28 sierpnia 2013

Światło 00: Czarny śnieg [Avatar: Legenda Aanga]

Księga I: Ogień
Prolog: Czarny śnieg


       Śnieżka poszybowała nad prowizoryczną barykadą akurat w chwili, gdy nad murem pojawiła się zarumieniona od zimna i emocji głowa kilkuletniego Sokki. Kulka trafiła prosto w jego nos, przewracając dzieciaka. Upadł prosto w zaspę, słysząc triumfalny śmiech siostry, Katary.
        Chłopiec zaczerwienił się jeszcze bardziej, rozzłoszczony i sięgnął po swoją tajną broń. Ogromna kula śniegowa miała zaraz wylądować na głowie dziewczynki. Och tak, pożałuje wcześniejszego ataku! Ze śmiechem rzucił się na uciekającą z piskiem siostrę, która w mig pojęła swoje położenie.
         Wtedy zaczął padać czarny śnieg.
        Czarny śnieg.
        Sokka spojrzał w niebo ze strachem. Słyszał opowieści wojowników, którzy już wcześniej widzieli czarny śnieg i dobrze pamiętał, co on oznacza. Przybycie Narodu ognia! Poszukał wzrokiem ojca, czując, że przy nim będzie bezpieczny. Mógł mieć dziarską minę i starał się pokazać siostrze, że jest już dzielny i będzie ją chronił, ale w głębi serca truchlał ze strachu. Wojownicy już wyciągnęli ostre dzidy i biegli na brzeg, gdzie w lodowy brzeg ich terenów wbijały się statki Narodu Ognia.
        Czarny śnieg – symbol najazdu wroga! Sprawiał, że przestraszone matki kryły się wraz z dziećmi do domów, staruszkowie rozpoczynali modły do duchów wody, a wojownicy nie myśleli o niczym innym jak o walce. Sokka widział go pierwszy raz w czasie swojego krótkiego życia, a jednak wysłuchał wielu opowieści od doświadczonych rybaków.
        Katara stłumiła pełen lęku jęk, przykładając drobne rączki w oblepionych śniegiem rękawiczkach do twarzy. Porzucając leżącą na Ziemi szmacianą lalkę, rzuciła się do szaleńczego biegu, potykając się o zaspy i doły w śniegu.
        - Idę szukać mamy! – krzyknęła tylko na odchodne, znikając za zakrętem.
        Sokka zacisnął dziecięce wargi i pobiegł za wysokim mężczyzną, podążającym na brzegu. Był przecież mężczyzną i zamierzał bronić swojej wioski, nawet jeśli nie osiągnął jeszcze wieku męskiego.
        Potem wszystko działo się tak szybko, że jego młode serce nie zdążyło nawet zdać sobie sprawy, jak niebezpieczny może być Narodu Ognia, gdy już wyruszali w drogę powrotną. Stał z tyłu, ojciec zabronił mu się nawet zbliżać i patrzył, jak kolejno zeskakują na oblodzony ląd, a w ich dłoniach zapala się dziki, groźny ogień. Ktoś zaskowyczał, oparzony wrogim płomieniem, inny próbował krzykiem podnieść morale walczących. Właśnie w tym wrzasku bojowym Sokka odnalazł jakiś rodzaj odwagi, wyprostował się i ciskał odłamkami lodu w żołnierzy, gotów ich wszystkich wypędzić w rodzinnej wioski.
        Wówczas rozegrał się największy koszmar, jaki mógł sobie wyobrazić. Usłyszał szloch matki, który zbliżał się coraz szybciej, zupełnie jakby podbiegała bardzo blisko nich. Nigdy nie słyszał niczego równie żałosnego błagania. Nim zdążył zrozumieć, co mama bełkotała przez łzy, usłyszał drugi płacz. Przerażony, dziecięcy, samotny. Odwrócił się w chwili, gdy żołnierz z Narodu Ognia mijał go bez cienia zainteresowania, niosąc na rękach jego siostrę.
        Jego matka, Kia, upadła na kolana za żołnierzem i zapłakała:
        - Oddaj moją córkę...! Potworze! Oddaj moją córkę~!
        Szloch przerodził się w najstraszniejszy z krzyków. Sokka patrzył zdumiony na mamę, nie rozumiejąc, co się właściwie dzieje, ale wiedział jedno: ktoś próbował odebrać mu jego jedyną siostrę. Nim ktokolwiek zdołał mrugnął, rzucił się na żołnierza z odłamkiem lodu, starając się wbić broń w osłonę na oczy – tam zbroja była najsłabsza.
        Wróg odrzucił go zirytowany. Katara próbowała mu się wyrwać, ale przecież była zaledwie kilkuletnią dziewczynką, niezdatną do żadnej bohaterskiej ucieczki. Piszczała tylko, gdy zabrano ją na pokład, a statki odpłynęły, tak szybko jak się pojawiły.
        Próbowano ją odbić. Ojciec bez wahania rzucił się z włócznią, chcąc wbić ostrze w nieczułe serce potwora, a jednak jakiś mag ognia uprzedził atak i wystrzelił płomieniem. Mężczyzna padł na ziemię, skręcając się z bólu. Na jego futrze pojawiła się wypalona dziura, odsłaniająca czerwoną skórę.
        Zniknęli.
        Tamtego dnia w młodym sercu Sokki zrodziła się nienawiść. Nienawiść, którą pielęgnował przez wiele lat. Odebrali mu najukochańsza siostrę, najwierniejsza towarzyszkę zabaw, najszczerszą powierniczkę. Poprzysięgnął sobie, że kiedyś zemści się na okrutnikach, którzy ją porwali.
        - Popłynę za nimi – wyjęczał ojciec, nadludzkim wysiłkiem przezwyciężając ból. Dużo więcej cierpienia od oparzenia przysparzała mu bezsilność. – Znajdę ją!
        - Głupcze – starszy wojownik zaklął poirytowany. – Nie dogonisz statku łodzią, a w twoim stanie i tak jej nie odbijesz!
        Matka nieskładnie wyjaśniła, że poszukiwali ostatniego maga wody w wiosce, a więc jego siostry. Chociaż próbowała wmówić mu, że w wiosce, nie ma już żadnych „obdarzonych talentem”, to Katara, widząc matkę w tarapatach, natychmiast ujawniła swoje zdolności, chciała pokonać żołnierza.
        Ostatni raz widział siostrę, znikającą na pokładzie wrogiego statku. Patrzyła swoimi wielkimi, zapłakanymi oczami na oddalającą się wioskę ze świadomością, że jej życie skończyło się zanim się naprawdę zaczęło. Po tamtym dniu kilka dni widać było ślady brudnego, czarnego śniegu na idealnie białych zaspach, a jednak wkrótce zniknęły pokryte kolejną warstwą, a po tamtym ataku pozostała tylko pustka i nienawiść w sercu Sokki.
 ____________________________________
TAK BARDZO NIENAWIDZĘ WYMYŚLANIA TYTUŁÓW! Ssie, ssie, ssie.

23 sierpnia 2013

The Time Of New Heroes cz.3 [Ben10]

(wykonane w kreatorze rinmarugames i igirlsgames)

