21 listopada 2014

Burza cz.5: Bojownicy (Huntik/Revolution, Zhante)



            - Nie postawimy warty? – pytam, gdy rozbijamy skromne obozowisko. Dante dźwiga w swoim plecaku zwinięte belki folii, które rozgląda na ziemi, a także wełniany koc. Próbuję odmówić, ale i tak mi go wpycha, twierdząc, że sam zadowoli się płaszczem.
            - Nie ma sensu – wzrusza ramionami, składając z gałęzi śmiesznie mały stosik. Patyki wyślizgują mu się z rąk i zsuwają, przewracając siebie nawzajem. Z ogniska nici, bo Dante Vale – podobno taki geniusz! – nie umie znaleźć suchego drewna.
            - A Milicja? A bandyci?
            - Jesteśmy już naprawdę blisko moich przyjaciół. A ja mam płytki sen.
            Unoszę brwi, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam mężczyzny, który nie przechrapałby smacznie całej nocy. Dante wciąż mnie zaskakuje – a może przeraża – swoim luźnych, śmiałym podejściem do bezpieczeństwa. Do tej pory tyczyło się to tylko mnie i mojej zełganej historyjki, teraz jeszcze nie chce stawiać warty. W porządku, myślę kwaśno, w porządku, ty tu dowodzisz.
            - Zresztą, ja już widzę, że mamy najlepszego obrońcę.
            - Co?
            Dante unosi rękę i wkłada dwa palce do ust, gwiżdżąc z całych sił. Z wrażenia aż zatykam uszy, a chwilę później słyszę radosne ujadanie. Zaraz pojawia się też źródło hałasu – rozczochrany, biały kundel pędzący w naszą stronę przez las.
            - A to co…? – cofam się.
            Psisko jest już przy nas i euforycznie popiskuje, kręcąc się wokół równie ubawionego Dantego.
            - No cześć, cześć, cześć, stary! – uroczyście głaszczą psa po głowie i czochra mu długie, białe futro. – Nie mogłeś beze mnie wytrzymać, kolega, tak? No, już, już! – śmieje się, gdy pies wpycha łeb pod płaszcz i węszy, za pewno szukając czegoś dobrego. – Mówiłem, zostań z resztą! Ich trzeba pilnować, ty stary zwyrodnialcu! I jaki ja mam z ciebie pożytek?
            Pies szczeka głośno.
            - Zhalio – Dante podnosi się z klęczek i wskazuje na mnie. Mruga wesoło, ale wcale nie czuję się przez to bezpieczna. Psisko wlepia we mnie wielkie złote oczy i czeka. Zaczynam w duchu przeliczać, ile zajmuje mu rozszarpanie gardła. – To jest Cherit.
            Bestia wywala język, a ja modlę się, żeby nie przyszło mu do głowy lizać mnie, obwąchiwać albo co te psy jeszcze robią. Nigdy nie przepadałam za dotykiem, a już na pewno nie za dotykiem wielkiego, lepkiego jęzora! Pies szczeka raz i zwala się przy drzewie, koło plecaka Dantego. Oddycham z ulgą; już go lubię. Wyznaczyliśmy sobie granicę, a teraz będziemy siebie akceptować.
            - Zmęczył się, jak mnie szukał po lesie – zaśmiał się, patrząc z uznaniem na wielkiego kundla.
            Nie odzywam się więcej. Dante przyzwyczaił się, że niewiele mówię i nawet przestał wypytywać, mimo, że powinien. Powinien pytać tak długo, aż wiedziałby, jakie płatki śniadaniowe jadłam, zanim zgasło światło. Gdybym to ja była na jego miejscu, sprawdziłabym nowego siedem razy, zanim zaprowadziłabym go do właściwej bazy. Jakiej bazy?, poprawiam się w myśli. Wiadomo, że miejsca spotkań rebeliantów to nory – bo inaczej się tego nazwać nie da! Są obrzydliwie ciasne i nędzne jak wszystkie ich idee.
            - Polubisz moich przyjaciół – uśmiecha się wesoło, wracając do pracy nad ogniskiem. Wciąż strzela dwoma kamykami. Wilgotne drewno się przecież nie zapali. – To naprawdę świetni ludzie, poszedłbym za nimi w ogień. Wierzę w nich! – śmieje się donośnie. Potrafi mówić, chociaż ja nie daję żadnej oznaki, że słucham. Od zawsze byłam tak markotna; pedagog w sierocińcu twierdziła, że nie umiem używać funkcji fatycznej. Trudno, żebym umiała, skoro nawet nie wiem, co to jest.
