(wykonane w kreatorze rinmarugames i igirlsgames)
-
Co za ofiara – rzucił znudzony Devlin bardziej do siebie niż do któregokolwiek
chłopaków, siedzących obok niego na podłodze w sali do samoobrony. Kilku mu
przytaknęło, inni milczeli, ale już nikt nie okazywał zainteresowania
dzieciakowi, którego trener tłukł na środku.
Nowicjusz, którego jak do tej pory nikt
jeszcze nie znał, został zwerbowany ledwie cztery dni temu. Nie zwróciłoby to
niczyjej uwagi, gdyby nie fakt, że zwykle zabierano dzieci naprawdę małe, do
dziesięciu lat dla ludzi i w takim samym odpowiedniku dla każdej innej rasy.
Mógł mieć tyle samo lat co on, mimo, że był nieco drobniejszy. Powinien zostać
oddelegowany do grupy początkującej, a tymczasem wrzucono nowego właśnie do
nich, tych, którzy przygotowywali się już od siedmiu lat. A poza tym, nie było
w nim nic wyjątkowego. Przypominał każdego innego człowieka ze swoją brązową
czupryną, przeciętną sylwetką i pocieszną, delikatną twarzą.
Trener,
zdziwiony pojawieniem się nowego, postanowił chyba sprawdzić jego umiejętności.
Dręczył go już od pół godziny z tym samym wyćwiczonym sadyzmem, stale rzucając
ku niemu obelgi. Chociaż z początki chłopak jakoś sobie radził, to nie przywykł
do walki wręcz i szybko zaczęło brakować mu sił. Nie był w stanie unikać ciosów
dość szybko, a te nie przestawały być celne i nieadekwatnie do treningu silne.
Potykał się o własne nogi, a próby obrony i kontrataku spełzły na niczym. Nawet
jego garda wydawała się mizerna i ślimacza. W krótkim czasie całkiem ciekawe starcie
zmieniło się w jakąś nieudaną parodię walki.
-
Ciepłe kluchy i tyle – rzucił jeden z innych adeptów, na co Devlin skinął
głową. Rozprostował palce i ziewnął, bardziej skupiony na suficie niż na
trenerze znęcającym się nad dzieciakiem.
Nagle nowicjusz odskoczył i wstał, patrząc
rozjuszony na trenera. Tamten, muskularny Tetramand o czterech rękach i
czerwonej skórze, gotował się do kolejnego ataku, ale nim cokolwiek zrobił,
nowicjusz pokazał, czemu pozwolono ominąć siedem lat treningów.
Wykonał
jakiś dziwny gest, który Devlin nie do końca zrozumiał: zamachnął się i uderzył
w nadgarstek, a po już go nie było. Devlin aż zachłysnął się z wrażenia na
widok niebieskiego, niskiego kosmity na dwóch nogach o kanciastej, zadziornej
twarzy chronionej czarnym pancerzem. Nawet nie próbował dociekać, jak nowicjusz
przemienił się coś takiego. I co to takiego było?
Inni też zwrócili uwagę na nowy zwrot akcji.
Ogólne poruszenie na sali odrobinę rozproszyło trenera i dało szansę nowego.
Nawet Lexie, demonstracyjnie obrażona od ostatniej misji, poszukała oczami
brata i skinęła głową zaciekawiona. Devlin odpowiedział tym samym, był równie
zaintrygowany.
Nowicjusz pod nowa postacią ruszył. Nikt nie
dostrzegł, kiedy znalazł się za trenerem i go uderzył. Zaraz znów zniknął, by
zadać uderzenie z drugiej strony. I jeszcze raz. I jeszcze. Znikał, pojawiał
się, pozostawiając po sobie jedynie niebieską smugę.
-
Szybki jest, skurczybyk! – syknął przez zęby Devlin.
Trener upadł na jedno kolano, nie mogąc się
obronić przed błyskawicznym uderzeniami. Kilka sporadycznych okrzyków i oklaski
mile połechtały dumę nowicjusza. Spojrzał na nieznanych jeszcze kolegów, którzy
patrzyli na niego nie tyle z aprobatą, co z podziwem. Ukłonił się
demonstracyjnie, jak aktor kończący przedstawienie.
- Do widzenia – powiedział i zniknął. Smuga mignęła
koło drzwi i przemknęła po korytarzu. Devlin w mig zrozumiał, że nowicjusz
próbuje uciec.