         - Co za ofiara – rzucił znudzony Devlin bardziej do siebie niż do któregokolwiek chłopaków, siedzących obok niego na podłodze w sali do samoobrony. Kilku mu przytaknęło, inni milczeli, ale już nikt nie okazywał zainteresowania dzieciakowi, którego trener tłukł na środku.
          Nowicjusz, którego jak do tej pory nikt jeszcze nie znał, został zwerbowany ledwie cztery dni temu. Nie zwróciłoby to niczyjej uwagi, gdyby nie fakt, że zwykle zabierano dzieci naprawdę małe, do dziesięciu lat dla ludzi i w takim samym odpowiedniku dla każdej innej rasy. Mógł mieć tyle samo lat co on, mimo, że był nieco drobniejszy. Powinien zostać oddelegowany do grupy początkującej, a tymczasem wrzucono nowego właśnie do nich, tych, którzy przygotowywali się już od siedmiu lat. A poza tym, nie było w nim nic wyjątkowego. Przypominał każdego innego człowieka ze swoją brązową czupryną, przeciętną sylwetką i pocieszną, delikatną twarzą.
         Trener, zdziwiony pojawieniem się nowego, postanowił chyba sprawdzić jego umiejętności. Dręczył go już od pół godziny z tym samym wyćwiczonym sadyzmem, stale rzucając ku niemu obelgi. Chociaż z początki chłopak jakoś sobie radził, to nie przywykł do walki wręcz i szybko zaczęło brakować mu sił. Nie był w stanie unikać ciosów dość szybko, a te nie przestawały być celne i nieadekwatnie do treningu silne. Potykał się o własne nogi, a próby obrony i kontrataku spełzły na niczym. Nawet jego garda wydawała się mizerna i ślimacza. W krótkim czasie całkiem ciekawe starcie zmieniło się w jakąś nieudaną parodię walki.
         - Ciepłe kluchy i tyle – rzucił jeden z innych adeptów, na co Devlin skinął głową. Rozprostował palce i ziewnął, bardziej skupiony na suficie niż na trenerze znęcającym się nad dzieciakiem.
          Nagle nowicjusz odskoczył i wstał, patrząc rozjuszony na trenera. Tamten, muskularny Tetramand o czterech rękach i czerwonej skórze, gotował się do kolejnego ataku, ale nim cokolwiek zrobił, nowicjusz pokazał, czemu pozwolono ominąć siedem lat treningów.
         Wykonał jakiś dziwny gest, który Devlin nie do końca zrozumiał: zamachnął się i uderzył w nadgarstek, a po już go nie było. Devlin aż zachłysnął się z wrażenia na widok niebieskiego, niskiego kosmity na dwóch nogach o kanciastej, zadziornej twarzy chronionej czarnym pancerzem. Nawet nie próbował dociekać, jak nowicjusz przemienił się coś takiego. I co to takiego było?
          Inni też zwrócili uwagę na nowy zwrot akcji. Ogólne poruszenie na sali odrobinę rozproszyło trenera i dało szansę nowego. Nawet Lexie, demonstracyjnie obrażona od ostatniej misji, poszukała oczami brata i skinęła głową zaciekawiona. Devlin odpowiedział tym samym, był równie zaintrygowany.
          Nowicjusz pod nowa postacią ruszył. Nikt nie dostrzegł, kiedy znalazł się za trenerem i go uderzył. Zaraz znów zniknął, by zadać uderzenie z drugiej strony. I jeszcze raz. I jeszcze. Znikał, pojawiał się, pozostawiając po sobie jedynie niebieską smugę.
         - Szybki jest, skurczybyk! – syknął przez zęby Devlin.
          Trener upadł na jedno kolano, nie mogąc się obronić przed błyskawicznym uderzeniami. Kilka sporadycznych okrzyków i oklaski mile połechtały dumę nowicjusza. Spojrzał na nieznanych jeszcze kolegów, którzy patrzyli na niego nie tyle z aprobatą, co z podziwem. Ukłonił się demonstracyjnie, jak aktor kończący przedstawienie.
          - Do widzenia – powiedział i zniknął. Smuga mignęła koło drzwi i przemknęła po korytarzu. Devlin w mig zrozumiał, że nowicjusz próbuje uciec.
          - Powodzenia – rzucił pod nosem, ale nikt nie zwrócił uwagi. Ucieczka nieznajomego wywołała jeszcze większą ciekawość niż jego transformacja i Devlin doskonale rozumiał, czemu przez najbliższy czas wszyscy będą mówić tylko o tym. On sam zamierzał dociec, jak nowy potrafi zmieniać formę. Jakie to musi być przydatne w czasie walki, pomyślał. Urodził się taki czy go nauczono?
          Po skończonym treningu zamknął się w swoim pokoju, skazany sam na siebie. Nie miał ochoty nigdzie iść, a nawet nie miał do kogo.
         Wcześniej zawsze mógł liczyć na Lexie, jego bliźniaczą siostrę, ale tamto zdarzenie w barze sprawiło, że siostra nie odzywała się do niego ani słowem i traktowała jak powietrze. Nawet jeśli na treningu przez moment poświeciła mu trzy sekundy, to wiedział, że teraz znów sytuacja wróciła do normy. Cylin, z którą nawet lubił gadać, zawiązała z przyjaciółką ponurą zmowę i też odnosiła się do niego chłodno, choć miał wrażenie, że robi to z jakąś niechęcią i bólem.  Z kolei jego partner z pokoju, James, gdzieś zniknął. Mógł co prawda odwiedzić któregoś z licznych znajomych, a jednak nie miał ochoty rozmawiać z kimś, kto nie zna go dość, by zrozumieć. Nie przypuszczał, że własne towarzystwo kiedykolwiek będzie mu tak ciążyć.
          Był jeszcze ktoś, do kogo mógłby się zwrócić, a jednak w tej chwili się bał. Matka. On i Lexie byli jednymi z niewielu, którzy mieli wstęp do budynku samego Tiranta, gdzie mieszkała. Zawsze była gotowa ich wysłuchać i wesprzeć, a także nauczyła go wszystkiego, co potrafił, właśnie dzięki niej magia nie miała dla niego tajemnic.
          Teraz nagle zaczął się bać, że matka go odtrąci. Nie było wątpliwości, że Lexie wszystko jej powiedziała, a że w sprawie moralności Kevina Levina miały takie same zdanie, obawiał się, że może być na niego zła. Wściekła.
          Drzwi kabiny rozsunęły się gwałtownie.
          - Czego? – burknął zirytowany, unosząc zielone oczy. Ku jego zdziwieniu dwa roboty, pełniący rolę personelu budynku z mieszkaniami rekrutów, wwiozły do środka trzecie łóżko. Czyżby zanosiło się, żeby mieli nowego partnera w pokoju?
          - Polecenie Generała – odparł mechaniczne robot, ustawiwszy łóżko pod ścianą.
          Devlin uniósł brwi i obserwował, jak urządzenia wyjeżdżają, a za nimi zamykają się drzwi kabiny. Co prawda ich pokój mógłby pomieścić spokojnie pięć osób, to świadomość, że będzie musiał jakoś ułożyć swoje komiksy, książki, urządzenia, gry, ubrania i zwolnić jakąś półkę wcale mu się nie uśmiechała. Odkąd jego dawny współlokator został wyrzucony, mieszkał z Jamesem tylko we dwóch i bardzo im to odpowiadało.
          Może tym, który miał z nimi mieszkać, był tamten dzieciak? Ten nowy?
          Dopiero po obiedzie miał się o tym przekonać. Przesiedziawszy bezczynnie ponad godzinę, ruszył do stołówki, gdzie zgromadziło się już większość kosmitów. James pomachał mu ze stolika pod ścianą, jak zwykle z wielkim uśmiechem na twarzy.
          James, będący człowiekiem tak jak i oni, miał w sobie nieprzebrane pokłady optymizmu i beztroski. Za pierwsze go ceniono jako niezrównanego kompana, za drugie uznawano za największego błazna wśród całej zbieraniny Tiranta.
          Przy stoliku siedziało w sumie cztery osoby. James, Cylin, Lexie, no i oczywiście on, przy czym jedno miejsce wciąż pozostawało wolne. Skinął głową Jamesowi, ignorując milczenie siostry.
          - Wiesz, ze będziemy mieli nowego w pokoju? – rzucił do przyjaciela. James skrzywił się, niechętnie, świadomy, że jego szpargały będą musiały się usunąć i zwolnić trochę miejsca.
          - Wiem. Niestety. Ale gość nie jest najgorszy. No i patrząc na to, co dziś pokazał...
          - To ten od mutacji? – Devlin nie krył zaskoczenia. Sądził, że to ktoś, kogo już znają, a po prostu zlikwidowali kolejną kabinę i tych, którzy tam mieszkali upychają teraz po innych.
          - Dokładnie. O, idzie. Hej, ty! Nowy! Tak, do ciebie mówię! Chodź do nas! – zawołał w stronę nowicjusza, zrywając się z krzesła.
          Chłopak podszedł do stolika niepewnie, rozglądając się ciekawie po twarzach zgromadzonych. Świadomość, że otaczają go ludzie, wyraźnie poprawiła mu humor. Devlin przyjrzał mu się uważnie, stwierdzając, że był to zwykły chłopak o przyjaznej twarzy i błyszczących, zielonych oczach.
          - Jestem Ken – powiedział, zajmując miejsce koło Devlina.
          - James – odparł chłopak. – Ta kosmitka to Cylin, równa babka, a tamci bliźniacy do Lexie i Devlin, popaprani ludzie – powiedział, wskazując  po kolei wszystkich. Delin odniósł brwi, widząc, że słysząc ich imiona chłopak zaczął przypatrywać im się badawczo, ale zaraz potrząsnął głową i przestał. Miał dziwne wrażenie, że skądś go zna.
           Lexie przejęła stery i zaczęła coś pleść, wzbudzając śmiech. Devlin nawet jej nie słuchał, niezainteresowany całą rozmową. Nowy wyjaśnił, że został porwany w czasie, gdy bronił swojego miasta. Devlin pomyślał, że ma do czynienia z jakimś niespełnionym smarkaczem z marzeniem o heroicznych wyczynach. Tamten mówił dalej, wyjaśnił, że nie ma pojęcia, o co chodzi z całym tym Uniwersytetem, na co Lexie błyskawicznie objaśniła mu systemy i działania świata, do którego trafił.
