3 września 2014

Łowcy cz.11: Zielarskie sztuczki (Huntik)

            Recepcjonista rozłożył się na skrzypiącym fotelu za potężnym, drewnianym biurkiem. Spał z rozdziawionymi ustami, z których ściekała ślina i pochrapywał cicho, co jakiś czas odganiając półprzytomnym, ciężkim ruchem brzęczącą muchę. Nawet nie otworzył oka, gdy drzwi do małego holu otworzyły się z trzaskiem.
            Zhalia wkroczyła do środka pewnym krokiem, ściągając z nosa gigantyczne okulary przeciwsłoneczne. Za nią wszedł Dante, a na końcu Lok i wreszcie Sophie z krzywą, niezadowoloną miną. Poruszali się bezszelestnie, blisko ściany, mimo, że motel święcił pustkami. Minęli drzwi do toalet, a za nimi w ledwo odbijały wyślizgane, szare schody prowadzące na pierwsze piętro.
            - To tam – wyjaśniła cicho Zhalia, chociaż jej głos nie mógłby obudzić recepcjonisty. Mimo, że nie zrobiłby im krzywdy, woleli uniknąć niepotrzebnego tłumaczenia i wymyślania głupich usprawiedliwień. Im mniej osób coś widziało, tym lepiej.
            Dante skinął głową i machnął ręką do dwójki swoich podopiecznych. Lok uniósł wyprostowany kciuk w górę i uśmiechnął się szeroko. Tajemnicze skradanie kojarzyło mu się z tandetnymi filmami akcji, które tak namiętnie oglądał ze starszą siostrą w dzieciństwie. Przemknęli na piętro.
            Zhalia rozejrzała się i posłała drużynie zadowolone spojrzenie.
            - Łatwo poszło – stwierdziła, wskazując na drzwi z krzywo naklejonym numerkiem dwadzieścia trzy.
            - Jeszcze nie jesteśmy w środku – zauważyła kwaśno Sophie.
            - Nigdy nie otwierałaś drzwi wsuwką? – uśmiechnęła się kpiąco Zhalia. Zanim Sophie zdążyła odparować, wtrącił się Lok:
            - Umiesz tak? Nauczysz mnie?
            - Nie – ucięła, grzebiąc wsuwką w zamku. – To specjalność pań.
            - Nie powinniście być trochę ciszej? – westchnął Dante. – Wolałbym, żeby nas nie złapali.
            Musieli wyglądać wyjątkowo dziwacznie. Jedna kobieta rozbrajająca zamek w drzwiach, on i dwoje nastolatków wpatrujących się w jej brudną robotę. W duchu zastanawiał się, jak można by to było wytłumaczyć na policji. Coś zgrzytnęło, ale drzwi nie ustąpiły. Zhalia zagryzła usta i kucnęła, szurając drucikiem w górę, w dół i na boki. Zmarszczyła brwi i mocniej wcisnęła. Metal znów zazgrzytał i zamek puścił.
            - Proszę bardzo, zapraszam – wpuściła ich do środka z uśmiechem. Lok zdał sobie sprawę, że zdecydowanie nie jest to radosny uśmiech, a raczej krzywy i przesadzony, może trochę cyniczny. Wciąż nie był pewien, czy Zhalia ich naprawdę lubi.
            Pokoik hotelowy był surowy i prosty; pod ścianą stały łóżka z białą pościelą ustawione jedno przy drugim; z drugiej strony wyjście na malutki balkon i stary, brzęczący telewizor.
            - Musimy szybko znaleźć tego Tytana… - mruknęła Sophie, bardziej do siebie niż do drużyny. Gdzieś w głębi serca czuła się odrobinę – ale tylko odrobinę – winna. Może Dante miał rację, może gdyby nie wyrywała się naprzód cała misja przebiegłaby gładko.
            - O! Zabójcza broń! – Lok wlepił oczy w ekran telewizora z szerokim uśmiechem. – Dwójka!
            Sophie nie przerwała przeszukiwań trzech walizek pozostawionych pod ścianach. Nie miała czasu skupiać się na drobnostkach takich jak filmy w telewizji. Pospiesznie przerzucała brudne koszule, szukając amuletu. Tylko Dante obejrzał się na Loka i spojrzał smutno na ekran.
            - …twoja żona, prawda? Nie umarła od razu – dźwięk w telewizorze był trochę kiepski, rzężący, a obraz migał co jakiś czas. - Trochę to trwało. Nie masz szczęścia do kobiet, co?
            Dante przymknął oczy. Każdy chłopak uwielbiał Zabójczą broń. On i jego przyjaciel Lorcan widzieli każdą część po minimum pięćdziesiąt razy. To, że Roger przeżył i wywinął się jako jedyny z zaatakowanych policjantów, zaczynało ich irytować dopiero po trzydziestym którymś obejrzeniu.
            - Co oglądasz, Lola?
