25 września 2014

"...żeby z Tobą być" cz.18 (Ben10, Gwevin]

            Max siedział na rozkładanym leżaku przed swoją przyczepą i wpatrywał się w plac zabawach na środku kempingu. Rozwrzeszczane dzieciaki biegały w kółko dookoła karuzeli, piszcząc i śmiejąc się tak głośno, że ich rodzicom puchły uszy. Poruszały się z prędkością światła i Max nawet nie próbował nadążyć za nimi wzrokiem. Miał wrażenie, że maluchy szybciej stały niż on biegał. Przyszła starość i zaczynał tracić werwę; chciał monotonnego życia, a to, co miał w tej chwili, całkowicie go zadawalało.
            Spędzał większość dnia na kempingu. Czasem grillował, oglądał filmy, majsterkował przy swoim rozlatującym się, gruchoczącym samochodzie, odwiedzał wnuczka albo chodził na spacery. Przyzwyczaił się, że wszystko ma swoją porę i czuł, że nie potrzeba mu już żadnych wrażeń. Oddalił się od hydraulików, wierząc, że przygody należy pozostawić młodszym, silniejszym, sprawniejszym. Wciąż zasięgano u niego rady i proszono o pomoc, ale zszedł z pierwszego planu już dawno.
            Na placu zabaw dwaj starsi chłopcy ganiali się z kijkami dookoła huśtawek. Ken i Devlin zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że nie mogli bez siebie wytrzymać. Cały czas spędzali razem. Max przyglądał się temu z nieukrywanym wzruszeniem, z natury był bardzo rodzinny. Patrzył na ich bójki i wspominał. Miał wrażenie, że dzień wcześniej jego wnuczęta – Gwen i Ben – przepychały się i wyzywały od kołków i kapusiów.
            Miał wrażenie, że dorośli w mgnieniu oka. Ben całkiem nieźle ułożył sobie życie, mimo, że był legendarnym bohaterem i wielu życzyło mu śmierci, odnalazł spokój i miał wspaniałą rodzinę. Gorzej z Gwen. Poukładana, ciepła Gwen całkiem się pogubiła. Max widział, że zmaga się z jakimś koszmarem, ale nie mógł jej pomóc, nie wiedząc, o co chodzi.
            - Daj mi spokój, dziadku! – wzdrygała się, gdy spytał, co się dzieje. – Wszyscy dajcie mi spokój! Wszystko jest w idealnym porządku.
            - Odpuść jej, dziadku – wtrącił Ben ze śmiechem. – Kobiecego focha nie rozgryziesz.
            Gwendolyn spojrzała na kuzyna morderczo. Max nie drążył tematu, ale intuicja podpowiadała mu, że sprawa jest o wiele poważniejsza. Wnuczka z jakiegoś powodu mu nie ufała. Kiedyś, kilka lat temu, przyszłaby śmiało i wyśpiewała najgorsze kłopoty, ale w którymś momencie urwał im się kontakt.
            No i był jeszcze Kevin Levin.