          - Tirant chce przejąć kontrolę – skończyła. – Ma armię, ale potrzebuje ludzi, którzy będą nią sterować, dlatego nas szkoli.
          - Kolejny szalony dyktator – zbagatelizował nowy. Devlin zmarszczył brwi. On sam darzył Tiranta szacunkiem, mimo, że był przecież przez niego więziony i taka obraza dotknęła go osobiście. – Jeśli kiedykolwiek spróbuje ograbić Ziemię, mój tata mu pokaże.
          Roboty rozeszły się po stołówce podając jakąś podejrzanie wyglądającą zupę. Devlin spojrzał na nowego bacznie i spytał prowokująco:
          - A można wiedzieć, kim jest twój ojciec, że da radę powstrzymać inwazję?
          - Ben Tennyson, może słyszałeś.
          Lexie i Devlin zgodnie się zachłysnęli się zupą. James uderzył przyjaciela z całej siły w plecy, próbując mu jakoś pomóc i powstrzymać atak dzikiego kaszlu, a jednak na próżno. Kiedy wreszcie udało mu się opanować, spojrzał zdumiony na nowego, nie wierząc, że to możliwe. Jeśli jego ojcem był Benjamin Tennyson, to to musiał być jego przyjaciel z dzieciństwa i kuzyn – Kenneth Tennyson.  Zaczął się jakiś okres spotykania dawno niewidzianych krewnych?
          - W porządku? – zatroskała się Cylin, zerkając spod swojego białego hełmu na chłopaka. Ten odetchnął głęboko i skinął głową, zerknął Lexie, która najwyraźniej też wszystkiego się domyśliła i spojrzeniem nakazał na razie milczeć. Nie spodziewał się, że go posłucha, a jednak na razie się nie odezwała. Cylin, nie doczekawszy się reakcji, spytała: – Kto to w ogóle jest ten Tennyson?
         Kiedy Ken był zajęty snuciem opowieści na temat swojego ojca, Devlin skupił się na swojej zupie. Właściwie, nie pamiętał Kenny’ego. Często się razem bawili ze względu na zażyłość jego ojca i ich rodziców, a jednak nie potrafił powiedzieć o nim nic konkretnego. Zrozumiał, dlaczego chłopak potrafił się przemieniać w tamtego kosmitę, najpewniej dostał od ojca prototyp Omnitrixa w czasie, gdy ich nie było.
          - Jak tu się właściwie znalazłeś? – spytał James.
          - Próbowałem schwytać jednego rabusia i wtedy nadlecieli oni i mnie zabrali tutaj. Powiedzieli, że jeśli będę się szkolił zostanę jednym z przyszłych przywódców – odparł znudzonym tonem. – Jakie bzdury. Zwiewam stąd.
          - Stąd nie da się uciec – uciął Devlin.
          Obiad upłynął w ciszy. Lexie przestała się odzywać, obserwując uważnie dawno niewidzianego kuzyna. Devlin domyślał się, że siostra znów myśli o ucieczce, a skoro zapowiadało się, ze będzie miała kompana, mogły z tego wyniknąć same kłopoty.
         Kochał Lexie, ale nigdy nie pojął, skąd jej zawziętość, by działać wbrew światu. Przyszło im żyć pod okiem dyktatora, by zawsze miał szansę zaszantażować ich matkę. Kiepski los, ale nie mieli żadnego wpływu. On sam pogodził się z rzeczywistością, zaakceptował i zrozumiał, że przyjaźń z Generałem Tirantem jest dla niego szansą.
          Cylin zmyła się zaraz potem, wykręcając się referatem do napisania. Nowicjusz był bardzo zdziwiony, że odbywają się tu także zajęcia o taktyce, historii, moralności, perswazji i szeregu innych rzeczy. James też gdzieś przepadł i zostali tylko we trójkę.
          - Ken, posłuchaj – zaczęła cicho Lexie, nim Devlin zdążył podjąć decyzje czy na pewną chcą odnawiać znajomość z kuzynem. Nim zdążyła cokolwiek jeszcze powiedzieć, na stołówce rozległ się krzyk:
          - Levin! Oboje! Wezwani do głównego budynku!
          Devlin rzucił zszokowanemu chłopakowi jedno spojrzenie i wstał, pociągając za sobą siostrę. Musiałby być głupcem, żeby nie skojarzyć albo dostać amnezji. Wiedział, że nawet jeśli zmienili się nie do poznania, to imiona, to przeklęta nazwisko po tamtym człowieku, podobieństwo, a także zaskoczenie, jakie okazali na wiadomość o jego ojcu, wszystko to składało się na logiczną całość. Oni byli porwanymi kilka lat temu bliźniakami.
*
          - Jesteście jednymi z najstarszym moich rekrutów – ciągnął Tirant. – Dlatego chcę, żebyście zajęli się oswojeniem tego nowego. A także dlatego, że to wasz daleki krewny. Jest starszy niż większość rekrutów i trudniej będzie mu się oswoić. Ale posiadanie kogoś, kto nosi najpotężniejszą broń we wszechświecie...
          - Czy raczej jej marną podróbę... – wtrąciła swoje trzy słowa Lexie.
          - Lexie! – Devlin upomniał ją zirytowany. Już w pierwszych dniach swojego pobytu tutaj nauczył się szanować przyszłego władcę, a środowisko, w jakim dorastał tylko pogłębiało respekt ze względu na jego osiągnięcia.
          - Jest różnicami między kilkunastoma kosmitami, czy ilu on tam ich ma, a dziesięcioma tysiącami jak jego ojciec – wzruszyła ramionami.
          - ...we wszechświecie, może mieć dla nas ogromne znaczenie w nadchodzącej wojnie...
          - ...która nadchodzi już o siedmiu lat i nadejść nie może.
          - Kiedy wreszcie zaczniemy inwazje, zatęsknisz za dniami spokoju, panno Levin – powiedział całkiem spokojnie Tirant. – Devlinie, posłuchaj, mam dla ciebie specjalnie zadanie, misja niezwykle wyjątkowa, rozumiesz, delikatna rzecz. Mogę ją powierzyć tylko komuś, komu ufam. Możesz odejść, panno Levin.
          Kiedy Tirant pochylił się nad wyświetlaczem hologramów, by coś pokazać bratu, pokazała mu język i wykrzywiła się z pogardą. Przeklęty Devlin! Że też tak łatwo ulegał urokowi tego bydlaka, nie potrafiąc patrzeć na to wszystko racjonalnie. Gdzieś w sercu zazdrościła mu trochę umiejętności i pozycji.
          Wyszła, fukając gniewnie.
          Pech, czy możne szczęście, chciał, że Devlin odziedziczył i iskrę matki, i umiejętności ojca. Czyniło to z niego ogromnie cennego żołnierza. Ona tymczasem ledwo potrafiła coś pochłonąć, a gdy rzeczywiście jej się udało, traciła zbyt wiele energii. Brak odpowiednich genów czy też dobrego szkolenie, nie wiedziała, co zaważyło, że los pozbawił ją mocy. Nie chciała mu zazdrościć, a jednak świadomość własnej zwykłości bywała trochę przygnebiająca.
          Roztargniona i rozzłoszczona wpadła na kogoś na korytarzu. Nie zdążywszy złapać równowagi, upadła na tyłek, obijając się mocno.
          - Cholera jasna, uważaj jak chodzisz – burknęła. Ku jej zdumieniu zauważyła Kenny’ego Tennysona. – Och, to ty...
          - Szukałem was – wyjaśnił jednym tchem, pomagając wstać kuzynce. Lexie ze swego rodzaju irytacją zauważyła, że chociaż nie jest tak wysoki jak Devlin, i tak będzie musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
          - Pewnie jesteś zdziwiony – powiedziała cicho, prowadząc go korytarzem w jakieś bezcelowe miejsce. Nawet nie wiedziała, o czym mówić.
          - Wszyscy mówili, że nie żyjecie – podjął Kenneth, obserwując ciekawie kuzynkę. – Kiedy zniknęliście, natychmiast podjęto poszukiwania, ale bez skutku... Wujek, znaczy się, wasz tata, prawie oszalał.
          - Co masz na myśli? – Lexie błyskawicznie się ożywiła.
          - No... Nie potrafił się pogodzić, że was już nie ma. I chyba nadal się nie pogodził. Bardzo za wami tęsknił.
          Nikt nigdy nie widział na twarzy Lexie takiej ulgi i radości. Twarz błyskawicznie jej się rozpromieniła, a zielone ślepia zabłysły najszczęśliwszym blaskiem. Poczuła palącą satysfakcje, że to jednak ona miała rację, a nie Devlin ze swoim „realizmem”. Nim Ken zdążył się zauważyć, jak dobrą wieść przekazał, uściskała go serdecznie. Nieco oszołomiony nagłym atakiem czułości, spojrzał na nią zdziwiony.
          Nieco speszona i onieśmielona, Lexie wbiła wzrok w czubki swoich butów i milczała dłuższą chwilę, by wreszcie zadać dręczące ją pytanie:
          - A teraz? Czy on o nas pamięta? Czy ma kogoś...?
          Kenneth zmarszczył brwi zaskoczony dziwnym pytaniem.
          - Nie. Rzadko pojawia się w Bellwood, pamiętasz Bellwood?, tam mieszkaliście, często jest na misjach. Niektórzy mówią, że zapracowuje się, by nie rozpamiętywać... Powiedz, czy jest sposób, żeby stąd uciec?
          - Planuję to od siedmiu lat – Lexie puściła oko do kuzyna. - Jeśli weźmiesz nas ze sobą, pomogę ci.
          Keneth uśmiechnął się serdecznie. Chociaż kuzyn wzbudził w nim raczej niechęć, Lexie bardzo polubił. Zdawała się być szczera i bezpośrednia. Zastanawiał się, czy zawsze taka była, ale wspomnienia z lat dziecięcych pozostały w jego w głowie jedynie odbiciami prawdziwych przeżyć i nie pamiętał jej dość dobrze.

          Zaprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia, w którym ustawiono wąskie, wysokie regały z teczkami i aktami. Meble upchnięto tak ściśle, że ledwo dawało się przejść. Siedzieli tam niemal do kolacji, omijając popołudniowe zajęcia, opowiadając historie z przeszłości.

21 sierpnia 2013

The Time Of New Heroes cz.2 [Ben 10]


(wykonane w kreatorze rinmarugames)


        Cztery istoty, odziane w jednakowe, zielone, nakrapiane kombinezony, przemieszczały się przez górzysty teren planety Sertia. Jak na ironie, ich ubiór pełniący zazwyczaj funkcje maskującą, w tej chwili wyróżniał je na tle czerwonych, skalistych wzniesień nieozdobionych najdrobniejszą nawet roślinnością. Łatwo stwierdzić, że były to humanoidy, ale ich rasa miała pozostać zagadką aż do chwili, gdy zdjęliby ochronne hełmy.
Wzbudzali podejrzenia. Nie tylko z powodu niecodziennego ubioru, bo mieszkańcy owej planety zazwyczaj noszą proste, białe szaty, które chronią ich przed ostrym słońcem, ale także ich ekwipunku. Wszyscy dźwigali na plecach wielkie, przeładowane plecaki, przy pasie mieli szereg kieszonek wyładowanych nabojami, a także ukrytą pochwę z małym, laserowym nożykiem. Przez ramie przerzucili karabiny.
Ktoś obeznany w działaniach wszechświata, stwierdziłby, że to z pewnością Hydraulicy. Z daleka można było tak pomyśleć, i z pewnością dlatego jeszcze nikt ich nie zaczepił ani nie zaatakował, ale kiedy przyjrzało się bliżej grupie dostrzegało się podstawowy brak: nie mieli odznak.
Pozwolę sobie teraz dokładniej opisać ową gromadę. Chociaż wszyscy wyglądali podobnie, bliższe oględziny pozwalały na dostrzeżenie różnicy. Dwie istoty, idące blisko siebie, z pewnością były kobietami. Mimo, że różniły się  znacznie wzrostem,  obie były szczupłe, a pod kombinezonami rysowały się piersi. Pozostali dwaj mogli być mężczyznami, szerocy w ramionach, wysocy, jeden z nich niósł karabin w dłoniach jakby w obawie, że ktoś ich zaatakuje. Wszyscy byli ulepieni gródkami brązowego błota i lekko przykurzeni czerwonym pyłem.
Kiedy radiostacje na Sertii podały, że z fabryki skradziono duże ilości minerału korodium, cała czwórka wsiadała na statek, który zaraz po zabraniu pasażerów, odleciał i zniknął gdzieś w kosmosie.
Wykończeni złodzieje padli na fotele, które tylko skrzypnęły niechętnie pod ciężarem ciał odzianych w kombinezony. Plecaki rzucili w kąt, nie przejmując się już ich losem, a karabiny złożyli na blacie wystającym ze ściany. Po kilkugodzinnym marszu, ataku na fabrykę, zakończonym poważnym starciem z wyjątkowo walecznym personelem i dźwiganiu ciężkiego ekwipunku, były głodni i wykończeni.
Jedna z kobiet ściągnęła hełm i westchnęła głęboko. Twarz miała ładną, a jednak brudną i spoconą, trochę bladą o ostrych, chłodnych rysach. Ciemne, mocno zarysowane brwi marszczyły się w jakimś ponurym zamyśleniu nad orłowatym, posypanym piegami nosem. Czarne, poczochrane włosy lepiły się do wilgotnej twarzy, zakrywając kości policzkowej. Łatwo było rozpoznać, że z pochodzenia była Ziemnianką.
- Po co komu w ogóle ten kardium? – mruknęła. – Włóczyliśmy się po tych górach bez końca.
- Korodium – poprawił chłodno jeden z mężczyzn, odsłaniając ludzką twarz. Odłożył swój hełm i potrząsnął głową, a czarne przydługie włosy niesfornie umknęły spod gumki i kucyk rozpadł się, pozwalając pasmom opaść na ramiona. Był łudząca podobny do tamtej, mieli takie same rysy, łatwo więc zgadnąć, że byli rodzeństwem, mimo, że on sprawiał wrażenie silnego, muskularnego i wysportowanego żołnierza, a ona – drobnej, niskiej chudzinki.
- Nie narzekaj, Lexie, zawsze to jakaś odmiana od nudnych treningów – dodała cicho druga kobieta. Ta człowiekiem z pewnością nie była, chociaż posturą niespecjalnie się od nich różniła. Skórę miała różową, jak rodowita Krachanka, a oczy czarne, przy tym była dość wysoka, kobieco zaokrąglona, a także pewnie bardzo silna, sądząc po wypracowanych, może w pewnym stopniu niechcianych, mięśniach. Krótkie, farbowane na niebiesko włosy stały dęba na małej w porównaniu do ciała główce, na której zwykle donosiła duży, biały hełm - jedyną pamiątkę po utraconej rodzinie.
- Wolę postrzelać do manekinów niż włamywać się do fabryk – odparła dziewczyna, nazwana wcześniej Lexie. – A swoją drogą, mam dość tego, że Tirant zawsze posyła nas po takie bzdury. Jakby miał mało ludzi.
- Ale my jesteśmy najlepsi – odparł czarnowłosy chłopak. Jako jeden z pierwszych i jednocześnie jeden z najlepszym rekrutów czuł się doceniony, gdy właśnie jemu przypadała kolejna misja. Lexie spojrzała na niego uważnie.
Devlin, bo właśnie tak na niego wołali, był jej bratem bliźniakiem, czego łatwo wszyscy się domyślali. Chociaż to on grał tego odpowiedzialniejszego, tylko dlatego, że był te kilkanaście minut starszy, czasem zastanawiała się, czy to ona przypadkiem nie jest tą rozsądną. Brat zdawał się nie zauważać, że są w tym popapranym wojsku wbrew ich woli, że są zakładnikami, że tak naprawdę powinni się stąd wyrwać. Może zapomniał?
- Tirant docenia twoje umiejętności, Devlin – powiedziała Krachanka, wpatrując się cielęcym wzrokiem w chłopaka, który tylko skinął głową w podzięce za komplement. Lexie miała ochotę palnąć się w czoło.
Jej najlepsza przyjaciółka, Cylin, zwerbowana do wojska zaraz na początku jego rozwoju, była po uszu zabujana w Devlinie. Chociaż Lexie wydawało się to obrzydliwe, bo przecież Devlin – mimo, że był jej ukochanym bratem – był tez skończonym głupkiem, chciała dla kosmitki jak najlepiej. Niejednokrotnie spróbowała naprowadzić temat rozmowy właśnie na nią, ale za każdym razem kończyło się to w  ten sam sposób: albo komentował jej sposób walki, albo dziwił się, czemu tak wypytuje. Nigdy nie powiedział słowa o charakterze czy urodzie.
Czwarty członek zespołu milczał. Zdawać by się mogło, że zastanawia się nad czymś głęboko albo milczy, bo nie widzi powodu, by brać udział w bezsensownej dyskusji. Prawdy łatwo można się domyślić, wysłuchując się w jego miarowy, chrapliwy oddech. Spał.
- Wracamy do bazy czy wstępujemy do jakiegoś baru? – spytała Cylin, znana ze swoich upodobań do kosmicznych, nowych smaków.
- Możemy gdzieś podlecieć – skrzywiła się Lexie, która może i nie cierpiała dziwnych, obcych potraw, ale była straszliwie głodna. – I jak znam życie, James też będzie chciał coś zjeść – dodała, patrząc na śpiącego przyjaciela.
- Jestem za – dodał Devlin, który zniknął gdzieś niepostrzeżenie na chwilę i wrócił przebrany w swój tradycyjny strój. Czarne, nieco przetarte spodnie poupychał w sznurowanych glanach, które idealnie spełniały jego wymagania, były dobre do biegania, kopania, a także sprawdzały się przy niemal każdej pogodzie. Założył jeszcze biały podkoszulek z kolorowymi napisami i ciemnozieloną kurtkę z masą rozmaitych kieszonek i kieszeni.
- Do tego obskurnego pubu, co zwykle?
- Może być. Jestem tak głodny, że wszystko zniosę.
*
Tirant był chyba najobrzydliwszym kosmita, jaki chodził po świecie. Wyższy od przeciętnego człowieka, chudy, łysy, miał bladoniebieską, nakrapianą ciemniejszymi i jaśniejszymi plamami cerę i dwoje bystrych, a przy tym strasznych oczu. Przypominał oślizgłą, wilgotną rybę.
Gwen zawsze siedziała sztywno, kiedy przychodził, zachowując ponury dystans, jakby chciała pokazać całą sobą jak bardzo go nienawidzi i nim gardzi. Wbiła wzrok w przeciwległą ścianę swojego pokoju, które z czasem stało się dla niej bardziej więzienną celą, i milczała zawzięcie.
