23 sierpnia 2013

The Time Of New Heroes cz.3 [Ben10]

(wykonane w kreatorze rinmarugames i igirlsgames)

         - Co za ofiara – rzucił znudzony Devlin bardziej do siebie niż do któregokolwiek chłopaków, siedzących obok niego na podłodze w sali do samoobrony. Kilku mu przytaknęło, inni milczeli, ale już nikt nie okazywał zainteresowania dzieciakowi, którego trener tłukł na środku.
          Nowicjusz, którego jak do tej pory nikt jeszcze nie znał, został zwerbowany ledwie cztery dni temu. Nie zwróciłoby to niczyjej uwagi, gdyby nie fakt, że zwykle zabierano dzieci naprawdę małe, do dziesięciu lat dla ludzi i w takim samym odpowiedniku dla każdej innej rasy. Mógł mieć tyle samo lat co on, mimo, że był nieco drobniejszy. Powinien zostać oddelegowany do grupy początkującej, a tymczasem wrzucono nowego właśnie do nich, tych, którzy przygotowywali się już od siedmiu lat. A poza tym, nie było w nim nic wyjątkowego. Przypominał każdego innego człowieka ze swoją brązową czupryną, przeciętną sylwetką i pocieszną, delikatną twarzą.
         Trener, zdziwiony pojawieniem się nowego, postanowił chyba sprawdzić jego umiejętności. Dręczył go już od pół godziny z tym samym wyćwiczonym sadyzmem, stale rzucając ku niemu obelgi. Chociaż z początki chłopak jakoś sobie radził, to nie przywykł do walki wręcz i szybko zaczęło brakować mu sił. Nie był w stanie unikać ciosów dość szybko, a te nie przestawały być celne i nieadekwatnie do treningu silne. Potykał się o własne nogi, a próby obrony i kontrataku spełzły na niczym. Nawet jego garda wydawała się mizerna i ślimacza. W krótkim czasie całkiem ciekawe starcie zmieniło się w jakąś nieudaną parodię walki.
         - Ciepłe kluchy i tyle – rzucił jeden z innych adeptów, na co Devlin skinął głową. Rozprostował palce i ziewnął, bardziej skupiony na suficie niż na trenerze znęcającym się nad dzieciakiem.
          Nagle nowicjusz odskoczył i wstał, patrząc rozjuszony na trenera. Tamten, muskularny Tetramand o czterech rękach i czerwonej skórze, gotował się do kolejnego ataku, ale nim cokolwiek zrobił, nowicjusz pokazał, czemu pozwolono ominąć siedem lat treningów.
         Wykonał jakiś dziwny gest, który Devlin nie do końca zrozumiał: zamachnął się i uderzył w nadgarstek, a po już go nie było. Devlin aż zachłysnął się z wrażenia na widok niebieskiego, niskiego kosmity na dwóch nogach o kanciastej, zadziornej twarzy chronionej czarnym pancerzem. Nawet nie próbował dociekać, jak nowicjusz przemienił się coś takiego. I co to takiego było?
          Inni też zwrócili uwagę na nowy zwrot akcji. Ogólne poruszenie na sali odrobinę rozproszyło trenera i dało szansę nowego. Nawet Lexie, demonstracyjnie obrażona od ostatniej misji, poszukała oczami brata i skinęła głową zaciekawiona. Devlin odpowiedział tym samym, był równie zaintrygowany.
          Nowicjusz pod nowa postacią ruszył. Nikt nie dostrzegł, kiedy znalazł się za trenerem i go uderzył. Zaraz znów zniknął, by zadać uderzenie z drugiej strony. I jeszcze raz. I jeszcze. Znikał, pojawiał się, pozostawiając po sobie jedynie niebieską smugę.
         - Szybki jest, skurczybyk! – syknął przez zęby Devlin.
          Trener upadł na jedno kolano, nie mogąc się obronić przed błyskawicznym uderzeniami. Kilka sporadycznych okrzyków i oklaski mile połechtały dumę nowicjusza. Spojrzał na nieznanych jeszcze kolegów, którzy patrzyli na niego nie tyle z aprobatą, co z podziwem. Ukłonił się demonstracyjnie, jak aktor kończący przedstawienie.
          - Do widzenia – powiedział i zniknął. Smuga mignęła koło drzwi i przemknęła po korytarzu. Devlin w mig zrozumiał, że nowicjusz próbuje uciec.