            Dante i Lorcan wpadli zdyszani do wynajętego apartamentu. Byli zgrzani, spoceni jak myszy i cali czerwoni na twarzy. Portier patrzył na nich jak na niespełna rozumu i bardzo niechętnie odprowadzał wzorkiem do chwili, aż zniknęli w windzie. Byli na misji w słonecznej, upalnej Chorwacji. Misja pozornie prosta, ale wymagająca wytrwałości i wysiłku fizycznego.
            Gdy oni łazili po gołych szczytach w największych upałach, Dolores drzemała w klimatyzowanym pokoju, oglądała filmy (w tym czternaście razy Dumę i Uprzedzenie) albo chodziła na basen. Chociaż była wpisana w raporcie, w praktyce nie uczestniczyła w zadaniu. Nauczyli się już, że tam, gdzie trzeba się pomęczyć, Dolores na nic się nie przyda. Narobiłaby więcej szkody niż pożytku i zamiast zdobywać Tytany, musieli by jechać na najbliższy Szpitalny Oddział Ratunkowy.
            Gdyby jeździli na misję tylko we dwóch, wystarczyłyby im najprostsze śpiwory i kawałek folii, może namiot pożyczony od Metza. Dolores nigdy nie zgodziłaby się na takie warunki; była na to za sprytna i za wygodna. Przebłagała Metza, żeby uruchomił fundusze nazywane specjalnymi. Zazwyczaj odmawiał, ale Dolores była jedną z nielicznych cieszących się jego sympatią. Była miła, no i potrafiła deklamować wiersze po niemiecku z takim przejęciem, że stare serce nauczyciela topniało ze wzruszenia. Mówiła cicho i łagodnie, zupełnie nie zwracając uwagi na skręcających się ze śmiechu chłopaków.
            - Oni sobie w ogóle coś przekazują? Przecież ten pomylony język brzmi jak warczenie, a nie jak normalna rozmowa! – szepnął Dante do przyjaciela, po czym oboje wybuchnęli serdecznym śmiechem, który przerwało jedno wściekłe spojrzenie Metza.
            Dolores załatwiła cudowny, klimatyzowany pokój, do którego uwielbiali wracać. Po całym dniu na prażącym słońce chłodne pomieszczenie było jak ósmy cud świata.
            - Odsuń się! – pisnęła wściekle, gdy Lorcan rzucił się na łóżko obok niej. – Boże, śmierdzicie gorzej niż skunksy!
            - Poganiaj po tych cholernych górach w samo południe to pogadamy, co? – odparował Dante, ściągając mokrą koszulkę. – Zabójcza broń! Która część?
            - Ta z tą śliczną – wyszczerzył się Lorcan.
            - Z Patsy Kensit – poprawiła surowo Dolores. – Jesteście okropni! Tak jakby ładna buźka to było wszystko!
            - Daj spokój, Lola. Wszyscy wiedzą, że to najładniejsza aktorka lat osiemdziesiątych – spojrzał na ekran, a potem na Dolores. – Nie patrz teraz, bo będzie smutne.
            - Potrafię oglądać smutne sceny!
            - Nie mamy trzech ton chusteczek – zauważył obojętnie Dante, siadając na łóżko z drugiej strony Dolores.
            - Nie możecie najpierw wziąć prysznica? – jęknęła żałośnie, marszcząc nos. – A idźcie wy, do diabła!
            - Halo! Dante! – Lok machnął mu ręką przed oczami, wybudzając z zamyślenia.
            Mężczyzna zamrugał i rozejrzał się, wracając do rzeczywistości.
            - Tak… - westchnął. – Powinniśmy szukać zanim wrócą.
            Stary film przypomniał mu, jak cudownie bawił się, będąc nastolatkiem. Tęsknił za dniami, gdzie mógł narobić głupot, a ktoś – zwykłe był to Metz – świeciłby za niego oczami i obiecywałby poprawę. Pomyślał o Dolores – o tym, jaka była beztroska, ile pieniędzy przepuszczała w centrach handlowych, jak każdego kokietowała i ogarnęła do wściekłość. Jeszcze kilka dni temu był pewien, że pogodził się z przeszłością. Zrozumiał, że ich wykorzystała i to tak sprytnie, że niczego nie zauważali i zrozumiał, że nigdy nie będzie mógł tego zmienić.
            Wraz ze wspomnieniami powróciło poczucie skrzywdzenia i gniew. Na Dolores, że ich oszukiwała. Na Lorcana i na siebie samego, że niczego się nie domyślili.
            - Jest! – krzyknęła uradowana Sophie, wyciągając z szafki amulet. Czarny krążek ze srebrnymi zdobieniami wisiał na cienkim łańcuszku. – To dokładnie ten amulet!
            - W porządku – Zhalia kiwnęła głową. – Zmywamy się stąd zanim…
            - Zanim co?!
            W drzwiach pojawiło się kilkoro ludzi – wszyscy wysportowany, umięśnieni i wściekli. Lok w pierwszej chwili ich nie rozpoznał, ale byli to agenci Organizacji bez swoich służbowych czarnych garniturów i ciemnych okularów przeciwsłonecznych.
            - Organizacja!
            Sophie wcisnęła do kieszeni amulet. Nie zamierzała pozwolić, by po raz kolejny jej go odebrano.