Widziała kątem oka ich odbicie. Nie chcąc kalać wzroku jego obrzydliwą postacią, zaczęła myśleć bardziej o sobie. Pomyślała, że zbrzydła przez ten cały czas. Problemy ją wychudziły, stresy przyozdobiły twarz delikatnymi zmarszczkami, a strach odebrał oczom dawny blask. Zazwyczaj była chłodna, zmęczona i nieobecna, można by rzec – osowiała. Ożywiała się tylko, gdy wyprowadził ją z równowagi, co próbował uczyć przy każdej okazji.
A miała tylko jedną radość. Dzieci.
- I co, Gwendolyn, nadal liczysz na pomoc od mężusia? Tyle czasu... Znalazł sobie ładniejszą, młodszą?
Zignorowała i milczała, zastanawiając się, gdzie w tej chwili podziewają się jej dwie pociechy. Wczoraj, gdy córka przyszła do niej późnym treningiem, ubrudzona dymem i wykończona po treningu, opowiadała, że wybierają się na jakąś prostą misję. I nawet jeśli ona nazwała ją prosta, to Gwen wiedziała, że przy całej swojej nierozwadze i przesadnym optymizmie w ocenianiu zagrożenia, jak zwykle wszystko zbagatelizowała.
- A może znowu próbujesz uciec, co? Ile prób, tyle niepowodzeń. Zresztą, gdzie miałabyś uciec. Nie masz przecież nikogo poza tymi gówniarzami, bo nikt cię przecież nie szukał, prawda?
I znów odpowiedziało mu milczenie.
Gwen rozejrzała się i dostrzegła na stole pilniczek. Pomyślała, że mogłaby nim wydłubać tyranowi oko albo wbić w szyje, albo... Tylko, że każdy jej ruch przeciw niemu, nawet nieudany, skończyłby się niespodziewaną eksplozją statku, na którym przebywały jej dzieci. Powód, dla którego w ogóle znosiła jego słowa, zamiast zgnieść go w miażdżącej pętli z many.
- Widzisz Gwen, wszystko to twoja wina. Gdybyś wtedy bez oporów oddała mi swoją maszynę, żyłabyś dalej jak nudna kobieta, a twoje dzieci nie szkoliłyby się na przywódców mojej armii. Ale zawdzięczam ci wiele. Nie dość, że sprawiłaś, dzięki swoim maszynom, że mam armię, to jeszcze skonstruowałaś tyle innych rzeczy... No i jeszcze: dałaś mi najwybitniejszego z rekrutów.
Gwen wcale nie poczuła dumy, mimo, że jej syn był wychwalany przez niemal każdego, że inteligentny, bystry, a przy tym silny. Starała się mu przypomnieć, że to nie jego walka, że w tej chwili wspiera nie tą stronę, a jednak zdawał się być głuchy na wszelkie prośby, upomnienia, a zwłaszcza rozkazy, których tak nie cierpiał.
Wiedziała doskonale, że właśnie dlatego stał się najlepszym z całej zbieraniny, która kiedyś miała podbić cały wszechświat według marzeń tego tyrana. Nigdy nie postępował tak, jak mu kazano, wymyślał własne procesy. Z początku był za to besztany i Gwen mało nie udusiła Tiranta na widok obitych pleców syna, a jednak z czasem dostrzeżono, że zawsze radził sobie świetnie, po swojemu, dużo lepiej niż ci, którzy działali według zasad. I dali mu wolną rękę. Niektórzy nawet mówili, że kiedy Tirant umrze, to właśnie on przejmie władzę.
Minęło prawie siedem lat odkąd została zaatakowana i porwana. Kiedy konstruowała swoje dzieło, była przekonana, że wesprze jedynie technologie Hydraulików, nie podejrzewała, że jej własna broń stanie się jej przekleństwem. Każdego dnia żałowała, że była wtedy taka harda, zamiast ugiąć kolana. Tirant był niegroźnym tyranem, którzy miał zaledwie kilkunastu zwierzchników, dopóki nie znalazł jej. Mógł porwać kogoś z Galvana, mieszkańcy tej planety byli powiem bardzo inteligentni, a jednak wiedział, że ciężko będzie mu dostać się na tą planetę, a sami geniusze nie będą skorzy to współpracy. A tymczasem dla człowieka wystarczył szantaż.
Od czasu, gdy ostatni raz widziała Ziemię, skonstruowała i zaprojektowała wiele broni, a wśród nich najlepszą była ta pierwsza. Dzięki jej Tirant zyskał całą armię żołnierzy – wszyscy podobni, dobrze zbudowani, w czarnych mundurach, posłuszni. Potrzebował tylko jednego – przywódców. Jego zwierzchnicy i on stworzyli specjalną szkołę, zwaną górnolotnie Uniwersytetem Generałów, w której grupa kadetów szkoliła się pod ich okiem. Zazwyczaj były to sieroty, innym razem dzieciaki wyrwane rodzicom, a czasem takie, które nierozsądnie gdzieś zabłądziły.
I najlepszym spośród całej tej zbieraniny był Devlin.
Czekała w spokoju aż znudzi mu się prowokowania i upokarzanie. Wciąż próbował ją wyprowadzić z równowagi, sprawić, by zapłakała, a jednak stale zachowywała spokój. Zimny spokój. Nie uroniła ani jednej łzy od siedmiu lat, uparcie wierząc, że kiedyś to się wreszcie stanie – wydostanie się z tego piekła i znów będą razem: ona, Kevin, Lexie, Devlin.
- Czy to nie dziwne, że nasz system nadawania zawodzi? – spytał nagle.
- Systemu zawodzą – mruknęła w odpowiedzi, niedostrzegalnie sztywniejąc.
- Ale to ty stworzyłaś ten system na wzór Hydraulicznego – drążył.
- Owszem – przyznała, chociaż wstydziła się każdej pomocy dla tego tyrana.
- A Hydrauliczne nie zawodzą.
- Może są lepsze?
- A może sabotaż?
- A może zwykła usterka?
- Nie sądzę. Napraw to, dla własnego dobra – rzucił na odchodne. – Wiem, że stale coś kombinujesz. Mam na ciebie oko, więc lepiej się pohamuj.
*
Devlin wciągnął śliskiego, gumowatego kluska, siorbiąc głośno sosem. Jego siostra jęknęła zniesmaczona, ale niespecjalnie się przejął, próbując wepchnąć w siebie jak najwięcej dziwnej potrawy. Ciekawe, czy to co pływa w sosie to faktycznie kawałki warzyw czy może skrawki jakiejś tektury. Sądząc po smaku, strzelałby na to drugie. Siedząca obok niego Cylin wcinała trzecią porcję owej zupy, rumiana od chłodu panującego w barze. Chociaż reszcie drużyny, jako przedstawicieli rasy Ziemian, było ciepło, ona jako Krachanka prawie drżała. Już miał spytać, czy nie przynieść jej ze statku jakiejś kurtki czy płaszcza, gdy dostrzegł paskudne stworzenie kilka metrów od niego.
Zesztywniał.
Zerknął na Lexie, ale ta zdawała się niczego nie zauważać. I bardzo dobrze. Na pewno zaraz podbiegłaby, pytała o ojca i próbowała uciec. Obserwował uważnie stworzenie, mając prostą przewagę: nie tylko obiekt jego ciekawości nie wiedział, że ktoś mu się przypatruje, ale także jego samego siedem lat zmieniło niemal nie do poznania. Przetarł wygoloną z boku głowę i westchnął cicho.
Argit. Szumowina, drań i złodziej, obdarzony swego rodzaju szczęściem, wymigiwał się od wszystkiego, chociaż lista tych mocarzy, których okradł/podpadł/oszukał czy też doniósł do nich, a najczęściej wszystko razem, rosła z każdym dniem. Gdyby był tylko gnidą, Devlin nawet nie zwróciłby na niego uwagi. A jednak, był też najbliższym współpracownikiem jego ojca.
Chociaż Devlin miał wtedy zaledwie siedem lat, był dość bystry, by zorientował się, że jego ojciec, którego częściej zwał tym człowiekiem albo Kevinem niż tatą, robi na boku szemrane interesy. Czas wyolbrzymił w jego głowie kilka niewinnych incydentów do ogromnych oszustw zatajanych przed rodziną.
Prawda była taka, że Devlin wciąż powtarzał, że nie ma ojca, a gdy już mówił o „tym człowieku” zwykle używał chłodnego i urażonego tonu. Kiedy został porwany wraz z siostrą i matką, marzył, że tata – wtedy idealny, heroiczny tata – przybędzie wraz z gromadą Hydraulików i ich ocali. Z upływem roku stracił nadzieję, a ciągle rozmowy z Tirantem, który twierdził, że wysłał do Kevina Levina informacje, że może wykupić rodzinę, ale ten ją zignorował, sprawiły, że poczuł się oszukany. Gdzieś zniknął obraz wzorowego ojca, a pozostała tylko niechęć i zawód.