            Dante rezygnuje z ogniska, ale za to wyciąga z plecaka mały, czerstwy bochenek chleba. Jest ciemny i umączony, wygląda na kiepskiej jakości, ale gdy Dante przełamuje go na pół, dociera do mnie, że jestem głodna jak wilk. Chleb mógłby nie mieć smaku, a ja i tak uznałabym go za najświetniejszy przysmak na całym marnym świecie. Część jego porcji dostaje Cherit.
            Sama nie wiem, czy cieszę się w obecności psa, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony, mogę spać spokojnie, skoro ten ignorant nie zamierzał patrolować okolicy w nocy, a z drugiej, gdyby coś poszło nie tak, gdyby coś się wydało,  nie dam rady już tak łatwo ukatrupić Vale’a i nawiać. Nawet gdyby mi się udało coś mu zrobić, bestia dopadnie mnie w trzy sekundy. A potrafię wyobrazić sobie spokojniejsze sposoby na śmierć niż rozszarpane gardło.
            Odrywam po kawałeczku chleba i żuję w ciszy.
            Dante nie umie milczeć.
            - Tutaj mam tylko kilku ludzi, rozumiesz, mały oddział, bo mieliśmy zadanie – zawiesza tajemniczo głos i gryzie chleb aż ciemna skórka pęka i się kruszy. Nadstawiam ucha, ale nie pytam. To dziwne, że tak urwał. Zupełnie, jakby chciał sprawdzić, czy się zainteresuje. Miażdżę w palcach kawałek chleba. Wie?
            Nie, niemożliwe, jest zbyt głupi, a ja zbyt sprytna.
            A jednak, Dante Vale jest dla mnie zagadką. Przy naszej wspólnej wędrówce dowiedziałam się sporo – że jego matka ma na imię Carla, że chciał zostać bibliotekarzem, że nie umie gotować, że nieźle poluje. Ale jego otwartość sprawia, że nie wiem, czy jest wobec mnie szczery. Być może chce, żebym się jakoś zdradziła…
            Wciąż te same myśli, wciąż ten sam schemat, wciąż te same obawy. Praca szpiega uznawana jest za jedną z najbardziej wykańczających. Nie byłabym taka niepewna, gdyby cholerny major – niech go Monroe powiesi! – nie rzucił mnie na nieznany grunt znienacka i bez przygotowania!
            -  Patrz – uchyla plecak, a ja widzę pistolet. W ciemności nie rozpoznaję, jaki, widzę tylko ciemny kształt. – Zdobyliśmy takich czternaście. No i amunicję.
            Aż gwizdnęłam i pokiwałam głową. Wynik całkiem niezły, jak na leśną partyzantkę. Zapewne rozbili jakiś patrol, po bandycku rozkradli wszystko, co było cokolwiek warte.
            Dante uśmiecha się z zadowoleniem. Mimochodem rejestruję, że jest typowym samcem, który lubi imponować. Taka brawura wielu już zgubiła. Ale jego zgubi coś innego. Przesadna ufność. Dante Vale właśnie pokazał mi, gdzie trzyma broń. Strzelić jest łatwiej niż zamachnąć się nożem. Zamykasz oczy i naciskasz na spust, mocno i jak najszybciej, żeby nie było czasu stchórzyć.
            W nocy mogę zakraść się, zabrać broń. Z nią byłabym gotowa na każdą możliwość.
            - O, może znasz się na ratownictwie? – pyta Dante, strzepując okruszki chleba.
            - Trochę – odpowiadam wymijająco.
            - To dobrze. Widzisz, przydaje się sanitariuszka, a nasza Sophie jest jeszcze za mała, żeby ze wszystkim radzić sobie sama. Może chciałabyś… No, skoro jesteś sama, a Milicja z przyjemnością właduje kulkę w twoją głowę, to pomyślałem…
            Cherit szczeknął wesoło na potwierdzenie tych słów.