            Max lubił tego chłopaka i przebaczył mu  wszystkie winy, gdy dawniej do nich dołączył. Zyskał kolejnego syna, którego traktował na równi z Benem  i Gwen. Ciężko zniósł, gdy Kevin zachowywał się jak obłąkany z nadmiaru mocy i współczuł zarówno jemu jak i Gwen. Gdy wrócił, miał nadzieję, że oboje się pozbierają i odbudują swoją relację, a tymczasem jedynie działali sobie na nerwy. Nie było mu łatwo przełknąć, że bandyta znów jest wśród nich. Kevin miał w sobie więcej gniewu niż ktokolwiek, kogo Max znał. Przyglądał mu się bacznie i chociaż przestał wspominać o oddaniu go wymiarowi sprawiedliwości, wciąż był podejrzliwymi.
            - Od kiedy ona taka jest? – zapytał Kevin, gdy siedzieli wspólnie nad partią szachów. Gwendolyn, jak miała w zwyczaju w ostatnich dniach, zamknęła się w swoim pokoju i czytała. Czasem Max słyszał, jak wertuje księgi i mruczy pod nosem: „Jak mogłam być tak głupia!”. Julia i Ben siedzieli przytuleni na kanapie i oglądali komedię romantyczną. Ben drzemał, znudzony, ale jego żona najwyraźniej cieszyła się już samym faktem, że jest w domu i nie musi ratować świata. Godzinka tylko dla niej. Chłopcy zajęli się grami wideo w pokoju Kena.
            - Chodzi ci o Gwendolyn?
            - Co za idiotyczne imię!
            Max uśmiechnął się ze zrozumieniem.
            - W ostatnich latach… sporo pracowała. Przyjeżdżała dwa-trzy raz do roku. Ciągle tylko misje, zadania, obowiązki. Zmieniła się, prawda? – Max przesunął figurę i spojrzał badawczo na Kevina.
            - Zdziwaczała!
            - Można to i tak nazwać. Miała trudny okres. A ty, Kevinie, wcale jej tego nie ułatwiłeś. Dla was wszystkich to skomplikowane.
            Kevin wbił w niego rozgniewane spojrzenie. W tym spojrzeniu Max widział przede wszystkim rozgoryczenie, zawód i wstyd. Ich małżeństwo… tak krótkie i tak nieudane wciąż pozostawało drażliwym tematem.
            - Wiele rzeczy chciałbym odwrócić. W Wielkiej Nicości ma się sporo czasu na myślenie.
            - Nie wątpię. Szach – Max zacmokał i wykonał ostatni ruch. – i mat.
            - Kiedy ty…? – Kevin gapił się na szachy ze zdumieniem. – Znowu mnie ograłeś!
            - Jestem za stary, żeby przegrać z takim młokosem – zarechotał Max, ale zaraz spoważniał. – Kevinie, musisz wiedzieć, że wciąż jesteś u mnie na warunkowym.
            Mężczyzna pokiwał głową. Jego czarne oczy były przygaszone i smutne, podobnie, jak oczy Gwendolyn. Max czasem zastanawiał się, czy kiedyś się pogodzą. Chociaż żadne z nich nie wspominało o przeszłości, to rozmawiali ze sobą w taki sposób, że włosy stawały dęba.
            - Tennysonowie i tak dali mi więcej, niż na to zasługuje.