            - Walcz ze mną, Wolny Strzelcu!
            Obok Loka pojawił się wysoki wojownik z szaro-granatowej zbroi z potężną kopią i granatową tarczą. Łypnął spod hełmu na chłopaka i skinął porozumiewawczo głową, ruszając naprzeciw trzem Tytanom Organizacji – zwane były Strix, a wyglądem przypominały ogromne, zielone komary.
            Strix przeciął powietrze żądłem i zaatakował, ale trafił w tarczę. Zakwilił po komarzemu i zamrugał, wracając z powrotem do amuletu Garnitura. Lok uśmiechnął się pod nosem, ale nie miał czasu dalej obserwować walki. Rzuciła się na niego muskularna, ruda kobieta; szarpała i walczyła z taką zawziętością, jakby chciała mu wydłubać oczy.
            Na korytarzu słychać było kroki kilkunastu ludzi. Posiłki Organizacji z innych pokoi.
            - Burza błysków! – ręka Zhalii zapłonęła, a po chwili w stronę gruby przeciwników poszybowała gorąca, ognista kula. Większość rozproszyła się po korytarzu, ale jeden wpadł do pokoju.
            - Nie baw się ogniem, paniusiu!
            Zhalia zbiła jego cios, ale nie zdołała zablokować podcięcia nóg. Runęła ciężko na podłogę koło łóżka, boleśnie obijając sobie bark. Syknęła i zmrużyła oczy.
            - W porządku. Inaczej się zabawimy… Przybądź do mnie, Gareon! – krzyknęła, wyciągając z kieszeni amulet. Poczuła, że więź z Tytanem staje się silniejsza niż wcześniej, a ich połączenie dawało jej przypływ niezrozumiałej energii, której nie mógł pojąć nikt spoza świata Łowców.
            Tuż przy jej ramieniu pojawiła się kilkudziesięciocentymetrowa, szara jaszczurka pokryta dużymi, zielonymi plamami. Wzdłuż jej grzbietu biegł rząd wąskich kolców. Wymachiwała ogonem i szczerzyła wściekle zęby, jakby zaraz miała wydłubać oczy każdego, kto zbliży się do Zhalii chociażby na metr.
            - Atakuj, Gareon! – ponagliła Zhalia, błyskawicznie wstając na równe nogi. Garnitur nie zamierzał czekać aż zdąży się pozbierać; już był przy niej z uniesioną pięścią. Sparowała uderzenie i spróbowała wykręcić mu nadgarstek, ale dokładnie w tej chwili padło kilka, kilkanaście zaklęć pozostałej trójki. Padła na ziemię.
            Garnitur stał nad nią uśmiechając się triumfalnie i już miał zakończyć walkę, gdy poczuł palący ból w kostce. Ryknął jak ugodzone prosie i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ma poszarpaną nogawkę i ślady ugryzienia na nodze.
            - Co do diabła…?!
            Przy jego nodze zmaterializował się Tytan. Do tej pory był niewidzialny; podkradł się do Garnitura niezauważony i zaatakował, zostawiając mu paskudną, rozdartą ranę, która zapewne wymagała kilku szwów. Wyszczerzył zęby i syknął chrapliwie w stronę swojej pani.
            - Brawo, Gareon! – Zhalia skoczyła na równe nogi i przyłożyła agentowi prawym sierpowym. Mężczyzna zamrugał ogłuszony i padł na twarz.
            Sophie miała znacznie gorszą pozycji do walki niż inni. Została zapędzona w kozi róg pomiędzy dwoma łóżkami. Wąskie przejście nie pozwalało jej na szybkie zmienianie pozycji. Zanim zdołała wymyślić plan, w jej stronę poleciały kolejne zaklęcia.
            - Niech by to… - burknęła pod nosem, wskakując na łóżko. Walka na wysokości mogła dać jej jakąkolwiek przewagę. Była już przyparta do ściany, gdy zdała sobie sprawę, że zaledwie dwa metry dalej znajduje się duże okno. – Kulista straż!
            Wokół dziewczyny pojawiła się słaba, żółta poświata, tworząc okrągłą barierę. Kilka zaklęć odbiło się od niej jak od gumy. Sophie przebiegła przez pokój i otworzyła szeroko okno. Bariera zaczynała błyskać i falować, jeszcze chwila i zniknie całkowicie.
            Okiennice otworzyły się szeroko. Sophie stanęła na parapecie i wychyliła się. To tylko głupie pierwsze piętro… To prawie nic! – powtarzała sobie w myślach. Zamknęła oczy i skoczyła w dół.
            - Sophie!
            - Poradzi sobie! – Dante odparł atak kolejnego Garnitura, dysząc ciężko. – Skończmy to jak najszybciej!
            Usłyszał stłumione kroki za sobą i odwrócił się akurat w chwili, gdy agent wyskoczył na niego. Starli się w boju jak dwa rozwścieczone dzikie zwierzęta. Dante wyrwał jedną ręką z ciasnego uścisku i spróbował wymierzyć, ale w tym samym czasie z drugiej strony zjawił się kolejny przeciwnik.