          - Powodzenia – rzucił pod nosem, ale nikt nie zwrócił uwagi. Ucieczka nieznajomego wywołała jeszcze większą ciekawość niż jego transformacja i Devlin doskonale rozumiał, czemu przez najbliższy czas wszyscy będą mówić tylko o tym. On sam zamierzał dociec, jak nowy potrafi zmieniać formę. Jakie to musi być przydatne w czasie walki, pomyślał. Urodził się taki czy go nauczono?
          Po skończonym treningu zamknął się w swoim pokoju, skazany sam na siebie. Nie miał ochoty nigdzie iść, a nawet nie miał do kogo.
         Wcześniej zawsze mógł liczyć na Lexie, jego bliźniaczą siostrę, ale tamto zdarzenie w barze sprawiło, że siostra nie odzywała się do niego ani słowem i traktowała jak powietrze. Nawet jeśli na treningu przez moment poświeciła mu trzy sekundy, to wiedział, że teraz znów sytuacja wróciła do normy. Cylin, z którą nawet lubił gadać, zawiązała z przyjaciółką ponurą zmowę i też odnosiła się do niego chłodno, choć miał wrażenie, że robi to z jakąś niechęcią i bólem.  Z kolei jego partner z pokoju, James, gdzieś zniknął. Mógł co prawda odwiedzić któregoś z licznych znajomych, a jednak nie miał ochoty rozmawiać z kimś, kto nie zna go dość, by zrozumieć. Nie przypuszczał, że własne towarzystwo kiedykolwiek będzie mu tak ciążyć.
          Był jeszcze ktoś, do kogo mógłby się zwrócić, a jednak w tej chwili się bał. Matka. On i Lexie byli jednymi z niewielu, którzy mieli wstęp do budynku samego Tiranta, gdzie mieszkała. Zawsze była gotowa ich wysłuchać i wesprzeć, a także nauczyła go wszystkiego, co potrafił, właśnie dzięki niej magia nie miała dla niego tajemnic.
          Teraz nagle zaczął się bać, że matka go odtrąci. Nie było wątpliwości, że Lexie wszystko jej powiedziała, a że w sprawie moralności Kevina Levina miały takie same zdanie, obawiał się, że może być na niego zła. Wściekła.
          Drzwi kabiny rozsunęły się gwałtownie.
          - Czego? – burknął zirytowany, unosząc zielone oczy. Ku jego zdziwieniu dwa roboty, pełniący rolę personelu budynku z mieszkaniami rekrutów, wwiozły do środka trzecie łóżko. Czyżby zanosiło się, żeby mieli nowego partnera w pokoju?
          - Polecenie Generała – odparł mechaniczne robot, ustawiwszy łóżko pod ścianą.
          Devlin uniósł brwi i obserwował, jak urządzenia wyjeżdżają, a za nimi zamykają się drzwi kabiny. Co prawda ich pokój mógłby pomieścić spokojnie pięć osób, to świadomość, że będzie musiał jakoś ułożyć swoje komiksy, książki, urządzenia, gry, ubrania i zwolnić jakąś półkę wcale mu się nie uśmiechała. Odkąd jego dawny współlokator został wyrzucony, mieszkał z Jamesem tylko we dwóch i bardzo im to odpowiadało.
          Może tym, który miał z nimi mieszkać, był tamten dzieciak? Ten nowy?
          Dopiero po obiedzie miał się o tym przekonać. Przesiedziawszy bezczynnie ponad godzinę, ruszył do stołówki, gdzie zgromadziło się już większość kosmitów. James pomachał mu ze stolika pod ścianą, jak zwykle z wielkim uśmiechem na twarzy.
          James, będący człowiekiem tak jak i oni, miał w sobie nieprzebrane pokłady optymizmu i beztroski. Za pierwsze go ceniono jako niezrównanego kompana, za drugie uznawano za największego błazna wśród całej zbieraniny Tiranta.
          Przy stoliku siedziało w sumie cztery osoby. James, Cylin, Lexie, no i oczywiście on, przy czym jedno miejsce wciąż pozostawało wolne. Skinął głową Jamesowi, ignorując milczenie siostry.
          - Wiesz, ze będziemy mieli nowego w pokoju? – rzucił do przyjaciela. James skrzywił się, niechętnie, świadomy, że jego szpargały będą musiały się usunąć i zwolnić trochę miejsca.