Lexie – naiwna, słodka Lexie – nie wierzyła w żadne słowo, które padało z ust Tiranta. U niej wszystko zaszło odwrotnie, stale idealizowała ojca, marząc, by kiedyś ich odnalazł. I ciągle snuła marzenia, by wreszcie się stąd wydostać. Skoro teraz spotkali kogoś, kto przez wzgląd na dawne więzi – czy może raczej należałoby powiedzieć, przez strach przed gniewem Kevina – mógłby im pomóc, z pewnością skorzystałaby z okazji.
A on pogodził się z losem. Nawet jeśli był w swego rodzaju więzieniu, czuł się potrzebny. Szybko awansował, stał się prawą ręką człowieka, który kiedyś miał się stać najpotężniejszą osobą we wszechświecie. Wierzył, że stanie się bohaterem. Broń, systemy, analizy, szybkość, siła, miał wszystko i na dodatek iskrę. Iskrę Anodyty. Władał maną nadzwyczaj dobrze. Nawet jeśli potrafił wchłaniać materię, nie chciał. Nie chciał, bo to kojarzyło mu się z ojcem.
Musiał teraz tylko dopilnować, żeby Lexie nie zauważyła drańskiego jeża. Zdawała się być tak pochłonięta rozmową z Cyliną i Jamesem, czwartym członkiem drużyny, że gdyby część baru się zawaliła – nie zwróciłaby uwagi.
I nagle koło Argita usiadł ktoś jeszcze. Choć przypominał człowieka, zdawać by się mogło, że to bardziej jakiś duch, zjawa. Najtrafniej byłoby powiedzieć, cień człowieka. Przygarbiony, ponury, burkliwy, zupełnie jakby los bardzo go skrzywdził. Długie, czarne włosy opadały mu na ramiona, zakrywaj twarz. I mimo, że zmienił się tak bardzo, Devlin rozpoznał go bez trudu. Kevin Levin.
Devlin zaczął się nerwowo kręcić na krześle. Domyślał się, że Lexie zaraz podbiegłaby do niego, uściskała. Już wyobrażał sobie tą scenę: ona, rozpromieniona, pełna niewinnej miłości córki do jej bohatera, a on sztywny, raczej zniesmaczony niż zadowolony. Przy całej swojej niechęci do ojca, nie chciał niszczyć marzenia siostry o idealnym tacie. I sam miał w sobie iskierkę nadziei, że cała prawda, jaką o nim usłyszał, była w rzeczywistości kłamstwem i ich tata nadal byłby ich tatą. Świadomy, że nie zniesie drugiego zawodu, a gdy Lexie go zobaczyła, na pewno tak by się stało, wstał z miejsca, porzucając niedokończone danie.
- Idziemy – rzucił twardo, nie odrywając wzroku od jeżozwierza i ojca.
- Co? – Cylin spojrzała na niego zdziwiona. – Już?
Przez moment wydawało mu się, że Kevin Levin uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Widział tylko czarne, pozbawione blasku źrenice. Był pewien, że zaraz coś się stanie, a jednak Kevin albo nie widział albo nie zwrócił uwagi na młodzieńca, bo zaraz znów powędrował gdzieś wzrokiem.
- Tak. Wychodzimy – burknął. Sam nie wiedział czemu, ale znów poczuł się oszukany. Dzieciak w nich, ten dzieciak, który w ojcu widział bohatera, pragną, by ojciec ich zauważył podszedł i wszystko naprawił. Świadomość, że w ogóle miał taką nadzieję co do „tego człowieka” jeszcze bardziej go rozwścieczyła.
- Czemu? Coś się stało? – Lexie wstała i spojrzała na brata pytająco.
- Już!
Ruszył pierwszy do wyjścia, rzucając barmanowi kilka zmiętych banknotów. Widział kątem oka, jak jego towarzysze patrzą po sobie zdumieni, niewiedząc, co się właściwie stało. Nie mając wyboru, ruszyli za nim, nawet nie pytając, co się właściwie stało.
Cylin poinformowała dwóch pilotów, którzy byli jednocześnie koordynatorami ich misji, ze mogą ruszać. Sama usiadła na fotelu i dotknęła jednego z plecaków. Nim cokolwiek więcej zrobiła, przerwał jej ostry głos Devlina.
- Zostaw to.
- Dlaczego? – zmarszczyła brwi. Wyglądała na zirytowaną i jednocześnie spłoszoną.
- Chcesz się zmienić w fioletową bestię?
- Dlaczego niby miałabym się zmieniać.
- Bo to korodium, tak to działa – warknął. – Nie czytałaś materiałów o misji?
Cylin odwróciła zmieszana wzrok, speszona własną niewiedzą.
- Devlin, co się z tobą dzieje? – jęknęła Lexie. – Co się stało w tym cholernym barze? Zachowujesz się jak popapraniec, no. Mogliśmy wybrać inny.
- O, przeciwnie siostrzyczko – odparł, ruszając do swojej kabiny. – Przynajmniej wiem, że jako jedyny z tej rodziny jestem realistą.
- Słucham? – Lexie dogoniła brata, gdy zamykał drzwi do swojego pokoju. – O czym ty mówisz?
- Nie twoja rzecz, chcę odpocząć – burknął, chcąc zamknąć drzwi. Złapała za klamkę i wskoczyła do środka, nim zdołał ją wygonić. Usiadła na zawalonym ubraniami i wyrwanymi kartkami łóżko i skrzyżowała ręce na piersi.
- Martwię się o ciebie.
- Niepotrzebnie – odparł wymijająco.
- Jesteś moim bratem. O co chodziło z tym realizmem? Co się stało w barze? – wypytywała. Z początku milczał, nie chcąc jej denerwować ani martwić. I mimo, że powiedział stanowczo, że będzie zła i dla jej dobra milczy, nalegała. I w końcu – uległ.
- Chcesz wiedzieć? Dobrze. Wiesz kogo widziałem? Ojca.
Lexie wyglądała jakby zdzielił ją młotkiem w głowę. Wpatrywała się w niego zielonymi oczami, zupełnie jakby nie mogła zrozumieć, co do niej właśnie powiedział. Zamrugała kilka razy, uśmiechając się lekko, zupełnie jakby z ulgą. Devlin pomyślał, że pewnie cieszy się, że ‘ten człowiek’ ma się dobrze. Zaraz jednak jej twarz przybrała oblicze surowe i rozzłoszczone.
- I nie podszedłeś do niego!? Nie powiedziałeś mi!? To była nasza szansa! Na wydostanie się z tego piekła! I dla mamy! Jak ty mogłeś? Ty i te twoje idiotyczne uprzedzenia! Dlaczego mi nie powiedziałeś! – krzyczała, zaciskając ręce w pieści.
- Wiesz dlaczego? Bo nie chciałem, żebyś się zawiodła. Wiem, że masz w głowie idiotyczną wersję ukochanego tatusia i dobrze. Chcesz żyć w niewiedzy, proszę bardzo. Nie chciałem niszczyć twojej mydlanej bańki – zacisnął zęby.
- Jakiej bańki, do cholery?! – zerwała się z łóżka.
- Dla niego już cię nie ma. Ułożył sobie życie. Gdybyś do niego podeszła, wziąłby cię za wariatkę. Nie chcę ciebie, ani mnie, ani mamy – Devlin mówił coraz głośniej, jeszcze bardziej rozgniewany.
- Wiesz co myślę? Tirant napchał ci głowy tymi bzdurami o okupie i odmowie. A tak naprawdę, to to pieprzona ściema, a ty w to wszystko wierzysz jak dziecko! – wrzasnęła Lexie.
- Nie. To ty nie potrafisz przyjąć prawdy. Któreś z nas musi widzieć sytuacje racjonalnie. – Czy ty nie rozumiesz, co zrobiłeś!? Mogło być już dobrze, znów moglibyśmy być razem...! Jesteś cholernym głupcem! – spróbowała go uderzyć, chcąc jakoś wyładować bezsilną złość. Złapał jej nadgarstek, a drugą ręką schwycił za ramię.
Mimo, że urodzeni tego samego dnia, Lexie była dużo niższa i drobniejsza. Mógłby ją zmiażdżyć w jednym uścisku, jak kruszynę. Westchnął.
- Uspokój się, do cholery.
- Mylisz się co do niego, to nasz tata,.. Wróćmy tam, póki jeszcze jesteśmy blisko! Może jeszcze jest, proszę, Devlin, wszystko będzie jak dawniej.
- Myślisz, że po siedmiu latach jeszcze cokolwiek dla niego znaczysz? – Devlin spojrzał na nią ostro. Widząc jej wilgotne oczy, chciał przestać, nim powie za dużo, a jednak harde spojrzenie, które nie przyćmiły nawet łzy, przypomniało mu, że musi być stanowczy. – Jesteś nikim dla niego. Tylko przeszłością. Pewnie się cieszy, że czasy, w których musiał być tatusiem już minęły. Kto nie lubi być lekkoduchem.
- Chrzanisz, Devlin.
- Siostra. Zrozum. My nie mamy ojca – powiedział powoli i cicho.
Nim cokolwiek jeszcze się stało, Lexie wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi kabiny. Pożałował nagle zbyt wielu ostrych słów, a jednocześnie poczuł, że dobrze, jeśli wreszcie przejrzy na oczy. Kiedy usłyszał z sąsiedniego pokoju jeden urwany, powstrzymany nadludzkim wysiłkiem spazm szlochu, zrobiło mu się głupio.
Wszystko przez „tego człowieka”.