            Zgiął się w pół, unikając obu ataków i wyślizgnął się z pomiędzy nich.
            - Smocza pięść! – wyszeptał.
            Jego ruchy stały się teraz silniejsze i znacznie szybsze. Nieważne, jak bardzo agenci się starali, nie byli w stanie nadążyć za jego pięściami ani zablokować ataków. Zanim zdołali przyzwać swoich Tytanów, Dante zakończył walkę.
            - Tędy! – wrzasnął, podążając drogą Sophie. Wspiął się na parapet i zerknął w dół, szukając dziewczyny. Nigdzie jej nie widział; mógł tylko mieć nadzieję, że nie dopadła jej Organizacja. – Hiperskok! – wybił się w górę i, przekoziołkowawszy nad krzakami dzikiej róży, wylądował blisko parkingu. Słyszał, że reszta drużyny podąża jego śladem.
            Ich tymczasowy transport – mały bus Fundacji Huntik – ruszył z piskiem opon i zajechał tuż koło niego. Sophie otworzyła drzwiczki i spojrzała na niego wystraszona.
            - Wsiadaj!
            Była śmiertelnie blada i zaciskała ręce na kierownicy tak mocno, że kłykcie jej zbielały. Nigdy wcześniej nie prowadziła samochodu, chociaż wielokrotnie obiecywała sobie, że – gdy tylko będzie mogła – zapisze się na kurs prawa jazdy. Nie miała pojęcia o prowadzeniu, myliła gaz z hamulcem i kiepsko wrzucała biegi. Miała wrażenie, że to będzie jej ostatnia jazda w życiu.
            Dante wskoczył na siedzenie, a zaraz zanim w samochodzie zjawili się Lok i Zhalia.
            - Ruszaj!
            Bus przeciął parking na wskroś i wystrzelił na jezdnię,  omal nie potrącając czerwonego fiata. Sobie docisnęła gazu i jechała, mając wrażenie, że Organizacja wciąż siedzi im na ogonie. Spojrzała w boczne lusterko i dostrzegła trzy… nie, cztery auta pędzone tuż za nimi. Zacisnęła mocno zęby, czując, że zaraz wylądują na przydrożnym drzewie.
            Lok nie ośmielił się nawet zerknąć na licznik prędkości.
            Zhalia chwyciła się rączki na podsufitce i zastanawiała się, czy Dante Vale na pewno wie co robi, pozwalając czternastolatce siąść na kółkiem. Nigdy nie przyznałaby się do tego głośno, ale serce waliło jej ze strachu, gdy bus po raz kolejny zarzucił na zakręcie i z piskiem opon wpadł w boczną drogę.
            Sophie zdjęła nogę z gazu i wypuściła kierownicę. Miała wrażenie, że przed chwilą była kierowcą rajdowym na trasie z najgorszych koszmarów. Przejechała dłońmi po twarzy i uśmiechnęła się blado, świadoma, że złamała wszystkie możliwe przepisy drogowe.
            - Chyba zapiszę waszą dwójkę na kursy, co wy na to? – zażartował Dante, ściskając ramię Sophie. Dziewczyna odetchnęła i odchyliła głowę do tyłu, a po chwili zwolniła miejsce kierowcy.
            - Przynajmniej nikogo nie przejechałaś! – Lok szturchnął dziewczynę po przyjacielsku.
            - Drużyno, misja zakończona sukcesem! – Dante zawrócił i wjechał z powrotem na główną drogę. Dookoła nie było śladu samochodów Organizacji; miał nadzieję, że zgubili ich na dobre. – Gdzie cię wysadzić, Zhalio?
*
            Dolores spacerowała beztrosko po ulicach Malagi w słomkowym kapeluszu i miętowej, zwiewnej sukience do kolan. Była w doskonałym humorze. Wszystko zaczynało się powoli układać, chociaż sama nie chciała w to uwierzyć. Gdy Organizacja po raz kolejny próbowała ją aresztować, była pewna, że długo powrót do równowagi zajmie jej długie miesiące.
            W Maladze wszystko było proste. Zagryzła zęby i zatrudniła się jako sprzedawczyni ryb, chociaż nienawidziła zapachu kutrów i morskiej zgnilizny. Pierwszego dnia myślała, że albo się udusi, albo zemdleje, ale przeżyła, dała radę, a każdy następny dzień był znacznie milszy od poprzedniego.
            Wieczorem wychodziła na spacery i cieszyła się zachodami słońca.
            - Gdyby byli tu Lorcan i Dante, byłyby znacznie piękniejsze – westchnęła któregoś dnia i zaraz stwierdziła, że to jej najgłupsza myśl od bardzo, bardzo dawna.
            Było późne, niedzielne popołudnie, a targ tętnił życiem. Z każdej strony dobiegały krzykliwe głosy, łamana angielszczyzna i tak koszmarny hiszpański, że tubylcom zapewne więdły uszy. Dolores drobiła na swoich wysokich obcasikach między straganami, starając się nie dać się zgnieść i nikogo nie zdeptać.