            Nawet, jeśli jestem kiepska w wyłapywaniu aluzji, rozumiem, że Dante Vale po raz kolejny wyciąga do mnie rękę. Zupełnie, jakby konsekwentnie od samego początku, ułatwiał mi wniknięcie do jego towarzystwa i zdobycie zaufania.
            - Chcesz mnie wciągnąć do oddziału? – upewniam się cicho. – Dlaczego?
            Dante kładzie się na śliskiej folii. Jest zimna i szeleszcząca, ale przynajmniej odcina od wilgoci i robactwa, które siedzi gdzieś w leśnym listowiu. Zwija plecak w rulon i upycha go sobie pod głową jako najgorszą poduszkę świata.
            - Przecież jesteśmy w tym razem. W tej samej walce – wyjaśnia, przewracając się na drugi bok. - Dawno doszedłem do wniosku, że mogę ci ufać.
            Słowa brzmią mi w uszach dłuższy czas. Wpatruję się w jego plecy okryte tym brzydkim, nigdy niemodnym żółtym płaszczem i mrugam głupkowato. Nie przywykłam, żeby ludzie tak otwarcie, tak po prostu się do siebie odnosili. Przełykam ślinę.
            - Tak. Razem.
            Słyszę, jak Dante wypuszcza ze świstem powietrze, co znaczy, że się śmieje.
            Oficjalnie zostałam włączona w tą żałośną partyzantkę, stałam się rebeliantem, człowiekiem skazanych na porażkę bojowników. I, dziwne, ale ta świadomość od razu poprawia mi humor. Już dawno nie czułam się tak pewnie. Zdobyłam zaufanie Dantego Vale. To pierwszy krok do mojej uwielbionej wolności, do chwili, gdy major Neville zapomni, że  w ogóle mnie spotkał i pozwoli mi odejść. Zamykam oczy i słucham, jak Cherit warczy przez zęby.
            Śni mi się osiedle, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Zwyczajne, pełne takich samych czerwonych szeregowców z białymi okiennicami. Jest noc, zapewne jakaś trzecia, bo księżyc wisi już wysoko nad dachami. Rozglądam się, ale nie ma w nim nic ciekawego – w każdym miejscu znajdzie się kilka podobnych miejsc, tak samo nudnych, z krzywo położonymi płytami chodnikowymi. Dopiero po chwili orientuje się, że wszystko jest jasne, wyraźne, oświetlone, mimo, że do rana jeszcze daleko.
            Latarnie się palą!
            Wdycham ze świstem powietrze i rozglądam się, dostrzegając coraz więcej. Z okien zionie blask nie świec, ale autentycznych lampek podłączonych do kontaktów. Tak dawno nie widziałam kontaktów, że ledwo przypominam sobie ich nazwę. Nie były nam potrzebne, gdy światło zgasło.
            Na ulicy panuje spokój. Latarnie się palą. I to jest niesamowite, tak niesamowite, że nie mogę uwierzyć, że nie ma wyjścia – muszę się obudzić.
            Budzę się w zimnym, ciemnym lesie, gdzie nie ma żadnych latarni, żadnego prądu. Przewracam się na drugi bok, podkładając splecione dłonie pod głowę. Słyszę pochrapywanie Dantego Vale’a i to samo senne warczenie psa. Żadnego światła.
            Nie potrafię zasnąć. W ciemność najgorsza jest bezsenność, bo wtedy zaczynają przychodzić myśli, niepotrzebne, głupie, które wymykają się spod kontroli i sprawiają, że zaczynasz poddawać się jakimś ideom. Zaczynasz myśleć, jak to jest, gdy nie ma Monroe. Gdy nie ma się wypalonej blizny na nadgarstku. Gdy nigdy nie gaśnie światło. Zamykam oczy, ale natrętne myśli – a czasem marzenia – nie chcą odejść. Jaki byłby świat bez Monroe’a? Jaki byłby świat, gdyby prąd nigdy nie zniknął? Kim byłabym ja i kim byłby Dante Vale w tym innym, lepszym świecie? I pojawia się też ostatnie, chociaż sama nie wierzę, że wkrada się coś tak absurdalnego, czego nie potrafię wyrzucić z głowy – jaki byłby świat, który wywalczyliby rebelianci?