17 sierpnia 2013

Ktoś (one-shot, Avatar:Legenda Aanga, zutara)


        - Ile to się będzie jeszcze ciągnąć?
        Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Azula była zbyt zajęta zabawą koronką przy swojej sukni, by zwrócić uwagę na zmartwienia swojego brata. Siedziała spokojnie, nieco przygarbiona i nieobecna, opierając się o ścianę i milczała, zupełnie jakby była w swoim świecie.
        Zuko, nie doczekawszy się jakiejkolwiek reakcji, wrócił do żmudnego podpisywania raportów. Kiedyś myślał, że obowiązki Władcy Ognia będą dużo przyjemniejsze niż wielogodzinne ślęczenie nad papierami. Dziwne, że te wszystkie księgi, w których zaczytywał się z matką jako dziecko, nie mówiły nic o stertach listów, sprawozdań i próśb, a skupiały się jedynie na heroicznych walkach, wspaniałych bitwach, pięknych kobietach i wystawnym życiu.
        Właściwie, nie był znudzony, a poirytowany. Wciąż te same zgłoszenia, problemy, spory. Tu grupa bandytów próbowała zaatakować przejezdnych, tu znowu próby zamachu na kuzyna ciotki bratanka gubernatora od strony żony albo jakieś niedopatrzenie w budżecie kraju. Ile można!
        Tymczasem sterta wcale się nie zmniejszała, a wręcz przeciwnie, służący doniósł mu dodatkowy zestaw kartek. Miał ochotę spalić te wszystkie śmieci i posłać do czorta, byle ulżyć obolałemu od wysiłku nadgarstkowi.
        Azula nagle uniosła roziskrzone ślepia i Zuko przez moment był pewny, że w jednym ze swoich napadów furii rzuci się na niego, ale tylko rozejrzała się po pokoju, jakby nagle stał się dla niej interesujący. Pomyślał, że gdyby cisnęła błyskawicą, zniszczyłaby sterty raportów, pomagając w jego niedoli. Wstała i zaczęła spacerować po pokoju, milcząc.
        Mimo całej swojej nieprzewidywalności, Azula została stworzona, by rządzić. Despotyczna, władcza i silna potrafiła podporządkować swojej woli całe wojsko. Czasem chciałby dostać od niej jakąś radę, jak zdusić bunt jakiegoś admirała albo wykorzenić z szeregów wojska niechęć do innych nacji.
        - Zuzu...
        Mógł mieć dwadzieścia dwa lata, mógł być najpotężniejszym człowiekiem w całym kraju, mógł mieć na jedno zawołanie pół wojska przed sobą, ale co z tego, skoro własna siostra nie miała szacunku do jego pozycji, wciąż nawołując go po prostu „Zuzu” jakby miał kilka lat.
        - Hmm? – uniósł oczy znad papierów i zobaczył, że Azula przygląda się portretowi rodzinnemu. Podwinęła rękawy sukni, stanęła na palcach i zdjęła obraz ze ściany gabinetu. Przeraził się, że - chcąc pokazać mu, że uznanie jej, szalonej kobiety, za spokojną i rozsądną, rzuci jedną z niewielu pamiątek po matce i roztrzaska ją o ścianę. Odetchnął z ulgą, gdy po prostu przygląda się surowej twarzy ojca, łagodnym oczom matki i zawziętych min ich dwojga.
        - Pomyślałam, że wtedy byłeś bardzo szczęśliwy – wyjaśniła, odkładając obraz na miejsce. Usiadła na podłodze i zamyśliła się głęboko. Zuko uniósł brew, ale nic nie powiedział. Czasem Azula snuła swoje bezcelowe wywody o sprawach filozoficznych, bo po prostu jej się nudziło, ale czasem szyfrowała w nich znaki, że zaraz może się zrobić niebezpiecznie.
        - To były szczęśliwe dni naszej rodziny – przytaknął ostrożnie, obserwując rozpalone oczy Azuli.
        - W rodzinie jest się szczęśliwym – stwierdziła. Zuko wciąż nie rozumiał, do czego właściwie ona drąży, ale na wszelki wypadek wstał i podszedł do siostry, by móc udaremnić wszelką próbę zamachu na siebie lub służbę. Przykucnął i odgarnął zabłąkane pasmo włosów, które opadła na czoło.
        Gdzie się podziała tamta wyrafinowana sadystka? Czyżby umarła, pozostawiając jedynie skorupę, która budziła jedynie litość, a nie strach? Zuko pamiętał, że dawniej siostra budziła lęk we wszystkich, nawet w nim samym, bo miała w sobie coś diabolicznego. Była przerażająca, ale piękna w swoim okrucieństwie. Teraz pozostała z niej tylko żałosna wariatka, z której służba drwiła po cichu.
        - Potrzeba ci rodziny – stwierdziła, marszcząc po dziecięcemu nos.
        - Mam rodzinę – odpowiedział, coraz bardziej nie rozumiejąc, czy chce po prostu strzępić język czy chce coś przekazać. – Ciebie. I mam przyjaciół.
        - Nie. – Azula wstała, zupełnie jakby coś postanowiła. Spojrzała na niego z góry z powagą pięciolatki i zadecydowała: - Potrzeba ci żony.
        Zuko omal się nie przewrócił. Zgięte nogi odmówiły mu posłuszeństwa i omal się nie przechylił. Stłumił śmiech i wstał z kucek, zastanawiając się, co takiego naprowadziło siostrę na takie postanowienie.
        - Bzdura, całkiem mi dobrze – odparł. Już miała coś powiedzieć, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zuko zostawił ją na chwilę samą i skierował się w stronę drzwi, modląc się, żeby to nie był kolejny służący z papierami.
        Ku jego zdziwieniu, w drzwiach pojawiła się smukła, opalona kobieta w granatowych szatach. Nie spodziewał się gościa o tak później porze, a już zwłaszcza nie takiego.
        - Lordzie Zuko – kobieta pochyliła głowę z lekkim uśmiechem, świadoma, że nie lubił, gdy przyjaciela zwracali się do niego w ten sposób. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
        - Oczywiście, że nie, Magu Kataro – odparł, przedrzeźniając jej oficjalny ton. – Proszę, wejdź.
        Katara z Plemienia Wody często bywała w Kraju Ognia w sprawach politycznych. Konflikty w stosunkach ich krain były często, dużo częstsze niż innych nacji i niemal stale trzeba było je łagodzić z różnym skutkiem. Powód jej obecnej wizyty był taki sam jak wcześniejszych, i tak jak za każdym poprzednim razem, ugościł ją w swoim pałacu.
        - Na przykład ona! – wykrzyknęła nagle Azula, łapiąc Katarę za ręce. – Jest nadęta, ale by się na dała, co myślisz, Zuzu?
        - Nadała do czego? – Katara uniosła brwi i spojrzała pytająca na Zuko, po czym przeniosła wzrok na Azulę. On też nie zrozumiał, o co właściwie chodziło siostrze, a znając jej zmienność, mogło się to tyczyć wszystkiego.
        Azula, zirytowana, że ludzie wokół niej są tak niepojętni i pozbawieni zdolności logicznego myślenia, pokręciła głową i zaczęła wyjaśniać:
        - Rozmawiałam z Zuzu i...
        Zuko przerwał jej w tej samej chwili, zrozumiawszy, o co chodzi. Katara nadawała się na jego żonę, o tym mówiła! Spąsowiał na samą myśl o takim absurdzie. Gdyby pozwolił siostrze skończyć, pewnie zaczęliby się razem śmiać do łez z niedorzeczności takich bredni, ale... Coś w nim nie chciało poruszać dziwnego tematu.
        - Powinnaś już iść – powiedział, oddając siostrę w ręce pokojówki, która pojawiła się znikąd. Odetchnął z ulgą, gdy już wyszła, świadomy, że Katara byłaby z pewnością zażenowana pomysłami Azuli.
        Napotkał jej pełen współczucia wzrok i nieśmiały uśmiech.
        - Jak z nią? – spytała bez zgryźliwości czy szyderstwa. Opadł ciężko na fotel, wskazując jej miejsce naprzeciw niego.
        - Jak widać. Ma lepsze i gorsze dni, czasem chce mnie podpalić, a czasem gra kochającą siostrzyczkę – westchnął cicho.
        - Przykro mi – powiedziała.
        - Nie jest ci przykro. Chciała cię zabić i całą twoją drużynę. Dlaczego miałabyś jej żałować? – zirytował się Zuko, a gładkie do tej chwili czoło spochmurniało i zmarszczyło się groźnie.
        - Owszem, jest mi przykro, bo jest twoją siostrą i nie cieszy mnie twoje nieszczęście – odparła Katara, urażona oskarżeniem przyjaciela.
        - Przepraszam – mruknął cicho. – Co cię sprowadza? – powiedział już głośniej, chcąc odciągnąć myśli od siostry, w obawie, że jeszcze zapyta, o czym wcześniej mówiła. Wolał uniknąć tematu, nie chciał jej urazić. W końcu była dziewczyną samego Avatara.
        - Chciałam ci podziękować za załatwienie tej sprawy – wyjaśniła, mając na myśli spór między wioską osiedloną głównie przez uchodźców z Plemienia Wody, którzy umknęli tu wiele lat temu, jeszcze przed narodzeniem jej i Zuko, i osiedlili się na stałe a grupą zdesperowanych magów ognia, mających dość równości między narodami.
        - Nie zrobiłem nic, co wykraczałoby poza moje obowiązki. Wyjeżdżasz, prawda? – spytał ze smutkiem, którego sam nie rozumiał.
        - Tak – przyznała. – Mam dość wiecznego kursowania między krajami, wykańcza mnie to.
        - Więc zostań jeszcze kilka dni, odpoczniesz – zaproponował, posyłając jej zachęcający uśmiech. – Byłaś tu tyle razy, a chyba jeszcze nigdy nie zwiedziłaś miasta.
        - Chciałabym – westchnęła, zwieszając bezradnie ramiona. – Ale to nie takie proste, Zuko.
        - Ależ to jest bardzo proste – zbagatelizował natychmiast. – Jedno polecenie, a służba będzie gotowa na przedłużenie twojego pobytu, a ja obiecuje dotrzymać ci towarzystwa. Nie sądzę, żeby twój chłopak miał pretensje za drobne spóźnienie.
        Katara wywróciła oczami, ale wydawało mu się, że skuliła się w sobie i posmutniała lekko.