            - Halo!* – machnęła do sprzedawcy i wskazała koszyk z dojrzałymi, słodkimi figami. Przejrzała okoliczne stragany i zastanawiała się, czy nie kupić sobie kolorowych bransoletek, ale dotarło do niej, że oszczędności nie są wieczne, a ona nie ma już dostępu do kont rodziców.
            Rozglądała się w zamyśleniu, gdy jej wzrok padł na stół zastawiony słoiczkami i buteleczkami z przecierami, wywarami i maziami o wyjątkowo podejrzanej konsystencji. Zerknęła przelotnie i już miała odejść, gdy jej instynkt – coś, co Dante nazywał pokręconą, uszkodzoną kobiecą intuicją – kazał wrócić, by dokładnie obejrzeć asortyment.
            Dolores przystanęła przed stolikiem, zerkając do budy zbitej z pierwszych lepszych desek. W środku było mnóstwo podobnych słoiczków i buteleczek ustawionych w równych rzędach na półkach i w papierowych pudłach. Ze środka wydobywał się intensywny, odurzający zapach.
            - Może pomóc?
            Sprzedawca posłał jej wesoły, zalotny uśmiech. Podziękowała grzecznie i już miała odejść, gdy mężczyzna mrugnął do niej porozumiewawczo.
            - Ale śmiało, rozejrzyj się! Mamy tutaj wszystko. Na młodość, na piękno, na choroby, na klątwy, na bóle. Wszystko, czego może potrzebować człowiek.
            Dolores zatrzymała się i spojrzała bystro na sprzedawcę.
            - Powiedziałeś: na klątwy?
            Sprzedawca znów błysnął uśmiechem, ukazując jedną złotą trójkę. Był niski i opalony, twarz miał ciemną i wysmaganą wiatrem, a oczy – ciekawe i nieodgadnione. Nosił kraciastą, rozpiętą koszulę z podwiniętymi rękawami, krótkie spodenki i znoszone, gumowe japonki.
            - Ano, owszem. Moje maści potrafią zdziałać cuda.
            Dolores pokręciła głową. Stary, głupi naciągacz! Czuła, ze po raz kolejny daje się nabrać na tanią reklamę i wyrzuci pieniądzę, ale w jej głowie kołatała się jedna, rozpaczliwe myśl: Metz! Poczciwy, kochany Metz! Najlepszy nauczyciel, największy przyjaciel głupich, szczenięcych lat!
            - Może porozmawiamy w środku? – sprzedawca podniósł się ciężko i odchylił brudną, czerwoną płachtę przysłaniającą wejście do budy. Dolores nieśmiało podążyła za nim, zastanawiając się, po co w ogóle zaczynała rozmowę z naciągaczem. Nie potrzebowała wymyślnych papek, a Metz pewnie i tak nie chciał jej pomocy. Próbowała odkupić przykrości minionych lat? Metz był przecież ciężko chory, chociaż nieustannie zgrywał chojraka i próbował przekonać, że ma dość siły, by przewodzić Fundacji Huntik… Dolores wzruszyła ramionami. Nie miała nic do stracenia, a czuła się w obowiązku w stosunku do dawnego nauczyciela.
            W środku było nędznie i ponuro. Na ścianach tańczyły długie cienie wykrzywiające się na odstającej farbie, a podłoga była zawalona mnóstwem szeleszczących, zapomnianych gazet. Towar ginął w półmroku nieoświetlonych zakamarków budy.
            - Co cię interesuje? – sprzedawca przycupnął na brzegu stolika i znów się wyszczerzył.
            - A co oferujesz?
            - Mówiłem, że jestem prawdziwym mistrzem w sztuce alternatywnego leczenia. Jestem zielarzem i naprawdę znam się na swoich fachu.
            Dolores potarła niepewnie dłonie. Z jakiegoś powodu czuła się zagrożona, ale nie potrafiła powiedzieć, skąd brał się ten niepokój. Rozejrzała się, ale w pół mroku niewiele widziała.
            - Powiedzmy… czysto teoretycznie, że ktoś jest przeklęty.
            - Przeklęty!
            - I z dnia na dzień jest z nim coraz gorzej – Dolores plątała się w słowach, próbując sobie przypomnieć wszystko, co wiedziała o chorobie mentora.
            Minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz go widziała i zastanawiała się, czy staruszek jeszcze się trzyma. Nigdy nie powiedział całej prawdy, o tym, co wydarzyło się na jednej z jego wypraw, ale przekroczył jakąś g r a n i c ę, za co ukarano go wykańczającą chorobą. Pamiętała, jak zaczął marnieć z dnia na dzień, a w końcu prawie wcale nie opuszczał łóżka.
            - Może się napijesz – zielarz uśmiechnął się ze zrozumieniem. Wyciągnął dwa papierowe kubki i nalał z buteleczki dziwnej, zielonkawej substancji, w której pływały drobne, nierozpuszczone grudki. Zanim Dolores zdążyła odmówić, jego dłoń błysnęła światłem i błyskawicznie podgrzał napój.