____________
Nowy szablon :) Żeby już poczuć zimę :)

            

9 listopada 2014

Gonitwa XI (Gwiezdne Wojny)

            Milo padł przed siebie i przekoziołkował na dach sąsiedniego domu. Pociski przecięły powietrze nad jego głową i rozbryznęły się gdzieś na ścianie jednej z dalszych, wyższych kamienic. Milo przywarł do dachu i modlił się w duchu, by lodowate światło latarek żołnierzy go nie dopadło.
            Ahsoka przykucnęła na drugim dachu, wciąż niezauważona w ciemności. Podczołgała się do samej krawędzi i wyjrzała. Na dole czterech strażników rozglądało się z wycelowaną w górę bronią. Wystarczyło, żeby Mili na chwilę podniósł głowę, a rozwaliliby go na kawałki.
            - No już, działaj! – mruknęła do samej siebie.
            Za duża koszula szeleściła na wietrze. W powietrzu unosił się gorzki, gryzący zapach spalin, towarzyszący fabrykom na każdej planecie.
            - Wyłaź, mały skurwysynie!
            - Bo strzelę!
            - Jazda, jazda!
            Ahsoka poszukała wzrokiem twarzy Milo, ale chłopak leżał nieruchomo, niby trup, jakby próbował wtopić się w jedno z dachem. Zagryzła zęby. Nie mogła pozwolić, żeby jej zadanie skończyła się porażką na samym początku.
            Odetchnęła głęboko i pozwoliła, żeby wszystko odpłynęło – głód, zmęczenie, zmartwienia i upokorzenia ostatnich dni. Wszystko opuściło ją wraz z wydychanym powietrzem, pozostawiając jedynie spokój, spokój właściwy rycerzowi Jedi.
            Później wszystko było błyskawicznie. Zerwała się na równe nogi i zadarła ręce wysoko w górę. Wielka koszula trzepotała na wietrze jak peleryna, jak wielka biała flaga na wysokim dachu.
            - Hej…!
            Zaparła się nogami w płaski dach i użyła wszystkich swoich sił, by zatrzymać w locie błyszczące pociski i zmienić kurs ich lotu. Machnęła dłonią, a atak pokierował się w kierunku zdezorientowanych, przestraszonych żołnierzy. Poczuła, że na jej czole pojawiają się pierwsze krople potu. Tak silne użycia Mocy nie powinny jej sprawiać kłopotu, a jednak – w ostatnich dniach nie miała czas się wyspać ani porządnie zjeść. Przygryzła wargi tak mocno, że górna aż pękła.
            Czuła, że w jej sercu otwiera się nowa granica – granica czegoś większego, czegoś, czego do tej pory nie mogła – albo nie chciała – używać. Potęga tak wielka, że aż ogłupiająca. Przymknęła powieki i poczuła, że ogarnia ją przyjemny, pewny siebie mrok. Musi uratować Milo, musi zdobyć lekarstwo, musi znaleźć Anakina… I byle jacy żołnierze jej nie przeszkodzą.
            Skoncentrowała się na rurze w kamienicy za plecami strażników, na każdym nieszczelnym zaworze, na najmniejszej przerwie… i uderzyła! Gaz zaczął się ulatniać z cichym, złowieszczym sykiem. Ahsoka pstryknęła palcami i jedna z giwer wypaliła.
            Wszystko eksplodowało. Odłamki gruzu poszybowały w górę, odrzucone siłą wybuchu, pchane żółto-szarym dymem.
            Milo przeturlał się dalej od krawędzi dachu i z przerażeniem patrzył, jak tumany kurzu wzbijają się na ulicy. Tak potężnego wybuchu nie widział jeszcze nigdy, chociaż w fabryce katastrofy były na porządku dziennym. Wpatrywał się w dogasający ogień i głośno przełknął ślinę.
            Uratowała go.
            A jednocześnie wysadziła pół ulicy…
            Spojrzał na Ahsokę z niepokojem. Przykucnęła i próbowała wyrównać oddech, twarz miała bladą i chorobliwe spoconą, a ręce – drżące i niepewne. Odzyskiwała panowanie po ogromnym wysiłku. Milo nie śmiał się odezwać; po prostu się jej przyglądał.
            W gruncie rzeczy była chuda i brzydkawa, z wystającymi obojczykami i krzywymi kolanami. Niepozorna dziewucha, jakich pełno w każdym miejscu w galaktyce.
            Ale miała taką władzę!