        - Już nie chłopak – mruknęła tak cicho, że sądziła, iż usłyszy ją tylko stempel do papieru, a jednak ponure wyznanie doszło do uszu Zuko. Chciał zapytać o więcej, ale wrodzona dyplomacja kazała mu milczeć i powstrzymać ciekawskie pytania. Poczuł jednak coś na kształt satysfakcji...? Nie potrafił tego wyjaśnić. Katara szybko zaczęła mówić dalej: - Nie mam na myśli takich przeszkód. Martwiłabym się, co się dzieje w moim Plemieniu. Mam wielu chorych, którzy potrzebują opieki, a Magowie z sąsiedniego Plemienia nie mogą robić wszystkiego.
        - Obowiązek, co?
        - Obowiązek – przytaknęła. – I ty też masz swoje obowiązki, prawda? Powinnam iść.
        - Daj spokój – Zuko powstrzymał ją gestem. –  Moje obowiązki mogą poczekać. Wiesz, jak rzadko goszczę tu przyjaciół? Twój brat niemal nie opuszcza wyspy Kyoshi, Toph przepadła gdzieś w Królestwie Ziemi, ty zjawiasz się tylko w sprawach politycznych, a Aang wpadnie od wielkiego dzwonu. Brakuje mi towarzystwa.
        Katara wydawała się przez moment rozważać propozycję, świadoma, że powinna być gotowa do długiej podróży statkiem, jaka ją czekała, a zerwana noc na pewno niczemu nie pomoże. A jednak spędzenie czasu w towarzystwie dawno niewidzianego przyjaciela wydawało jej się dużo ciekawsze niż kolejna noc spędzona na przekręcaniu się z boku na bok i wpatrywaniu się w księżyc.
        - Niech będzie – powiedziała, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Zuko uśmiechnął się i odsunął ze stolika papiery, żeby nie psuły mu widoku na gościa. Część kartek zsunęła się na podłogę z szelestem, ale nie zwrócił na to uwagi.
        - Mogę spytać, o co chodziło Azuli? – zerknęła na niego bystrymi, niebieskimi oczami.
        Zuko spojrzał na nią zaskoczony pytaniem. Według wszelkiej logiki, powinien się nie przejmować, opowiedzieć jej historyjkę w formie żartu, a potem oboje zaśmiewaliby się przez resztę spotkania. Nie potrafił mówić o pomyśle, by ona była jego żoną, bez rumieńca, mimo, że był Władcą Ognia. Nagle przez głowę przemknęła mu szalona myśl, że może powinien spróbować pogłębić swoją relację z Katarą, przecież zawsze mu się podobała. Dzielna i inteligentna, a przy okazji egzotyczna i piękna była niemal idealnym materiałem na żonę. Omal nie uderzył się w czoło na tę idiotyczną myśl. Czyżby Azula zaraziła go niedorzecznością?
        - Zuko...?
        - Tak? – wybudził się ze swoim absurdalnych myśli.
        - Odpłynąłeś na chwilę – przypomniała mu.
        - Wybacz, mam dużo pracy i na chwilę zająłem się nie tym, co trzeba. O czym my to... – zawiesił, jakby w zamyśleniu, lustrując Katarę wzrokiem. Odkąd spotkali się po raz pierwszy kilka lat temu wypiękniała. Z rumianego podlotka przemieniła się w poważną kobietą i jedynym, co pozostało jej z dziecka, były wielkie, naiwne oczy. Może wypadałoby powiedzieć, że były pełne nadziei czy miłości, ale Zuko zawsze  twierdził, że odzwierciedlały zaufanie, którym darzyła połowę, jeśli nie cały, świat.
        - O twojej siostrze i waszej rozmowie – podsunęła błyskawicznie.
        - Będziesz się śmiać, jak ci powiem – westchnął cicho. – Doszła do wniosku, że potrzeba mi żony. No i wtedy weszłaś ty i...
        - I doszła do wniosku, że mogę być kandydatką – Katara zaśmiała się serdecznie. – Azula ma nieprawdopodobne pomysły, doprawdy. Ja i ty? Co za absurd! Dawno nikt nie powiedział nic równie zabawnego.
        - Tak, niemożliwe – Zuko zawtórował jej, ale jakoś niepewnie. Dziwnie się poczuł, gdy Katara tak wyśmiała taką możliwość. Mimo, że daleko mu było do zakochania, miała w sobie urok, który go przyciągał. Poczuł się nieco urażony, ale nie dał po sobie poznać.
        Minęła północ, gdy jeszcze rozmawiali, a tematom zdawało się nie mieć końca. Zuko zdjął z włosów tradycyjną ozdobę rodziny królewskiej i pozwolił opaść pasmom na ramiona i czoło, odchylił się na krześle, balansując na dwóch nogach. Katara z kolei ściągnęła pantofle i podwinęła kolana pod brodę, obejmując je ramionami.
        - Zimno ci? – zaniepokoił się Zuko, natychmiast wzywając do siebie służbę. – Chłodna dzisiaj noc – zauważył.
        - Daj spokój, jest dobrze. Przywykłam do znacznie niższych temperatur. Ale faktycznie, jakoś dziwnie chłodno jak na te okolice.
        Kiedy znużona służąca w czerwonych szatach zjawiła się w drzwiach, starając się ukryć zmęczenie, Zuko nakazał przynieść ogniste wino i koc dla Maga Katary, na co kobieta bez słowo opuściła pomieszczenie. Za moment znów zjawiła się razem z tacą, na której ustawiono dwa głębokie, pozłacane kielichy z ciemnoczerwonym, parującym płynem. Postawiła je na blacie, z największym namaszczeniem uważając na kielichy, najpewniej bardzo cenne. Podała Katarze miękkie, puszyste zawiniątko i ukłoniła się z szacunkiem, znikając za drzwiami.
        - Nie trzeba było – mruknęła Katara, otulając się miękkim kocem.
        Zuko tylko pokręcił głową i zamyślił się nad czymś głęboko, zerkając za okno. Niebo było ponure i zachmurzone, zupełnie jakby zbierało się na deszcz, a księżyc ledwo przebijał się przez burzową zasłonę. Usłyszał urwany pisk Katary, gdy właśnie miał pytać, jak zamierza wracać, gdy zbiera się na burze.
        - Niech to diabli – jęknęła cicho Katara, ocierając sparzone wargi. Kielich omal nie wypadł jej z rąk, gdy odstawiała go z powrotem na blat. – Mogłeś powiedzieć, że to wrzątek!
        - Nie wrzątek – potrząsnął głową. – Jest parujący, ma w nazwie ogień, prosiłem o niego, bo ci zimno. Myślałem, że jesteś dość bystra, by się zorientować, że możesz się poparzyć.
        Wywróciła tylko oczami i dmuchnęła na wino, starając się jakoś je ostudzić. Milczeli dłuższą chwilę, oboje skupieni na sobie. W pokoju zaległa tak zwana dobra cisza. Cisza spokojna i wyrozumiała, a nie natarczywa i nieprzyjazna.
        - Mogę być wścibski? – spytał nagle Zuko.
        - Możesz.
        - Rozstałaś się z Aangiem, prawda?
        - Nie zawracasz sobie głowy grzecznościami, tylko walisz prosto z mostu, hę? – Katara zmarszczyła brwi.      Zuko zmieszał się natychmiast i szukał innego tematu, byle tylko odwrócić jej uwagę od swojej nieuprzejmości. Ona jednak mówiła dalej: - Ale tak, masz rację. Nie jesteśmy już razem. Zabawne, że potrafiliśmy być ze sobą, kiedy wszystko dookoła się sypało, a gdy nagle wojna ucichła, my się posypaliśmy – wyjaśniła gorzko.
        - Przykro mi – mruknął Zuko.
        - Dlaczego? Może tak powinno być, nie wiem. Jesteśmy przyjaciółmi, tylko przyjaciółmi. Może zawsze tak było, a tragedie wyolbrzymiły nasze uczucia? Nie wiem, nieważne... – westchnęła ponuro. – Och, przepraszam. Zebrało mi się na nudne wynurzenia, obiecuję przestać.
        - Nie, daj spokój. Chcesz pogadać, to pogadajmy. Wiem, że ciężko jest pożegnać kogoś, kogo się uważało za partnera.
        - Mówisz o Mai? – Katara spojrzała na niego bystro. Niewiele o niej wiedziała, rozmawiały rzadko, zazwyczaj o polityce albo gospodarce. Być może spowodowane było to małomównością Mai, a może brakiem jakichkolwiek więzi i brakiem chęci ich zawiązania.
        Skinął głową.
        - Rozstaliśmy się w gniewie co najmniej trzy lata temu. Jakoś nie potrafiliśmy znieść siebie nawzajem, ona zbyt ponura, a ja zbyt zapracowany.
        - Żałujesz?
        - Nie wiem. Była dobrą partią, bez wątpienia, no wiesz. Córka dawnego gubernatora, wszyscy oczekiwali, że będziemy razem. Jej rodzina liczyła, że zostanie „Firelady”, a poddani widzieli w niej idealną Władczynię. Było, minęło – powiedział chłodno. Sam nie wiedział, czy żałował, czy cieszył się z samotności. Miał zbyt wiele obowiązków, by myśleć o tym, co bezpowrotnie minęło.
        Katara uniosła brwi, ale nie spytała o nic więcej.
        - Czasem mam wrażenie, że czegoś brakuje, wiesz? – powiedziała nagle, patrząc na niego w taki sposób, że w jego brzuchu pojawił się dziwny ucisk. – Czegoś potrzebnego do szczęścia.
        - Nie czegoś – szepnął, pochylając się nad stołem. – Kogoś.
        - K o g o ś?
        Wstał zza biurka i podszedł do niej, kucając przed fotelem. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zgubił gdzieś sens słów.
        Nie wiedział, czy była to kwestia zauroczenia czy błogiego upojenia winem, ale poczuł nagle dziwne pragnienie. Nie patrzył dłużej w te bezdenne oczy, po prostu ją pocałował. Nie tak, jak całował Mai, nie tak, jak całuje się na dobranoc, ale dziko i niespokojnie. Jakby chciał zakleić rany po rozstaniu jej smakiem, jakby nigdy w życiu nie kochał, jakby marzył o tym od wieku.
        I chociaż logika nakazywała jej go odepchnąć, nazwać „dupkiem”, oddała pocałunek, zaplatając palce w jego włosy. Szukała językiem jego języka, gryzła i wzdychała słabo, czując coś dziwnego w sercu.
        - Miałam rację! – usłyszeli piskliwy okrzyk pełen szalonej radości. Azula zaglądała do gabinetu przez szparę i uśmiechała się triumfalnie. – Braciszek ożeni się z Nadętą!
        Nim zdążyli zaprzeczyć, umknęła gdzieś, w sobie tylko znane miejsce. Katara otarła usta i spojrzała na Zuko błyszczącymi oczami.

        - Chyba faktycznie kogoś mi brakuje.