            - Jesteś Łowcą! – szepnęła zdumiona Dolores, przyjmując kubek. Powąchała napar i stwierdziła, że są to najzwyczajniejsze w świecie ziółka.      Zielarz uśmiechnął się krzywo.
            - Nie do końca, Lola, ale poniekąd tak.
            Dolores wytrzeszczyła szeroko oczy, zamknęła usta, a potem znów je otworzyła.
            - Skąd znasz moje imię?
            - Powiedzmy, że o tobie słyszałem – znów się uśmiechnął. Dolores poczuła się dziwnie. Miała wrażenie, że coś zaburza jej wewnętrzny spokój. Odkaszlnęła i zmierzyła zielarza podejrzliwym spojrzeniem.
            - Co, jeśli można wiedzieć?
            Zielarz wstał i odwrócił się do niej plecami, przeglądając swoje buteleczki. Dolores czekała na odpowiedź, a w chwili, gdy miała go ponaglić, kotara z drugiej strony budy się uniosła i do środka weszło czterech postawnych mężczyzn w garniturach.     
            - Organizacja!
            Zielarz westchnął i dał znak agentom, aby czekali.
            - Mówiłem, że poniekąd jestem Łowcą. Zdaje się, że stoimy po tej samej stronie, co, Lola?
            - Ja nie jestem już Łowcą! – burknęła Dolores, zdezorientowana i zaniepokojona. – Kim ty właściwie jesteś?
            - Przecież mówiłem, że zielarzem – mężczyzna przewrócił oczami, jakby znudzony rozmową. – Pracuję dla mojego pociesznego przyjaciela - Octera.
            - Tata… - bąknęła zaskoczona Dolores.
            - A i owszem, twojego ojca. I oni też dla niego pracują – ruchem głowy wskazał na agentów za jego plecami. – Widzisz, Lola, musimy poważnie porozmawiać. Twój tata szuka cię po całym świecie, wciąż wysyła Garnitury.
            Dolores zamrugała, powtarzając w głowie ostatnie słowa starego zielarza. Co oznaczało, że wciąż wysyła Garnitury…? Pomyślała o tych wszystkich atakach, które przeżyła w ciągu ostatnich lat i poczuła, że ogarnia ją wściekłość.
            - Ojciec próbuje mnie zabić?! – huknęła, zrywając się z miejsca. Wbiła rozgniewane spojrzenie w zielarza. Nie zwróciła uwagi, że agenci z tyłu poruszyli się, gotowi, by w każdej chwili ją unieruchomić.
            - Nie dramatyzuj, Lola, nie dramatyzuj! Żadne zabić, raczej aresztować, ale musieli cię trochę postraszyć, żebyś zrozumiała, wiesz – zielarz posłał jej ciepły, spokojny uśmiech. – Tatuś chciałby cię z powrotem w domu. Nauczył się, żeby nie mieszać cię w sprawy Organizacji.
            - Teraz też…
            - Tak, tamci za mną są tu po to, by odwieść cię do domu.
            Dolores spojrzała po kamiennych twarzach Garniturów i pomyślała, jak dobrze żyło jej się, gdy była ukochaną córką jednego z głównych koordynatorów misji w Organizacji. Pomyślała o wakacjach na Karaibach, o spokoju, o wykwintnych bankietach, o jasnych, suchych pokojach, o słodkich chłopcach, o rannej kawie z ciasteczkiem podawanej do łóżka. I gdy już miała skinąć głową, pomyślała o napadach na jej nowiutkie mieszkania, o zrywach w środku nocy i gorączkowych ucieczkach, o wsiadaniu do najgorszych samolotów, bo tam bilety były najtańsze i o tej okrutnej formułce: „Dolores Octer za zdradę Organizacji jesteś…”
            - Widzisz, stary Octer mało nie umarł ze wstydu, gdy tak namieszałaś.
            Poczuła, że robi jej się strasznie duszno. Chciała natychmiast wyjść z biednej, nędznej budy i schować się w swojej łazience, wylać cały płyn do kąpieli i siedzieć w wodzie aż do chwili, gdy zdąży wszystko przemyśleć. A później… później zadzwonić do taty i może wrócić sama, z własnej woli, a nie w asyście czterech goryli.
            - Muszę… muszę iść!
            Wstała i już miała wyjść, gdy dwaj mężczyźni zastąpili jej drogę. Cofnęła się i zrozumiała, że tak czy tak zawiozą ją do Pragi, do siedziby Organizacji. Jeśli będzie się stawiać, po prostu zrobią to siłą. Coś w sercu podpowiadało jej, że czekanie kochającego tatusia może nie być tak miłe, jak się przed chwilą spodziewała.
            - Przepuście mnie!
            Jeden z Garniturów złapał ją za rękę i wykręcił tak mocno, że pisnęła z bólu.
            - Burza błysków! – wrzasnęła i poczuła działanie zaklęcia tak mocno, jak nigdy wcześniej. Jej ręka zapłonęła żywym ogniem, zupełnie, jakby to ona została trafiona. Kwiknęła z bólu i padła na kolana, przyciskając poparzoną dłoń do ciała. – O Boże, Boże… - jęknęła, zagryzając mocno zęby.
