30 czerwca 2013

"...żeby z Tobą być" cz. 1 [Ben 10, Gwevin]

Znalazłam w szufladzie stare opowiadanie pisane razem z koleżanką dawno temu. Pomyślałam, a co mi tam, odświeżę i sprawdzę, co z tego wyjdzie. 

         - Kocham cię, Gwen Tennyson. Kocham cię do szaleństwa. Kocham cię, kocham, kocham – powtarza nieustannie, składając na jej wargach, twarzy, szyi szybkie, gorączkowe pocałunki. Łaskocze ją ustami, drażni rozpaloną skórę. – Kocham cię!
         Im dłużej to powtarza, tym bardziej chcą być razem już zawsze. Ona gładzi smukłymi palcami jego czarne, rozczochrane włosy i śmieje się wesoło. On myśli, że takim śmiechem mogłaby rozjaśnić najciemniejszą noc. Wierzy, że już zawsze będzie mu towarzyszyć, nawet, jeśli świat zwariuje.
         - Kocham cię – mówi po raz ostatni, całując ją gwałtownie, przyciska ją do siebie. Nie ma nikogo poza nimi, znika wszechświat, znika wszystko – są oni i ich słodkie szaleństwo.

         Gwendolyn obudziła się zdyszana i zlana potem. Przetarła mokre czoło wierzchem dłoni, zdając sobie sprawę, że ma wilgotne oczy. Wytarła twarz i zacisnęła zęby, wykrzywiając twarz w surowym grymasie. Miała nadzieję, że już czas wyruszyć, a jednak godzina była wczesna.
        Nocne godziny były najgorsze. Z braku zajęcia zaczynała myśleć, rozdrapywała dawno zapomniane rany, przypominała sobie wszystkie urazy, wyrzucała pomyłki i przegrane. Czasem rzucała się w łóżku jak jakaś głupia pannica, by potem wybuchnąć szlochem. Powtarzała sobie, że należałoby się już wyzbyć głupich emocji, a jednak stale coś ją łamało, nieważne, że była pewna swojej twardości.
        Westchnęła ciężko i przekręciła się na drugi bok.
         Noc była przyjemnie chłodna, przynosiła ukojenie. Przez otwarte okno w jej pokoju wpadało mdłe, żółtawe światło trzech księżyców planety. Podciągnęła kolana do brzucha, obejmując nogi ramionami.
         Gdzieś w oddali było słychać krzyki zwierząt i dzikich bestii. Pewnie walczyły o upolowaną zdobycz albo o terytorium. Pierwszej nocy, zaraz po przyjeździe na tą nieznaną, obca, nieokiełznaną planetę, zamierała z obawy za każdym razem, gdy nocną ciszę rozdarł warkot czy skowyt. Z czasem przywykła. Po tym wszystkim, co przeżyła, chyba nie powinna bać się już niczego.
         Zerknęła na zegarek. Za trzy godziny ona i kilkunastu innych hydraulików znów wyruszą przeszukiwać zalesione tereny planety. Chociaż była niecywilizowana, zarejestrowano tu ostatnio aktywność jakiejś technologii. Wysłano grupę specjalistów, by zbadała sprawę, a jednak mimo wysiłków całej brygady, niczego nie znaleźli.
         Wciąż nie mogła przywyknąć, że stale było tu ciemno. Mimo, że warunki przypominały nieco ziemskie, to przez wysokie, czasem nawet kilkudziesięciometrowe drzewa niewiele promieni słonecznych docierało na sam dół, gdzie poruszały się przedziwne zwierzęta, przypominające dzikie koty.
          Zamknęła oczy, otulając się mocniej miękkim, przesiąkniętym zapachem benzyny kocem i powoli znów zasypiała, choć bardzo chciała odpuścić sobie kolejną dawkę wspomnień, tyleż cudownych, co bolesnych.