*
            Od spotkanie z Czarodziejką minęło zaledwie kilka dni, ale Gwendolyn miała wrażenie,
że od tamtego czasu zdążyła już kilka razy zwariować. Codziennie rano budziła się i przypominała sobie, jak dała się wkręcić w sprytną grę przeciwniczki. Oddała kluczy z nadzieją, że uda jej się uspokoić wszystko i przywrócić dawny ład. Czarodziejka ogłuszyła ją chwilę po zdobyciu swojego celu.
            Gwendolyn pamiętała jej kpiący, triumfalny uśmiech pełen pogardy. Wygrałam, mówiły fioletowe, zwycięskie oczy. A ty mi w tym pomogłaś, Gwennie! Gwendolyn nie mogła uwierzyć, że dała się nabrać na głupiutką historyjkę o zakochanej Hope i sentymentalnym Ragnaroku. Codziennie budziła się i oczekiwała końca świata.
            Próbowała skontaktować się z Czarodziejką, ale ta przepadła jak kamień w wodę. Gwendolyn szukała dostępu do Legerdomeny, ale wymiar zniknął – zamknięty i głuchy. Wertowała wszystkie księgi ze swojego zbioru; znajdowała zaklęcia na wszystko, ale nie na głupotę. Pluła sobie w twarz, że przyczyniła się do tej tragedii. Jeszcze nie wiedziała, co się wydarzy, ale nauczyła się już, że Czarodziejka nigdy nie ma dobrych zamiarów. A jeśli współpracowała z Ragnarokiem… Gwendolyn wolała nie myśleć, co z tego wyniknie. Nie przyznała się nikomu ze wstydu. Sama sobą gardziła, że dała się podejść.
            Na dole Julia zagniatała ciasto na piernik, a Ben próbował stworzyć stosowne oświadczenie, mające umożliwić Kevinowi legalny pobyt na ziemi. Nawet jeśli przebaczył mu dawne winy, w świetle prawa wciąż był groźnym, międzygalaktycznym przestępcą. Kenneth i Devlin postanowili odwiedzić dziadka Maxa, zamiast rozrabiać w posiadłości Tennysonów. Wszystko toczyło się tak zwyczajnie, że Gwendolyn drżała na samą myśl, że wszystko zaraz runie. Przez jej naiwność.
            Wyszła z pokoju i powlekła się na dół. Nawet nie spojrzała w lustro na korytarzu; dobrze wiedziała, że z odbicia spojrzy na nią nieszczęśliwa, przerażona zjawa, przypominająca bardziej cień człowieka niż kobietę.
            Usiadła przed telewizorem i zaczęła przerzucać kanały. Nawet nie patrzyła na ekran; po prostu wciskała guzik jakby chciała go zmiażdżyć, zachowywała się prawie jak chora z nerwicą natręctw.
            - Gwen.
            Podskoczyła i obejrzała się przez ramię. W ostatnich latach rzadko słyszała to głupie, wyjątkowo dziecięce imię. Cała rodzina zaczęła nazywać ją per G w e n d o l y n, dostosowując się do jej woli. I tylko jedna, wyjątkowo trudna i wyjątkowo skomplikowana, osoba wciąż go  używała, celowo ją denerwując.
            - Kevin.
            Odłożyła pilota i posunęła się, robiąc mu miejsca na kanapie. Miał na sobie ciemnozieloną koszulę Bena i pożyczone, trochę przykrótkie jeansy. Wyglądał dużo lepiej niż wtedy, gdy spotkali się po wielu latach. Nabrał ciała, uspokoił się, nie wpadał w szał z powodu pomylonego zamówienia w restauracji, niemal na powrót stał się Kevinem. Czasem tylko widziała obłędny, straszny głód energii w jego oczach. Rzadko rozmawiali; Gwendolyn celowo unikała Kevina, w obawie, że w przypływie gwałtownych emocji zrobi coś głupiego. Pocałuje go albo opowie o całej sprawie z Czarodziejką…
            - Źle wyglądasz.
            - Takich rzeczy nie mówi się kobiecie – powiedziała, tylko na pozór rezolutnie.
            Oboje wpatrywali się w meksykańską telenowelę, jakby w obawie, że spojrzenie drugiemu w oczy na powrót rozedrze dawne rany.
            - Nie chcę być złośliwy, ale się, do diabła, martwię – odburknął. – Tak samo jak Ben, Max i wszyscy dookoła.
            Gwendolyn złożyła dłonie na kolanach. Z każdej strony wyciągana do niej przyjazna dłoń – rodzina, przyjaciela pytali, co się dzieje, czy jest niezdrowa, jak ją wesprzeć, a ona wszystkich zbywała, wymijała. Przyznanie się do zaufania Czarodziejce było równoznaczne z przyznaniem się do przyczynienia się do – kto wie, może nawet – końca świata. Pamiętała wściekłość Kevina, gdy Hope pojawiła się w szpitalu  i rozpoczęła swoją gierkę. Nie zrozumiałby, czemu przyjęła jej propozycję. Była tak przerażona, wykończona, słaba, że miała ochotę tylko płakać, płakać, płakać.