          - Wiem. Niestety. Ale gość nie jest najgorszy. No i patrząc na to, co dziś pokazał...
          - To ten od mutacji? – Devlin nie krył zaskoczenia. Sądził, że to ktoś, kogo już znają, a po prostu zlikwidowali kolejną kabinę i tych, którzy tam mieszkali upychają teraz po innych.
          - Dokładnie. O, idzie. Hej, ty! Nowy! Tak, do ciebie mówię! Chodź do nas! – zawołał w stronę nowicjusza, zrywając się z krzesła.
          Chłopak podszedł do stolika niepewnie, rozglądając się ciekawie po twarzach zgromadzonych. Świadomość, że otaczają go ludzie, wyraźnie poprawiła mu humor. Devlin przyjrzał mu się uważnie, stwierdzając, że był to zwykły chłopak o przyjaznej twarzy i błyszczących, zielonych oczach.
          - Jestem Ken – powiedział, zajmując miejsce koło Devlina.
          - James – odparł chłopak. – Ta kosmitka to Cylin, równa babka, a tamci bliźniacy do Lexie i Devlin, popaprani ludzie – powiedział, wskazując  po kolei wszystkich. Delin odniósł brwi, widząc, że słysząc ich imiona chłopak zaczął przypatrywać im się badawczo, ale zaraz potrząsnął głową i przestał. Miał dziwne wrażenie, że skądś go zna.
           Lexie przejęła stery i zaczęła coś pleść, wzbudzając śmiech. Devlin nawet jej nie słuchał, niezainteresowany całą rozmową. Nowy wyjaśnił, że został porwany w czasie, gdy bronił swojego miasta. Devlin pomyślał, że ma do czynienia z jakimś niespełnionym smarkaczem z marzeniem o heroicznych wyczynach. Tamten mówił dalej, wyjaśnił, że nie ma pojęcia, o co chodzi z całym tym Uniwersytetem, na co Lexie błyskawicznie objaśniła mu systemy i działania świata, do którego trafił.
          - Tirant chce przejąć kontrolę – skończyła. – Ma armię, ale potrzebuje ludzi, którzy będą nią sterować, dlatego nas szkoli.
          - Kolejny szalony dyktator – zbagatelizował nowy. Devlin zmarszczył brwi. On sam darzył Tiranta szacunkiem, mimo, że był przecież przez niego więziony i taka obraza dotknęła go osobiście. – Jeśli kiedykolwiek spróbuje ograbić Ziemię, mój tata mu pokaże.
          Roboty rozeszły się po stołówce podając jakąś podejrzanie wyglądającą zupę. Devlin spojrzał na nowego bacznie i spytał prowokująco:
          - A można wiedzieć, kim jest twój ojciec, że da radę powstrzymać inwazję?
          - Ben Tennyson, może słyszałeś.
          Lexie i Devlin zgodnie się zachłysnęli się zupą. James uderzył przyjaciela z całej siły w plecy, próbując mu jakoś pomóc i powstrzymać atak dzikiego kaszlu, a jednak na próżno. Kiedy wreszcie udało mu się opanować, spojrzał zdumiony na nowego, nie wierząc, że to możliwe. Jeśli jego ojcem był Benjamin Tennyson, to to musiał być jego przyjaciel z dzieciństwa i kuzyn – Kenneth Tennyson.  Zaczął się jakiś okres spotykania dawno niewidzianych krewnych?
          - W porządku? – zatroskała się Cylin, zerkając spod swojego białego hełmu na chłopaka. Ten odetchnął głęboko i skinął głową, zerknął Lexie, która najwyraźniej też wszystkiego się domyśliła i spojrzeniem nakazał na razie milczeć. Nie spodziewał się, że go posłucha, a jednak na razie się nie odezwała. Cylin, nie doczekawszy się reakcji, spytała: – Kto to w ogóle jest ten Tennyson?
         Kiedy Ken był zajęty snuciem opowieści na temat swojego ojca, Devlin skupił się na swojej zupie. Właściwie, nie pamiętał Kenny’ego. Często się razem bawili ze względu na zażyłość jego ojca i ich rodziców, a jednak nie potrafił powiedzieć o nim nic konkretnego. Zrozumiał, dlaczego chłopak potrafił się przemieniać w tamtego kosmitę, najpewniej dostał od ojca prototyp Omnitrixa w czasie, gdy ich nie było.