         Do hotelowego pokoiku wpadają pierwsze promienie słońca. Leżą w łóżku wśród skotłowanej, białej pościeli. Na poduszce zostały ślady jej szminki i tuszu, ale to nieważne, przecież obsługa motelu już i tak patrzy na nich złym wzrokiem. O trzeciej w nocy zachciało im się homara. Jeszcze nie poinformowali, że nie mają czym za niego zapłacić, chyba, że różami.
         Po drodze zgubili gdzieś elegancki garnitur i białą suknię. W kącie leżą porzucone bukiety żółtych róż. Są małżeństwem. Są razem. I będą na zawsze. Jedyne, co teraz jest, to szczęście. Prawdziwe, wielkie szczęście. Nawet jeśli jedyne, co mają to samochód i pęki żółtych róż, to przecież cały świat jest ich, a oni są dla siebie całym światem. Wszystko inne jakoś się ułoży.
         Nikt nie wiedział, że zdecydowali się być razem na dobre i na złe. Za świadków mieli sprzedawcę hamburgerów w mieście, w którym akurat załatwiali porachunki z kosmitami i właścicielka sklepu ze strojami ślubnymi, a całą „ceremonię” poprowadził pijany urzędnik.
         Ona miała niedopasowaną sukienkę, cisnącą w biodrach i załamaną na dekolcie, bo przecież nie mieli czasu na składanie miar i wyszukiwanie czegoś idealnego. To cud, że  w ogóle udało im się znaleźć suknię o drugiej w nocy. Byłą prosta, delikatna z cieniutką siateczką na dekolcie, która nie zatrzymała jego płonącego wzroku.
        Ona nie zdołała znaleźć fryzjera, podobnie jak makijażystki, po prostu zarzuciła na włosy długi, błyszczący welon spływający po plecach, iskrzący w świetle reflektorów samochodu.
         On kupił prosty czarny garnitur i białą koszulę z zielonym krawatem. Nawet nie oderwał metki, zamierza go potem oddać z powrotem do sklepu i odzyskać chociaż trochę  z tej kosmicznej sumy.
        I ostatnie, czego potrzebowali to róże – mnóstwo żółtych róż. Ona wpięła je we włosy, on upchnął do butonierki. Pełniły funkcję bukietu panny młodej i druhny.
         Dowiedzieli się, gdzie znajdą urzędnika i wyrwali go ze snu. Biedaczysko nie wiedział, co się dzieje, ale po kilku groźbach i obietnicy sowitej zapłaty, której nigdy  nie dostanie, zgodził się i wszystko zorganizował. O trzeciej rano powiedzieli sobie „tak”.
         A potem poszli potańczyć na zwykłą dyskotekę do jakiegoś klubu. Za ostatnie pieniądze wynajęli pokoik w podrzędnym motelu i kochali się całą noc.
         - Pani Levin – powiedział całkiem poważnie, głaszcząc ją po głowie. Leżeli razem przytuleni, bezpieczni, zakochani. – Jak się pani miewa?
         Ona chichocze. Nie wierzy, że się zgodziła, że ona, grzeczna dziewczynka z dobrego domu, zrobiła coś szalonego. I właśnie jest mężatką. Obserwuje, jak on wyciąga z kieszeni spodni, przerzuconych przez oparcie łóżka, paczkę papierosów i wyciąga jednego. Nie lubi, gdy on pali, ale dziś kłęby dymu tylko ją śmieszą, bo widzi w nich miłość. Nie przeszkadza jej smród, bo czuje tylko róże.
         - Uczyniłaś moje życie lepszym – mówi cicho. Natychmiast przestaje się śmiać, bo wie, że to szczere wyznanie, chwyta go za dłoń i obiecuje cicho:
         - Do końca będę przy tobie.
         Uśmiecha się i zapala papierosa, zaciągając się głęboko. Nie śmiał myśleć, że on – bandyta, potwór, skazaniec, grzesznik – dostanie od losu tyle szczęścia. Obejmuje żonę – nie może uwierzyć, że ona jest jego żoną – i wydmuchuje siwe kłęby dymu.
         Ona unosi głowę i zamyka wargi na papierosie, nawet nie umie się zaciągnąć. Gorzki smak wypełnia jej gardło, drapie i gryzie, powodując niekontrolowany atak kaszlu. Krztusi się i dławi, zasłania ręką usta. On tylko się śmieje.
         Już nie pamięta, kiedy ostatnio tyle się śmiał.