            Wariatka, westchnął w duchu zszokowany. Co ona nawyprawiała?
            Na dole zaczął zbierać się tłumek ludzi, krzyczeli i zasłaniali usta mankietami i chusteczkami, byle tylko nie wdychać kwaśnych, być może trujących oparów. Zaraz odnajdą zwęglone ciała. Milo wzdrygnął się, ale wstał i przeskoczył na sąsiedni dach.
            - Co ja narobiłam…? – wyszeptała Ahsoka, gdy przy niej kucnął. – Widziałeś to? Na Moc, ja ich…
            - Przymknij się – Milo nie lubił, gdy ktoś się bał albo próbował mu się zwierzać. Ahsoka zamierzała to zmieszać, a tego by nie zniósł. – Musimy iść, póki nikt nas nie zobaczył. Jedi Tano, weź się w garść!
            Ahsoka machinalnie wstała na drżących kolanach. Milo musiał ją dźwignąć, żeby utrzymała równowagę. Chuda, ale ciężka.
            - Uratowałaś mnie – zauważył, gdy pomagał jej zsunąć się po brudnej, oblepionej zgnilizną rynnie.
            Wzrok Ahsoki był zmącony i nieobecny.
            - Zrobiłam za dużo… O wiele za dużo.
            - Zastrzeliliby mnie, gdybyś nie.. – Milo poczuł, że zaczyna brakować mu słów. Gdyby nie co? Gdyby nie zrobiła wielkiego „bum”? – Gdybyś nie interweniowała. Nie wiedziałem, że potrafisz takie rzeczy, Jedi Tano.
            - Ja też nie.
            Ahsoka szła ślepo za Milo, przypominając sobie wszystko po kolei. Pamiętała to dziwne uczucie, które porwało ją znienacka. Było tak silne, tak obłędne, tak odurzające, że nie potrafiła mu się oprzeć. Poznała jakiś dziwny rodzaj mocy, który czynił ją silniejszą.
*
            Obi-Wan spędził w obskurnej kantynie długą, męczącą dobę. Lata doświadczenia nauczyły go, że informacje najłatwiej znaleźć wśród szumowin albo obsługi kuchni. Barman nie był zbyt rozmowny, ale drobni przestępcy szybko wzięli go za swego i pozwolili przesiedzieć przy ich stole całą noc.
            Nosił czarny, niewyróżniający się z tłumu płaszcz i broń przy pasie. Na ramieniu błyszczały mu metalowe bransolety – właściwie nie wiedział, czemu je założył, ale wydały mu się pasujące. Potargał włosy i brodę, a nawet trochę się usmolił, by wyglądać bardziej po chuligańsku.
            Przedstawił się nazwiskiem Ben. Był małomówny i zgryźliwy, ale sprawiał wrażenie człowieka hardego, więc szemrane towarzystwo dało mu milczące przyzwolenie, by razem z nimi pić.
            - Czy znacie kobietę imieniem Cyria? – spytał, spędziwszy w tym obrzydliwym towarzystwie trzecią godziną. Kompani od kielicha wybuchnęły rzężącym, pijackim śmiechem i zaczęli się poszturchiwać.
            - Ładniejsze tu znam! – prychnął któryś i pociągnął długi łyk, przeraźliwie siorbiąc.
            - Słyszałem o niej trochę – Obi-Wan skinął głową wymiajjąco.
            - Układa się z Donar Turią i myśli, że jest lepsza!  Zdradziecka szmata!
            Kenobi skrzywił się nieznacznie. Nauczono go, że kobiecie należy okazywać szacunek. Maniery jego nowych przyjaciół pozostawiały wiele do życzenia.
            - A jest taka jak my. Nie ma nic – dodał któryś z robotników, pijący już czwartą butelkę na koszt Obi-Wana. – Pracowała w szwalni, ale uczciwa robota to dla niej za mało.
            Kenobi uniósł brwi, zastanawiając się w duchu, czy którykolwiek z jego kompanów zrobił w życiu coś uczciwego. Cyria, przyjaciółka Donar Turii, była silna nie tylko fizycznie. Gdy pierwszy raz ją spotkał, poczuł aurę człowieka skrzywdzonego i bardzo nieszczęśliwego. Nie był w stanie przebrnąć przez siatkę oszustw premier, ale mógł trafić w jakiś jej słaby punkt. Nawiązać kontakt z Cyrią!