            Zielarz gapił się na nią przez dłuższą chwilę, po czym wesoło klasnął w ręce.
            - Działa! Działa! Jestem geniuszem, mówiłem, że stworzę coś nowego! Działa! A, Lola, trzeba było nie pić! Od obcych się nie bierze.
            Dolores zmusiła się, by podnieść głowę i spojrzeć na niego mokrymi oczami.
            - Coś ty mi, draniu, zrobił?!
            - Ach, Lolu, to nowa broń Organizacji! Niektórzy by powiedzieli, że broń biologiczna! Ha, działa, działa, mówiłem, że zadziała! – zielarz mówił tonem podniesionym i szczęśliwym, ale Dolores miała wrażenie, że słowa wcale nie są kierowane do niej. Zaczął bełtać w buteleczce, wciąż się śmiejąc. – Odwraca działanie zaklęć! Nie działają! Atakują atakującego, ha! Czyż nie jestem geniuszem!? To już będzie koniec Fundacji, ha, Profesor mnie doceni…!
            Dolores wstała chwiejnie na nogach. Nie śmiała spojrzeć na swoją rękę pokrytą czerwonymi bąblami.
            - I co? Będziesz dawał każdemu Łowcy ziółka, żeby ich pokonać? Nie pójdzie!
            - Skoro i tak wracasz do Organizacji, to może wezmę cię na asystentkę – zielarz znów wybuchnął śmiechem. – Ostatni etap moich badań to znalezienie sposobu na przemienienie naparu w gaz i stworzenie urządzenia do rozpylania w powietrzu… Ach, pomyśl, jestem geniuszem!
            Dolores myślała gorączkowo. Była oszołomiona, a ręka pulsowała bólem. Wiedziała, że nie da rady pokonać aż czterech postawnych agentów, jeśli nie mogła używać swoich zaklęć. Była ofermą, jeśli chodzi o wysiłek fizyczny. Musiała grać na czas.
            - Mój ojciec cię zatrudnił? Zawsze miał nosa do ludzi!
            Zielarz był tak podekscytowany, że nawet nie zwrócił uwagi na nagłą zmianę jej tonu.
            - Prawda? Sam jestem z siebie dumny!
            - A ile to właściwie działa?
            - Jakieś trzydzieści godzin, według moich badań. Wystarczy, by dziesięć razy unieszkodliwić Łowcę. Lola, powiedz, że to jest niesamowite! W całej historii Organizacji nikt nie wpadł na coś tak prostego, tak genialnego, tak…
            Trzydzieści godzin? Dolores była wściekła, że przyjęła napar z ziół. Tyle razy ją uczono, by nie brać niczego od nieznajomych. Zagryzła mocno wargi i wyprostowała się. Nie mogła zostać tu ani chwili dłużej, chyba, że chciała zostać zaaresztowana i odstawiona do Pragi.
            Złapała pierwszy, prowizoryczny regał zbity z kilku desek i pociągnęła go z całych sił. Zachwiał się i runął. Uchyliła się, ale zielarz i agenci nie zdołali przewidzieć, co zamierza zrobić. Wbiegła w wąziutkie przejście między półkami i popędziła do ściany. Po drodze zrzuciła kilkanaście słoiczków i omal nie skręciła kostki. Dopadła do ściany, kopnęła z całych sil w obluzowaną deskę i przecisnęła się przez niewielką szparę. Ściągnęła szpilki i zostawiła je gdziekolwiek, świadoma, że na śmiesznie wysokich obcasach nie ucieknie nawet na pół metra. Słyszała, że agenci wyszli z buty i już się zbliżali.
            Pognała ulicami szybko jak wiatr. Była tak skupiona na każdym kolejnym kroku, że zapomniała o poparzonej ręce. Już miała odbić w boczną jednokierunkową, gdy się poślizgnęła i jak długa runęła na ziemią. Jęknęła, czując na sukience, kolanach i rękach jakąś obrzydliwą, gęstą wilgoć. Nie chciała wiedzieć, co było w kałuży, ale na pewno nie woda. Niemal słyszała kpiący śmiech chłopaków, gdy wytykali jej niezdarność. Wstała ostrożnie, by nie urazić poparzonej dłoni i ruszyła dalej, kląc na tej przebrzydły świat.
            Kręciła ulicami kilkanaście długich minut aż do chwili, gdy była całkiem pewna, że zgubiła pościg. Odetchnęła głęboko i spojrzała na swoją czerwoną rękę pełną paskudnych, bolących bąbli.
            - Czy ja kiedyś będę miała święty spokój? – jęknęła, wyciągając z kieszeni komórkę. Odszukała na liście dawno nieużywany numer i nacisnęła zieloną słuchawkę. Za każdym razem, gdy brzęczał sygnał, czuła, że ten telefon na pewno nie jest dobrym pomysłem.
            - Lola, cholera jasna! – rozległo się w słuchawce. – Masz tupet, dziewczyno, żeby dzwonić do mnie po tym wszystkim, co nawyprawiałaś!