         Ocknęła się zbyt późno. Słyszała, że część grupy już chodziła po korytarzu bazy. Westchnęła ciężko i spuściła szczupłe, kościste nogi na zimną podłogę. Nagie stopy dotknęły płytek. Wzdrygnęła się z zimna.
         Wstała niepewnie, ziewając głośno. Właściwie, jeszcze trochę spała, otumaniona, zmęczona i nieobecna. Sięgnęła do walizki po obcisły, granatowy kombinezon i bieliznę i ruszyła do małej łazienki.
         Rzuciwszy ubrania na wieszak, zerknęła do lustra. Spoglądała na nią szczupła, może nawet zbyt szczupła, kobieta o twarzy surowej i poważnej. Zielone oczy były lekko podkrążone, a pełne, lekko wydęte wargi spierzchnięte i wysuszone. Obmyła twarz lodowatą wodą i weszła pod prysznic.
         Lubiła czuć pianę na ciele. Lubiła wodę, spływającą po plecach i nogach. Lubiła unosić twarz i czuć, jak krople spadają jej na policzki. Lubiła zapach cytrynowego płynu do mycia.
         Zakręciła wodę i sięgnęła po szorstki ręcznik. Wyszła z kabiny, powoli się ubierając. Zapięła kombinezon i jeszcze raz zerknęła w lustro. „Zbrzydłam”. Bez wątpienia straciła urok młodej kobiety, którą była dawno temu. Gdzieś zgubił się wdzięk i zalotność. Związała rude włosy w ciasny kucyk na czubku głowy, przez co wyglądała jeszcze srożej.
         Wyszła z łazienki, przypinając pas z niewielką, bronią palną najnowszej produkcji i ostry nóż w pochwie. Wciągnęła czarne, sznurowa buty do kolan na grubych, mocnych podeszwach.
         Drzwi otworzyły się z mechanicznym pyknięciem, wędrując ku górze. Gwendolyn ruszyła korytarzem w stronę stołówki, zgarbiona i ponura. W środku czekało już kilka znajomych osób. Jacob, David, Ann, Harriet, Bill i Gilbert. Była ostatnia. Usiadła przy Harriet i nałożyła na swój talerz trochę jakiegoś podejrzanego zielska.
         Rozmowa tyczyła się pogoda jak zwykle. Nie mieli wielu wspólnych tematów, znali się krótko i  byli sobie obcy. Całe dnie spędzali na przeszukiwaniu lasów, a nocami – o ile w tej ciemnej dziurze można stworzyć podział na dzień i noc – padali wykończeni. Wszyscy, z wyjątkiem Gwendolyn, której bezsenność nie opuszczała od kilku lat,
         Tego dnia wszystko było normalnie. Po posiłku rozeszli się jeszcze na moment do pokoi, a potem ruszyli na południe w zwartym szeregu.
         Planetę porastała wysokie, nieporównywalne do tych ziemskich, drzewa z wielkimi, półkolistymi liśćmi. Wszędzie było wilgotno i mokro, przez co buty grzęzły w bagnistym podłożu i zapadały się na każdym kroku.
         Mimo, że Gwendolyn wytężała wzrok, niewiele widziała w półmroku. Gdzieś w oddali coś zaskrzeczało, a za plecami rozległ się szelest. Spokojnie odgarniała kolejne gałęzie, zwisające ku ziemi i podążała za Davidem. Byli tu już kolejny dzień i nie napotkali niczego podejrzanego. Gwendolyn zaczynała myśleć, że wskaźniki po prostu się pomyliły.
         - Patrzcie! – nagle Ann wskazała w oddali jakiś metalowy punkt. Ukryty za gałęziami i przykryty wielkimi liści statek, najpewniej był to statek, nie przykuwał uwagi zwykłego hydraulika. Ann była jednak wprawionym łowcą.
         Ruszyli przez gąszcze w tamto miejsce. Gwendolyn poczuła się nagle jakoś nieswojo, ogarnęło ją złe przeczucie. Napięła wszystkie mięśnie, gotowa do działania. Doświadczenie nauczyło ją ufać swojej intuicji. David odgarnął wielkie liście, odsłaniając maszynę. Przypominała wielki, rozbity statek.
         - Kto wchodzi? – spytał, badając palcami ścianę.
         - Ja – Gwendolyn wyciągnęła nóż z pochwy i kopnęła  w przednią szybę statku. Materiał, mimo, że bardzo solidny, po rozbiciu był mocno uszkodzony i ustąpił bez problemu, wpuszczając obcego do środka.