- Powodzenia – rzucił pod nosem, ale nikt nie
zwrócił uwagi. Ucieczka nieznajomego wywołała jeszcze większą ciekawość niż
jego transformacja i Devlin doskonale rozumiał, czemu przez najbliższy czas
wszyscy będą mówić tylko o tym. On sam zamierzał dociec, jak nowy potrafi
zmieniać formę. Jakie to musi być
przydatne w czasie walki, pomyślał. Urodził
się taki czy go nauczono?
Po skończonym treningu zamknął się w swoim
pokoju, skazany sam na siebie. Nie miał ochoty nigdzie iść, a nawet nie miał do
kogo.
Wcześniej
zawsze mógł liczyć na Lexie, jego bliźniaczą siostrę, ale tamto zdarzenie w
barze sprawiło, że siostra nie odzywała się do niego ani słowem i traktowała
jak powietrze. Nawet jeśli na treningu przez moment poświeciła mu trzy sekundy,
to wiedział, że teraz znów sytuacja wróciła do normy. Cylin, z którą nawet
lubił gadać, zawiązała z przyjaciółką ponurą zmowę i też odnosiła się do niego
chłodno, choć miał wrażenie, że robi to z jakąś niechęcią i bólem. Z kolei jego partner z pokoju, James, gdzieś
zniknął. Mógł co prawda odwiedzić któregoś z licznych znajomych, a jednak nie
miał ochoty rozmawiać z kimś, kto nie zna go dość, by zrozumieć. Nie
przypuszczał, że własne towarzystwo kiedykolwiek będzie mu tak ciążyć.
Był jeszcze ktoś, do kogo mógłby się zwrócić,
a jednak w tej chwili się bał. Matka. On i Lexie byli jednymi z niewielu,
którzy mieli wstęp do budynku samego Tiranta, gdzie mieszkała. Zawsze była
gotowa ich wysłuchać i wesprzeć, a także nauczyła go wszystkiego, co potrafił,
właśnie dzięki niej magia nie miała dla niego tajemnic.
Teraz nagle zaczął się bać, że matka go
odtrąci. Nie było wątpliwości, że Lexie wszystko jej powiedziała, a że w
sprawie moralności Kevina Levina miały takie same zdanie, obawiał się, że może
być na niego zła. Wściekła.
Drzwi kabiny rozsunęły się gwałtownie.
- Czego? – burknął zirytowany, unosząc zielone
oczy. Ku jego zdziwieniu dwa roboty, pełniący rolę personelu budynku z
mieszkaniami rekrutów, wwiozły do środka trzecie łóżko. Czyżby zanosiło się,
żeby mieli nowego partnera w pokoju?
- Polecenie Generała – odparł mechaniczne
robot, ustawiwszy łóżko pod ścianą.
Devlin uniósł brwi i obserwował, jak
urządzenia wyjeżdżają, a za nimi zamykają się drzwi kabiny. Co prawda ich pokój
mógłby pomieścić spokojnie pięć osób, to świadomość, że będzie musiał jakoś
ułożyć swoje komiksy, książki, urządzenia, gry, ubrania i zwolnić jakąś półkę
wcale mu się nie uśmiechała. Odkąd jego dawny współlokator został wyrzucony,
mieszkał z Jamesem tylko we dwóch i bardzo im to odpowiadało.
Może tym, który miał z nimi mieszkać, był
tamten dzieciak? Ten nowy?
Dopiero po obiedzie miał się o tym przekonać.
Przesiedziawszy bezczynnie ponad godzinę, ruszył do stołówki, gdzie zgromadziło
się już większość kosmitów. James pomachał mu ze stolika pod ścianą, jak zwykle
z wielkim uśmiechem na twarzy.
James, będący człowiekiem tak jak i oni, miał
w sobie nieprzebrane pokłady optymizmu i beztroski. Za pierwsze go ceniono jako
niezrównanego kompana, za drugie uznawano za największego błazna wśród całej
zbieraniny Tiranta.
Przy stoliku siedziało w sumie cztery osoby.
James, Cylin, Lexie, no i oczywiście on, przy czym jedno miejsce wciąż
pozostawało wolne. Skinął głową Jamesowi, ignorując milczenie siostry.
- Wiesz, ze będziemy mieli nowego w pokoju? –
rzucił do przyjaciela. James skrzywił się, niechętnie, świadomy, że jego szpargały
będą musiały się usunąć i zwolnić trochę miejsca.