          - Jak tu się właściwie znalazłeś? – spytał James.
          - Próbowałem schwytać jednego rabusia i wtedy nadlecieli oni i mnie zabrali tutaj. Powiedzieli, że jeśli będę się szkolił zostanę jednym z przyszłych przywódców – odparł znudzonym tonem. – Jakie bzdury. Zwiewam stąd.
          - Stąd nie da się uciec – uciął Devlin.
          Obiad upłynął w ciszy. Lexie przestała się odzywać, obserwując uważnie dawno niewidzianego kuzyna. Devlin domyślał się, że siostra znów myśli o ucieczce, a skoro zapowiadało się, ze będzie miała kompana, mogły z tego wyniknąć same kłopoty.
         Kochał Lexie, ale nigdy nie pojął, skąd jej zawziętość, by działać wbrew światu. Przyszło im żyć pod okiem dyktatora, by zawsze miał szansę zaszantażować ich matkę. Kiepski los, ale nie mieli żadnego wpływu. On sam pogodził się z rzeczywistością, zaakceptował i zrozumiał, że przyjaźń z Generałem Tirantem jest dla niego szansą.
          Cylin zmyła się zaraz potem, wykręcając się referatem do napisania. Nowicjusz był bardzo zdziwiony, że odbywają się tu także zajęcia o taktyce, historii, moralności, perswazji i szeregu innych rzeczy. James też gdzieś przepadł i zostali tylko we trójkę.
          - Ken, posłuchaj – zaczęła cicho Lexie, nim Devlin zdążył podjąć decyzje czy na pewną chcą odnawiać znajomość z kuzynem. Nim zdążyła cokolwiek jeszcze powiedzieć, na stołówce rozległ się krzyk:
          - Levin! Oboje! Wezwani do głównego budynku!
          Devlin rzucił zszokowanemu chłopakowi jedno spojrzenie i wstał, pociągając za sobą siostrę. Musiałby być głupcem, żeby nie skojarzyć albo dostać amnezji. Wiedział, że nawet jeśli zmienili się nie do poznania, to imiona, to przeklęta nazwisko po tamtym człowieku, podobieństwo, a także zaskoczenie, jakie okazali na wiadomość o jego ojcu, wszystko to składało się na logiczną całość. Oni byli porwanymi kilka lat temu bliźniakami.
*
          - Jesteście jednymi z najstarszym moich rekrutów – ciągnął Tirant. – Dlatego chcę, żebyście zajęli się oswojeniem tego nowego. A także dlatego, że to wasz daleki krewny. Jest starszy niż większość rekrutów i trudniej będzie mu się oswoić. Ale posiadanie kogoś, kto nosi najpotężniejszą broń we wszechświecie...
          - Czy raczej jej marną podróbę... – wtrąciła swoje trzy słowa Lexie.
          - Lexie! – Devlin upomniał ją zirytowany. Już w pierwszych dniach swojego pobytu tutaj nauczył się szanować przyszłego władcę, a środowisko, w jakim dorastał tylko pogłębiało respekt ze względu na jego osiągnięcia.
          - Jest różnicami między kilkunastoma kosmitami, czy ilu on tam ich ma, a dziesięcioma tysiącami jak jego ojciec – wzruszyła ramionami.
          - ...we wszechświecie, może mieć dla nas ogromne znaczenie w nadchodzącej wojnie...
          - ...która nadchodzi już o siedmiu lat i nadejść nie może.
          - Kiedy wreszcie zaczniemy inwazje, zatęsknisz za dniami spokoju, panno Levin – powiedział całkiem spokojnie Tirant. – Devlinie, posłuchaj, mam dla ciebie specjalnie zadanie, misja niezwykle wyjątkowa, rozumiesz, delikatna rzecz. Mogę ją powierzyć tylko komuś, komu ufam. Możesz odejść, panno Levin.
          Kiedy Tirant pochylił się nad wyświetlaczem hologramów, by coś pokazać bratu, pokazała mu język i wykrzywiła się z pogardą. Przeklęty Devlin! Że też tak łatwo ulegał urokowi tego bydlaka, nie potrafiąc patrzeć na to wszystko racjonalnie. Gdzieś w sercu zazdrościła mu trochę umiejętności i pozycji.
          Wyszła, fukając gniewnie.