            - Carla, ja…
            - Naprawdę cię lubiłam, wiesz? Okazaliśmy ci tyle serca, a ty zachowałaś się jak zwykła, uliczna szmatka! Tak skrzywdzić Lorcana, Dantego! Jesteś zwyczajną świnią! Sprzedajną, zdradziecką…
            - Carla, później będziesz krzyczeć! – przerwała. – Będziesz krzyczeć i złościć się tak długo, jak będziesz chciała, ale teraz musimy się spotkać! MUSIMY!
            Usłyszała, że kobieta po drugiej stronie ze świstem wciąga powietrze. Niemal wyobrażała sobie, jak krąży po swoim surowym, niewielkim mieszkaniu i marszczy brwi – wielokrotnie obserwowała Carlę Valę, bijącą z myślami. Zawsze miała tą samą, zagniewaną minę.
            - Czego ty ode mnie chcesz, Lola?
            Dolores potarła nerwowo czoła. Dlaczego właściwie chciała ostrzec Fundację Huntik o nowym wynalazku? Może wystarczyłoby przecierpieć kilka miesięcy w niełasce ojca i Organizacji, a potem wrócić do swojego uroczego życia bez przymusów. Przystąpiła z nogi na nogę. Czuła, że powinna zaalarmować przyjaciół, że zaczyna się coś niebezpiecznego. Tak trzeba.
            Jednocześnie była tak wściekła na ojca, że zamiast zadzwonić – bo podobno tak czynią inni tatusiowie – i porozmawiać, nasyłał na nią agentów za agentami. Czuła, że nawet gdyby wróciła do wygodnego życia, udławiłaby się gniewem.
            - Carla, zaufaj mi…
            - Zaufać ci! Też coś, do diaska! Zaufać po tym wszystkim, co nawyprawiałaś! Tyle lat! Byłaś częścią nas, a później wywinęłaś taki numer… Nic nie jesteś warta, rozumiesz?! Nic!
            Dolores wlepiła wzrok w paznokcie pomalowane na koralowo.
            - To naprawdę ważne! Musisz o tym wiedzieć i jeszcze mi podziękujesz! – odwarknęła hardo.
            - Podziękuję? – Carla wybuchnęła okropnym śmiechem. – Za co, Lola? Za donoszenie? Za dwulicowość? Za kłamstwa? Za wykorzystanie chłopaków?
            - Wszystko ci opowiem! Carla! Myślisz, że ja dzwoniłabym do ciebie, gdybym nie miała powodu? Wcale nie mam ochoty wysłuchiwać twoich wrzasków!
            Po drugiej stronie zaległa cisza.
            - Co takiego ważnego chcesz mi powiedzieć, Lola? – głos Carli stał się cichszy, ale wciąż był nieprzyjemny. Dolores zaczęła nerwowo skubać paznokieć kciuka.
            - To nie jest rozmowa na telefon. Musimy się spotkać.
            - Pułapka? Spryciara z ciebie.
            - Żadna pułapka! Carla, to… chodzi o Organizację!
            - Tak, Lola, wiem, że wszystkie twoje sprawy to interesy Organizacji.
            - Po prostu się ze mną spotkaj! – burknęła Dolores, czując, że policzki palą ją żywym ogniem.
            - Nie ruszam się stąd. Wiesz przecież, gdzie mieszkam. Odwiedź mnie – zawiesiła na moment głos i zastanawiała się nad czymś. – Co tam, martwisz się pewnie, że ciężko zastawić pułapkę w cudzym domu? Czekam. I nie będę sama.
            Zanim Dolores zdążyła zaprotestować, rozległ się sygnał i głos Carli ucichł. Westchnęła ciężko i ruszyła powoli do swojego mieszkania. Była w podłym nastroju i miała ochotę tylko zasnąć i zbudzić się gdzieś, gdzie nie będzie Organizacji, wrednej Carli Vale i walniętego zielarza. Przycisnęła poparzoną rękę do piersi i szła bocznymi ulicami – biedna, nieszczęśliwa, rozzłoszczona.

            Nie będę sama? Nie miała pojęcia, co chciała jej przekazać Carla. Zamierzała kogoś zaprosić? Lorcana? Dantego? Metza?

3 komentarze:

  1. Biedny Dante, To ju druga kobitka. Facet ma sczęście(bądź nie) do zdrajców i famme fatale z Organizacji. Tyle, że tym razem pewnie biedaka znacznie mocniej zaboli. Dolores hmmm zastanawiam się...kto jest jej ojcem. Nie mów mi, że Klaus. To by było. Dwie córki jednego faceta w życiu. Toć to już zmowa dziejów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, zdecydowanie nie Klaus :D Przypadkowy mężczyzna, pojawia się tylko w wypowiedziach Dolores, chyba ani razu się nie pokaże. Zhalia jeszcze nie wie, że ktoś wcześniej próbował infiltracji Dantego i będzie wściekła, że nie dostała informacji.
      Dziękuję ślicznie za komentarz :) Pozdrawiam.

      Usuń
  2. Anonimowy21:55

    Super! Czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)