- Wiem. Niestety. Ale gość nie jest najgorszy.
No i patrząc na to, co dziś pokazał...
- To ten od mutacji? – Devlin nie krył
zaskoczenia. Sądził, że to ktoś, kogo już znają, a po prostu zlikwidowali
kolejną kabinę i tych, którzy tam mieszkali upychają teraz po innych.
- Dokładnie. O, idzie. Hej, ty! Nowy! Tak, do
ciebie mówię! Chodź do nas! – zawołał w stronę nowicjusza, zrywając się z
krzesła.
Chłopak podszedł do stolika niepewnie,
rozglądając się ciekawie po twarzach zgromadzonych. Świadomość, że otaczają go
ludzie, wyraźnie poprawiła mu humor. Devlin przyjrzał mu się uważnie,
stwierdzając, że był to zwykły chłopak o przyjaznej twarzy i błyszczących,
zielonych oczach.
- Jestem Ken – powiedział, zajmując miejsce
koło Devlina.
- James – odparł chłopak. – Ta kosmitka to
Cylin, równa babka, a tamci bliźniacy do Lexie i Devlin, popaprani ludzie –
powiedział, wskazując po kolei
wszystkich. Delin odniósł brwi, widząc, że słysząc ich imiona chłopak zaczął
przypatrywać im się badawczo, ale zaraz potrząsnął głową i przestał. Miał
dziwne wrażenie, że skądś go zna.
Lexie przejęła stery i zaczęła coś pleść,
wzbudzając śmiech. Devlin nawet jej nie słuchał, niezainteresowany całą
rozmową. Nowy wyjaśnił, że został porwany w czasie, gdy bronił swojego miasta.
Devlin pomyślał, że ma do czynienia z jakimś niespełnionym smarkaczem z
marzeniem o heroicznych wyczynach. Tamten mówił dalej, wyjaśnił, że nie ma
pojęcia, o co chodzi z całym tym Uniwersytetem, na co Lexie błyskawicznie
objaśniła mu systemy i działania świata, do którego trafił.
- Tirant chce przejąć kontrolę – skończyła. –
Ma armię, ale potrzebuje ludzi, którzy będą nią sterować, dlatego nas szkoli.
- Kolejny szalony dyktator – zbagatelizował
nowy. Devlin zmarszczył brwi. On sam darzył Tiranta szacunkiem, mimo, że był
przecież przez niego więziony i taka obraza dotknęła go osobiście. – Jeśli
kiedykolwiek spróbuje ograbić Ziemię, mój tata mu pokaże.
Roboty rozeszły się po stołówce podając jakąś
podejrzanie wyglądającą zupę. Devlin spojrzał na nowego bacznie i spytał
prowokująco:
- A można wiedzieć, kim jest twój ojciec, że
da radę powstrzymać inwazję?
- Ben Tennyson, może słyszałeś.
Lexie i Devlin zgodnie się zachłysnęli się
zupą. James uderzył przyjaciela z całej siły w plecy, próbując mu jakoś pomóc i
powstrzymać atak dzikiego kaszlu, a jednak na próżno. Kiedy wreszcie udało mu
się opanować, spojrzał zdumiony na nowego, nie wierząc, że to możliwe. Jeśli
jego ojcem był Benjamin Tennyson, to to musiał być jego przyjaciel z
dzieciństwa i kuzyn – Kenneth Tennyson. Zaczął się jakiś okres spotykania dawno
niewidzianych krewnych?
- W porządku? – zatroskała się Cylin, zerkając
spod swojego białego hełmu na chłopaka. Ten odetchnął głęboko i skinął głową,
zerknął Lexie, która najwyraźniej też wszystkiego się domyśliła i spojrzeniem
nakazał na razie milczeć. Nie spodziewał się, że go posłucha, a jednak na razie
się nie odezwała. Cylin, nie doczekawszy się reakcji, spytała: – Kto to w ogóle
jest ten Tennyson?
Kiedy
Ken był zajęty snuciem opowieści na temat swojego ojca, Devlin skupił się na
swojej zupie. Właściwie, nie pamiętał Kenny’ego. Często się razem bawili ze
względu na zażyłość jego ojca i ich rodziców, a jednak nie potrafił powiedzieć
o nim nic konkretnego. Zrozumiał, dlaczego chłopak potrafił się przemieniać w
tamtego kosmitę, najpewniej dostał od ojca prototyp Omnitrixa w czasie, gdy ich
nie było.