          Pech, czy możne szczęście, chciał, że Devlin odziedziczył i iskrę matki, i umiejętności ojca. Czyniło to z niego ogromnie cennego żołnierza. Ona tymczasem ledwo potrafiła coś pochłonąć, a gdy rzeczywiście jej się udało, traciła zbyt wiele energii. Brak odpowiednich genów czy też dobrego szkolenie, nie wiedziała, co zaważyło, że los pozbawił ją mocy. Nie chciała mu zazdrościć, a jednak świadomość własnej zwykłości bywała trochę przygnebiająca.
          Roztargniona i rozzłoszczona wpadła na kogoś na korytarzu. Nie zdążywszy złapać równowagi, upadła na tyłek, obijając się mocno.
          - Cholera jasna, uważaj jak chodzisz – burknęła. Ku jej zdumieniu zauważyła Kenny’ego Tennysona. – Och, to ty...
          - Szukałem was – wyjaśnił jednym tchem, pomagając wstać kuzynce. Lexie ze swego rodzaju irytacją zauważyła, że chociaż nie jest tak wysoki jak Devlin, i tak będzie musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
          - Pewnie jesteś zdziwiony – powiedziała cicho, prowadząc go korytarzem w jakieś bezcelowe miejsce. Nawet nie wiedziała, o czym mówić.
          - Wszyscy mówili, że nie żyjecie – podjął Kenneth, obserwując ciekawie kuzynkę. – Kiedy zniknęliście, natychmiast podjęto poszukiwania, ale bez skutku... Wujek, znaczy się, wasz tata, prawie oszalał.
          - Co masz na myśli? – Lexie błyskawicznie się ożywiła.
          - No... Nie potrafił się pogodzić, że was już nie ma. I chyba nadal się nie pogodził. Bardzo za wami tęsknił.
          Nikt nigdy nie widział na twarzy Lexie takiej ulgi i radości. Twarz błyskawicznie jej się rozpromieniła, a zielone ślepia zabłysły najszczęśliwszym blaskiem. Poczuła palącą satysfakcje, że to jednak ona miała rację, a nie Devlin ze swoim „realizmem”. Nim Ken zdążył się zauważyć, jak dobrą wieść przekazał, uściskała go serdecznie. Nieco oszołomiony nagłym atakiem czułości, spojrzał na nią zdziwiony.
          Nieco speszona i onieśmielona, Lexie wbiła wzrok w czubki swoich butów i milczała dłuższą chwilę, by wreszcie zadać dręczące ją pytanie:
          - A teraz? Czy on o nas pamięta? Czy ma kogoś...?
          Kenneth zmarszczył brwi zaskoczony dziwnym pytaniem.
          - Nie. Rzadko pojawia się w Bellwood, pamiętasz Bellwood?, tam mieszkaliście, często jest na misjach. Niektórzy mówią, że zapracowuje się, by nie rozpamiętywać... Powiedz, czy jest sposób, żeby stąd uciec?
          - Planuję to od siedmiu lat – Lexie puściła oko do kuzyna. - Jeśli weźmiesz nas ze sobą, pomogę ci.
          Keneth uśmiechnął się serdecznie. Chociaż kuzyn wzbudził w nim raczej niechęć, Lexie bardzo polubił. Zdawała się być szczera i bezpośrednia. Zastanawiał się, czy zawsze taka była, ale wspomnienia z lat dziecięcych pozostały w jego w głowie jedynie odbiciami prawdziwych przeżyć i nie pamiętał jej dość dobrze.

          Zaprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia, w którym ustawiono wąskie, wysokie regały z teczkami i aktami. Meble upchnięto tak ściśle, że ledwo dawało się przejść. Siedzieli tam niemal do kolacji, omijając popołudniowe zajęcia, opowiadając historie z przeszłości.

3 komentarze:

  1. misiu21:12

    Niezły pomysł z tym spotkaniem po latach. Liczę, że uda im się uciec.
    Fajnie, że Kev o nich nie zapomniał. Oby szybko ich odnalazł.

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy18:28

    Haha, genialne! Pisz dalej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy21:34

    Kocham tego bloga!!!
    Szkoda, że to opowiadanie już się nie pojawia.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)