tej nocy spłaci dług.
*
         Mack szybko przemierzał korytarz. Ciężkie, wojskowe buty uderzały o posadzkę, wystukując dynamiczny rytm. Tak chodzą ludzie rozwścieczeni, którym właśnie wszystko się posypało. Strażnik zajrzał w kolejną odnogę korytarza i ponownie niczego nie znalazł.
         Miał zwykłe, proste zadanie, takie, które dostają żołnierze Donar Turii w czasie, gdy lud się nie burzy. Miał pilnować kolejnego niewygodnego człowieka, który za dużo węszył. Ludzie podpatrujący sposoby rządzenia Donar Turii nigdy nie kończyli dobrze. To była jej planeta i jej zasady, a każdy nieproszony znikał.
         Strażnik ponownie tupnął nogą, ale ruszył dalej.
         Wydawało mu się, że tym razem jego zadanie jest równie proste jak zazwyczaj. Kilka miesięcy wcześniej zajmował się jakimś przypadkowym gościem, który wciąż doszukiwał się dziur w prawie, wypominał brak uczciwych wynagrodzeń robotnikom i kręcił głową na nieustanny niedostatek. Polecenie było proste – działać tak, aby nie dowiedział się za dużo.
         Mack znał się na swojej robocie – wiedział, że jedyne, co musi, to robić wszystko bez zażaleń i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Nie chciał wiedzieć, co produkują w fabrykach – oficjalnie były to piece, ale wielu plotkowało o broni. Mack milczał, świadom, że jedno słowo za dużo może go kosztować wyrzucenie z posady strażnika. A potem... Wiedział dobrze, że odejście – obojętne, czy dezercja, czy wyrzucenie – kończy się błyskawiczną likwidacją i równie szybkim pozbyciem ciała.
         Odsunął kotarę, jedną z tych, które zajmowały każdą ścianę w pałacu. Był to system tani system ochrony, prosty. Nawet najbardziej wnikliwy obserwator miał problemy, by zapamiętać, za którą zasłoną znajduje się właściwe wejście. Wsunął głowę do parującej myjni. Wewnątrz unosił się odór brudnej wody zmieszanej z ostrymi perfumami. Znów pusto.
         Do tej pory zawsze wywiązywał się ze swoich zadań. Tym razem miał dopilnować, by jakiś marny Jedi nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Nie zorientował się, kiedy ten zniknął. Mógł winić tylko samego siebie – Jedi był uprzejmy, spokojny, nie wadził, nie pytał, interesował się premier w sposób pozytywny i niewścibski. Mack cenił go i zaczynał szanować, a jednocześnie stracił czujność.
         Obi-Wan Kenobi wykradł się z pałacu.
         - Mack? Co tu robisz? – usłyszał za plecami.
         Wyprostował się skostniały. Czuł, że każdy włos na jego ciele staje dęba. Na czole pojawiły się kropelki kwaśnego potu. Miał wrażenie, że mundur i każda odznaka zaczynają się zapalać, jakby buntowały się przeciwko jego przerażeniu.
         Odwrócił się powoli.
         - Pani premier – odezwał się cicho.
         Donar Turia promieniała - błyszczała na tle nudnych, zwyczajnych korytarzy, w których z każdego kąta wyzierała obrzydliwa tandeta, maskująca ubóstwo miejsca i zastępująca drogocenności. Minę miała poważną i zdumioną, ale Mack widział w jej oczach coś dzikiego, niebezpiecznego.
         - Gdzie Kenobi? – spytała trochę ostrzej.
         Mack przełknął ślinę. Dostrzegł za plecami premier jeszcze innych strażników, gotowych do ewentualnej konfrontacji. Spróbował sobie przypomnieć, czy nauczono go jakiejkolwiek modlitwy, ale nie pamiętał. Poczuł, że jest sam.
         - Gdzie jest Kenobi?
         - Nie wiem, pani premier.
         Nastała chwila głuchego milczenia. Premier wbijała w niego wzrok tak zimny jak sopel lodu. Pobladła i zacisnęła oczy. Człowiek, który mógł jej przeszkodzić, właśnie wymknął się spod kontroli. Spojrzała jeszcze raz na Macka i posłała mu mordercze spojrzenie. Zagryzł wargi i czekał, pogodzony z losem, światem i bliźnimi.
         - Zabrać go – wyszeptała premier zduszonym głosem. Zarówno towarzyszący jej strażnicy jak i Mack zrozumieli ukryty rozkaz. – Zabrać tego durnia! I znaleźć mi pieprzonego Jedi!


         Odwróciła się i popędziła korytarzem w stronę komnat senator Amidali. Nie mogła pozwolić, by oboje zniknęli jej z oczu. Zaklęła pod nosem. Póki co żaden z jej ludzi nie znalazł głupiej małolaty, która uciekła kilka dni temu. Donar Turia potrzebowała jej bardziej niż czegokolwiek innego. Była jej szansą. Ogromną szansą. Tymczasem jeden Jedi uciekł jej z więzienia, drugi zniknął, a wścibska senator wciąż czegoś szukała.