            Ostatnim razem czuła się tak, gdy Kevin stracił panowanie nad swoim pożądaniem wkrótce po ich ślubie. Oszalał, dziś nie bała się nazywać rzeczy po imieniu. Miała wrażenie, że jest całkiem sama – opuszczona i porzucona. Po latach była już odporna na wszystko aż do czasu powrotu na Ziemie przed kilkoma miesiącami.
            Przez pierwsze miesiące było najciężej. Nie mogła się pogodzić z jego odejściem, oglądała wspólne fotografie i krzyczała w poduszkę, że „zawsze” nie powinno się tak nagle urwać. Godzinami zgadywała, co Kevin robi, czy nie wplątał się w żadne bagno.
            - Kim  o n a  była? – spytała nagle.
            - Kto?
            - Mama Devlina.
            Kevin wyprostował się. Twarz miał spiętą i poważną, zmarszczył brwi i zacisnął mocno usta. Wyglądałby, jakby był z marmuru. Oparł brodę na dłoni i milczał przez dłuższą chwilę, zatapiając się we wspomnieniach. Obserwowała go kątem oka, tak, by się nie zorientował.
            - Handlowała nielegalną bronią – powiedział w końcu sucho. – Była wredna. Strasznie wredna. Zła kobieta dla złego faceta. Mniej więcej tak do działało.
            Gwendolyn próbowała wyobrazić sobie tą kobietę odkąd dowiedziała się o istnieniu Devlina. Zgadywała, jaki miała kolor włosów, jak się uśmiechała, czy była podobna do niej, gdzie się poznali.
            - Jak miała na imię?
            - Nie pamiętam.
            Wreszcie odwróciła twarz i spojrzała mu prosto w oczy. Miała wrażenie, że przed nią otworzyły się dwie zachłanne, czarne dziury, gotowe pochłonąć mur, jaki budowała tyle czasu i uwolnić cały niepokój, kłębiący się w głowie.
            - Jak to „nie pamiętasz”?
            - Była tylko moją pomyłką. A potem dowiedziałem się, że jest dzieciak… I nie mogłem po prostu udawać, że nic się nie wydarzyło. Chciałem być odpowiedzialny, ale widzisz, co z tego wyszło.
            - Ale wciąż masz szansę do naprawić.
            - Będę próbował.
            Gwendolyn delikatnie uniosła rękę, jakby chciała pogłaskać Kevina po ramieniu, ale zamarła w pół ruch, zawiesiła dłoń w powietrzu, a po chwili się wycofała. Bo przejaw jakiejkolwiek czułości między nimi ściągnąłby tylko więcej cierpienia.
            Siedzieli w ciszy. Gwendolyn miała wrażenie, że powietrze zgęstniało; nie potrafiła swobodnie oddychać w jego towarzystwie, a każda ich rozmowa kończyła się zawsze takim samym, niezręcznym momentem ciszy. Ich wzajemne pretensje i żale utworzyły niewidzialną barierę, której przekroczenie było – po tak wielu błędach – niemożliwe.
            - Gwen…
            Nienawidziła, gdy ją tak nazywał. Wstała i wyszła – prawie wybiegła z salonu. Usta jej drżały, a ręce pokryły się potem; jednocześnie chciała wrócić do salonu i nigdy więcej nie widzieć Kevina Levina na oczy.
            Gwendolyn schowała się w swoim pokoju i wróciła do gigantycznych tomiszczy z magicznymi regułkami. Wszystkie czytała wielokrotnie, do znudzenia, ale żadna nie podpowiadała jej, jak ocalić świat przed walniętą Czarodziejką. I to na własną rękę.
            Potrzebowała pomocy kogoś z zewnątrz. Zatrzasnęła księgę i odłożyła na stos podobnych ustawiony na małym stoliczku nocnym. Skrzyżowała nogi i złożyła dłonie na kolanach, wypuszczając z głowy wszystkie zbędne myśli. Nie potrafiła pozbyć się niepokoju, ale musiała się skupić.
            - Heleda meno meno, e wer heleda,  meno, heleda meno, meno… e wer heleda, meno… - szeptała cicho pod nosem.
            Źrenice Gwendolyn rozszerzyły się i rozbłysły różowym, magicznym blaskiem. Rozchyliła usta i powtarzała zaklęcie, mając nadzieję, że Verdona odpowie.

2 komentarze:

  1. misiu08:03

    I znów punktualnie. Cieszę się, bo nie zniosłabym czekania. ;)
    Powinna powiedzieć Kevinowi prawdę. Myślę, że wcale by się nie złościł, tylko by jej pomógł.
    Verdona... Tylko jej im brakowało. Ale może tak potężna istota, jak ona będzie w stanie rozwiązać problemy wnuczki.
    Pozdrawiam i oczywiście czekam zniecierpliwiona na nn. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powinna, ale Gwen jest zagubiona, przestraszona i sama nie wie, co powinna zrobić. Boi się odtrącenia. Uwielbiam Verdonę i już mam zaplanowane spotkanie jej i Devlina. Bardzo dziękuję Ci za komentarz :) Pozdrawiam i do zobaczenia.

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)