- Jak tu się właściwie znalazłeś? – spytał
James.
- Próbowałem schwytać jednego rabusia i wtedy
nadlecieli oni i mnie zabrali tutaj. Powiedzieli, że jeśli będę się szkolił
zostanę jednym z przyszłych przywódców – odparł znudzonym tonem. – Jakie
bzdury. Zwiewam stąd.
- Stąd nie da się uciec – uciął Devlin.
Obiad upłynął w ciszy. Lexie przestała się
odzywać, obserwując uważnie dawno niewidzianego kuzyna. Devlin domyślał się, że
siostra znów myśli o ucieczce, a skoro zapowiadało się, ze będzie miała
kompana, mogły z tego wyniknąć same kłopoty.
Kochał
Lexie, ale nigdy nie pojął, skąd jej zawziętość, by działać wbrew światu.
Przyszło im żyć pod okiem dyktatora, by zawsze miał szansę zaszantażować ich
matkę. Kiepski los, ale nie mieli żadnego wpływu. On sam pogodził się z
rzeczywistością, zaakceptował i zrozumiał, że przyjaźń z Generałem Tirantem
jest dla niego szansą.
Cylin zmyła się zaraz potem, wykręcając się
referatem do napisania. Nowicjusz był bardzo zdziwiony, że odbywają się tu
także zajęcia o taktyce, historii, moralności, perswazji i szeregu innych
rzeczy. James też gdzieś przepadł i zostali tylko we trójkę.
- Ken, posłuchaj – zaczęła cicho Lexie, nim
Devlin zdążył podjąć decyzje czy na pewną chcą odnawiać znajomość z kuzynem.
Nim zdążyła cokolwiek jeszcze powiedzieć, na stołówce rozległ się krzyk:
- Levin! Oboje! Wezwani do głównego budynku!
Devlin rzucił zszokowanemu chłopakowi jedno
spojrzenie i wstał, pociągając za sobą siostrę. Musiałby być głupcem, żeby nie
skojarzyć albo dostać amnezji. Wiedział, że nawet jeśli zmienili się nie do
poznania, to imiona, to przeklęta nazwisko po tamtym człowieku, podobieństwo, a
także zaskoczenie, jakie okazali na wiadomość o jego ojcu, wszystko to składało
się na logiczną całość. Oni byli porwanymi kilka lat temu bliźniakami.
*
- Jesteście jednymi z najstarszym moich
rekrutów – ciągnął Tirant. – Dlatego chcę, żebyście zajęli się oswojeniem tego
nowego. A także dlatego, że to wasz daleki krewny. Jest starszy niż większość
rekrutów i trudniej będzie mu się oswoić. Ale posiadanie kogoś, kto nosi
najpotężniejszą broń we wszechświecie...
- Czy raczej jej marną podróbę... – wtrąciła
swoje trzy słowa Lexie.
- Lexie! – Devlin upomniał ją zirytowany. Już
w pierwszych dniach swojego pobytu tutaj nauczył się szanować przyszłego
władcę, a środowisko, w jakim dorastał tylko pogłębiało respekt ze względu na
jego osiągnięcia.
- Jest różnicami między kilkunastoma
kosmitami, czy ilu on tam ich ma, a dziesięcioma tysiącami jak jego ojciec –
wzruszyła ramionami.
- ...we wszechświecie, może mieć dla nas
ogromne znaczenie w nadchodzącej wojnie...
- ...która nadchodzi już o siedmiu lat i
nadejść nie może.
- Kiedy wreszcie zaczniemy inwazje, zatęsknisz
za dniami spokoju, panno Levin – powiedział całkiem spokojnie Tirant. –
Devlinie, posłuchaj, mam dla ciebie specjalnie zadanie, misja niezwykle
wyjątkowa, rozumiesz, delikatna rzecz. Mogę ją powierzyć tylko komuś, komu
ufam. Możesz odejść, panno Levin.
Kiedy Tirant pochylił się nad wyświetlaczem
hologramów, by coś pokazać bratu, pokazała mu język i wykrzywiła się z pogardą.
Przeklęty Devlin! Że też tak łatwo ulegał urokowi tego bydlaka, nie potrafiąc
patrzeć na to wszystko racjonalnie. Gdzieś w sercu zazdrościła mu trochę
umiejętności i pozycji.