         Wskoczyła do ciemnej kabiny, upadając miękko. Wszędzie pachniało paliwem, najwidoczniej rozlanym gdzieś z pękniętego zbiornika. Usłyszała ciche skwierczenie, może zwarcie. Ruszyła, przyglądając się ścianom i kolejnym pomieszczeniom. Statek, podobny do miliona innych. Z panelem sterowania, wskaźnikami, dźwigniami i guzikami, których roli nie znała.
         Spodziewała się znaleźć jakąś maszynę, a jednak wszędzie było pusto. Otworzyła ostatnie drzwi i zamarła.
         Na środku podłogi leżały rozszarpane szczątki jakiegoś kosmity. Od samego widoku gnijących kawałków mięsa zrobiło jej się niedobrze. Wszystko, co zjadła na śniadanie, natychmiast podeszło do gardła i musiała odwrócić wzrok, by nie zwymiotować. Cofnęła się, zamykając drzwi, gdy w kącie pomieszczenia coś się ruszyło.
         Nagle wyskoczył dziki kot pokryty ciemnoczerwonym futrem, szczerząc ostre, ociekające śliną kły. Zawarczał groźnie, gotując się do skoku.
         Gwendolyn błyskawicznie wyciągnęła broń. Słyszała wiele o tych stworzeniach, ale rzadko je widywała. Zwykle kryły się wysoko na drzewach. Oddała strzał, celując w łapę. Nie miała ochoty być rozszarpana przez rozgniewanego potwora.
         Niezniechęcana bestia odskoczyła i natarła znów. Strzeliła dwa razy, a jednak znów chybiła, po czym rzuciła się do ucieczki wprost do głównej kabiny pilota. Wiedziała, że nie ma dużych szans z potworem na statku.
         Nagle poczuła koszmarny ból w lewej kostce. Pazury stwora wbiły się w jej nogę, przewracając. Krzyknęła cicho, celując wprost w oko napastnika. Ten zaskowyczał przeraźliwie i wbił pazury jeszcze mocniej. Wolną nogą wycelowała w jego szyję i kopnęła, odrzucając go od siebie.
         Zaciskając zęby, podniosła się i zaczęła kuśtykać. Krew sączyła się z rany, pozostawiając na podłodze czerwone ślady. Gwendolyn zebrała w sobie siły i doszła do pomieszczenia. Dziura, przez którą wskoczyła, była ledwie cztery metry przed nią i trzy wzwyż, jednak zdawała sobie sprawę, że nie uda jej się wdrapać z rozszarpaną nogą.
         Bestia wpadła za nią, warcząc przeraźliwie. „Gdzie reszta, kiedy są potrzebni?”. Pewnie rozeszli się po terenie, sprawdzając, gdzie właściciel statku. Z przerażenie zdała sobie sprawę, że w tej chwili pistolet był bezużyteczny, magazynek był pusty. Odrzuciła bezużyteczną maszynę i wymacała ręką jakąś dźwignie. Może nada się na coś w rodzaju miecza?
         Spróbowała ją wyrwać, ale zamiast tego pociągnęła w dół. Ku swojemu przerażeniu zdała sobie sprawę, że uruchomiła zepsuty silnik. Coś zaskwierczało, a potem jedna iskra spadła na kałuże paliwa. Całe pomieszczenie stanęło w płomieniach.
         Bestia, ogłupiała na widok ognia, natarła na Gwendolyn, przewracając kobietę na plecy. Próbowała się szarpać, ale poczuła tylko ciężkie, ostre pazury, wbijające się w jej ciało, zaraz pod żebrem. Krzyknęła z bólu, bezsilna.
         Musiała się stąd wydostać zanim potwór ją rozszarpie. Ewentualnie prędzej spłoną razem. Zebrała w sobie energię i uderzyła maną w przeciwnika. Mimo, że odleciał kilka metrów, uderzając w ścianę, ona nadal nie mogła się podnieść przez rany.
         Gorąco uderzało w nią coraz mocniej z każdą chwilą. Dziura stanęła w płomieniach, które wędrowały ku niej. Wyjście do tamtych pomieszczeń zablokowała bestia. Miała niemałe kłopoty. Uniosła się na łokciach, kaszląc. Dym wypełniał całe pomieszczenia, a ona zaczynała się dusić.
         - Pomocy! – z jej gardła wydarł się zduszony atakiem kaszlu krzyk.

      Czarne plamy zamroczyły jej wzrok, po chwili nie widziała już nic. Zamknęła oczy i zasłabła.