            - Donar Turia podała jej rękę – wyjaśnił któryś poważnym tonem. – Wyciągnęła z burdelu i zaproponowała pracę. Teraz frajerka jest na każde jej zawołanie.
            - Sprzedajna i tyle – rzucił szczerbaty chłopak, najmłodszy z całego towarzystwa. Twarz miał poszarganą, spaloną, a wyraz twarzy – ubawiony i pusty. Obi-Wan przymknął oczy. Dzieciak mógł mieć siedemnaście lat, nie więcej. W innym miejscu, na innej planecie może szkoliłby się na prawnika albo mechanika, tu był skazany na powolny, smutny upadek na dno, w odmęty mułu.
            - Sam z nią pogadaj – barczysty misiek wskazał ruchem głowy siedzącą w kącie Twi’lekankę. Obi-Wan uniósł oczy i dyskretnie przyglądał się kobiecie. Rozmawiała z jakimś mężczyzną, którego twarzy nie widział. Wydymała usta i rysowała palcem po stoliku, próbując być zalotna. Nie była; była jedynie śmieszna, smutna, niewłaściwa.
            Jej towarzysz odszedł z pustym kuflem tak szybko, jak się pojawił.
            Kenobi wstał i szybko przemierzył salę, brnąć prosto w stronę Cyrii. Miał cichą nadzieję, ze Twi’lekanka go nie rozpozna. Był przebrany, ale twarz wciąż ta sama, z tymi samymi błękitnymi oczami i zamyślonym wyrazem twarzy.
            - Ben.
            - Cyria.
            Obi-Wan pomyślał, że to najgłupszy początek rozmowy, nic nie wnoszący, pozbawiony sensu. Machnął na barmana i pozwolił, by Cyria przejęła stery. Mówiła trochę nieśmiało, ale chwila wystarczyło, by wróciła do swojej naturalnej pozy – wulgarnej i pewnej siebie.
            - Praca dla premier ma swoje minusy, ale to dobry biznes. Lepszy niż… - Cyria zawahała się i przez moment Kenobi dostrzegł w jej oczach wielki wstyd i smutek pełen upokorzenia. Nie dokończyła zdania, gładko przechodząc do innego tematu.
            Obi-Wan poczuł coś na kształt litości. Wyczytał, że dawniej mogła być piękna, czarująca, taka, jak powinny być wszystkie kobiety. Ale nędza i niewola odebrały jej słodycz i uczyniły z niej istotę zaniedbaną, tępą, ciemną, zabiedzoną. Ostatki urody błyskały na jej twarzy, gdy się uśmiechała.
            Widział przed sobą dziecko, niewinne stworzenie w czterdziestoletnim, półnagim, obwisłym ciele. W nieszczęśliwych oczach zobaczył wielki zawód, szalony żal do świata.
            - Czasem trzeba kogoś porwać albo uciszyć – przyznała wymijająco.
            - Słyszałem, że macie jakąś Jedi – Kenobi dyskretnie zahaczył o Ahsokę. Była przyczyną wszystkiego – gdyby nie jej zniknięcie, pewnie prowadziłby teraz operacje na froncie.
            - Zwiała, a jej potrzebna – przyznała Cyria.
            Ma długi język, zauważył.
            - Ty ją uprowadziłaś ze Świątyni Jedi?
         - Trzeba było – Cyria wzruszyła ramionami. – Premier jej potrzebuje. To klucz do całego planu.
         - Jakiego planu? – Obi-Wan poczuł, że zaczyna przekraczać granicę i staje się za bardzo dociekliwy. Cyria znów wzruszyła ramionami.
            - Kogo obchodzi polityka. Jakiś lord coś mówił, ale gówno mnie to interesuje.
            Obi-Wan skinął głową. Cyria nie była zła: była zagubiona, ogłupiała i nieświadoma. Gdy świat ją raz przeraził, postanowiła pokazać, że jest dość silna i dość pewna. Znał takie jak ona – odrzucały sama siebie, odsłaniały piersi i nazywały siebie kobietami wyzwolonymi i wolnymi. Żadna z nich nie była szczęśliwa.
            - Lord? - powtórzył.
            - A może Hrabia? Czy to takie ważne?