Wyszła, fukając gniewnie.
Pech, czy możne szczęście, chciał, że Devlin
odziedziczył i iskrę matki, i umiejętności ojca. Czyniło to z niego ogromnie
cennego żołnierza. Ona tymczasem ledwo potrafiła coś pochłonąć, a gdy
rzeczywiście jej się udało, traciła zbyt wiele energii. Brak odpowiednich genów
czy też dobrego szkolenie, nie wiedziała, co zaważyło, że los pozbawił ją mocy.
Nie chciała mu zazdrościć, a jednak świadomość własnej zwykłości bywała trochę przygnebiająca.
Roztargniona i rozzłoszczona wpadła na kogoś
na korytarzu. Nie zdążywszy złapać równowagi, upadła na tyłek, obijając się
mocno.
- Cholera jasna, uważaj jak chodzisz –
burknęła. Ku jej zdumieniu zauważyła Kenny’ego Tennysona. – Och, to ty...
- Szukałem was – wyjaśnił jednym tchem,
pomagając wstać kuzynce. Lexie ze swego rodzaju irytacją zauważyła, że chociaż
nie jest tak wysoki jak Devlin, i tak będzie musiała zadzierać głowę, żeby
spojrzeć mu w twarz.
- Pewnie jesteś zdziwiony – powiedziała cicho,
prowadząc go korytarzem w jakieś bezcelowe miejsce. Nawet nie wiedziała, o czym
mówić.
- Wszyscy mówili, że nie żyjecie – podjął
Kenneth, obserwując ciekawie kuzynkę. – Kiedy zniknęliście, natychmiast podjęto
poszukiwania, ale bez skutku... Wujek, znaczy się, wasz tata, prawie oszalał.
- Co masz na myśli? – Lexie błyskawicznie się
ożywiła.
- No... Nie potrafił się pogodzić, że was już
nie ma. I chyba nadal się nie pogodził. Bardzo za wami tęsknił.
Nikt nigdy nie widział na twarzy Lexie takiej
ulgi i radości. Twarz błyskawicznie jej się rozpromieniła, a zielone ślepia
zabłysły najszczęśliwszym blaskiem. Poczuła palącą satysfakcje, że to jednak
ona miała rację, a nie Devlin ze swoim „realizmem”. Nim Ken zdążył się
zauważyć, jak dobrą wieść przekazał, uściskała go serdecznie. Nieco oszołomiony
nagłym atakiem czułości, spojrzał na nią zdziwiony.
Nieco speszona i onieśmielona, Lexie wbiła
wzrok w czubki swoich butów i milczała dłuższą chwilę, by wreszcie zadać
dręczące ją pytanie:
- A teraz? Czy on o nas pamięta? Czy ma
kogoś...?
Kenneth zmarszczył brwi zaskoczony dziwnym
pytaniem.
- Nie. Rzadko pojawia się w Bellwood,
pamiętasz Bellwood?, tam mieszkaliście, często jest na misjach. Niektórzy
mówią, że zapracowuje się, by nie rozpamiętywać... Powiedz, czy jest sposób,
żeby stąd uciec?
- Planuję to od siedmiu lat – Lexie puściła
oko do kuzyna. - Jeśli weźmiesz nas ze sobą, pomogę ci.
Keneth uśmiechnął się serdecznie. Chociaż
kuzyn wzbudził w nim raczej niechęć, Lexie bardzo polubił. Zdawała się być
szczera i bezpośrednia. Zastanawiał się, czy zawsze taka była, ale wspomnienia
z lat dziecięcych pozostały w jego w głowie jedynie odbiciami prawdziwych
przeżyć i nie pamiętał jej dość dobrze.
Zaprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia,
w którym ustawiono wąskie, wysokie regały z teczkami i aktami. Meble upchnięto
tak ściśle, że ledwo dawało się przejść. Siedzieli tam niemal do kolacji,
omijając popołudniowe zajęcia, opowiadając historie z przeszłości.
Niezły pomysł z tym spotkaniem po latach. Liczę, że uda im się uciec.
OdpowiedzUsuńFajnie, że Kev o nich nie zapomniał. Oby szybko ich odnalazł.
Haha, genialne! Pisz dalej!
OdpowiedzUsuńKocham tego bloga!!!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że to opowiadanie już się nie pojawia.