28 lipca 2013

The Time Of New Heroes cz. 1 [Ben10]

Hej, hej, hej!
Kolejne stare opowiadanie z szuflady. Jakoś lepiej mi idzie odnawianie niż wymyślanie nowości. 
Blog nadal pozostaje zawieszony, ale w przerwie między wyjazdami wyszperałam z szuflady, trochę poprawiłam i wrzucam:


(wykonane w kreatorze rinmarugames)
Kevin Levin był szczęśliwy, nieprzyzwoicie, szalenie szczęśliwy, jak nigdy w życiu. Nawet nie sądził, że los będzie tak łaskawy dla niego, dla kogoś, kto kiedyś był mutantem, potworem, złym gościem. A jednak, przeznaczenie – o ile w ogóle istnieje coś takiego jak przeznaczenie – sprawiło, że jego życie ułożyło się zaskakująco gładko. Czy mógł chcieć czegoś więcej?
Miał przy sobie Gwen, jego Gwen, jego żonę, jego ukochaną. Miał przy sobie dwójkę dzieci, jego dzieci, ukochane bliźniaki, oczko w głowie. Miał pracę, był czynnym Hydraulikiem, tak jak niegdyś jego ojciec, któremu zawsze chciał dorównać. Miał przyjaciół, którzy zawsze byli gotowi go wesprzeć. Miał przyszłość, która na razie zapowiadała się więcej niż dobrze. Miał wszystko, o czym kiedykolwiek mógł marzyć. Budził się w domu, na który sam zapracował, przy kobiecie, która prawdopodobnie była najlepszym, co go kiedykolwiek spotkało. Mógł śmiało powiedzieć, że jest doskonale.
Tego dnia wszystko wydawało się być tak samo w porządku, jak zawsze. Budzik rozdzwonił się kilkanaście minut po szóstej, wybudzając Kevina z głębokiego snu. Półprzytomny wymacał dłonią urządzenie i zrzucił ze stolika, roztrzaskując samobójcę, który śmiał sygnalizować, że czas wreszcie wstać z łóżka.
Gwen pewnie będzie wściekła, że zniszczył kolejny budzik, ale wyłączenie irytującego urządzenia była zbyt skomplikowane dla jego śpiące jeszcze mózgu.
Gwen uniosła powieki, wzdychając ciężko. Rude, długie włosy swobodnie opadały na poduszkę, układając się w fantazyjne wzory. Przeciągnęła się leniwie, spoglądając na męża wielkimi, zielonymi oczyma. Takie oczy mają tylko Tennysonowie. Głębokie, roziskrzone, pełne zadumy, chciałoby się rzec – kosmiczne. W tej chwili śmiały się do niego zalotnie, zupełnie jakby znów mieli po siedemnaście lat.
Sam nie wiedział czemu, przypomniały mu się ich pierwsze wspólne wakacje. Mieli kilkanaście dolarów przy sobie, żadnych ubrań na zmianę, butelkę wina i siebie. I byli najszczęśliwszymi ludźmi na całym świecie.
- Dobry – mruknął, szukając pod kołdrą jej dłoni. Złapał szczupłe palce i lekko uścisnął. Przytuliła się do niego, całując lekko w policzek.
Poczuł, że to będzie po prostu idealny dzień.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, na korytarzu rozległ się głośny tupot małych stóp. Już wiedział, że ze spokojnego poranka sam na sam nic nie wyjdzie. Drzwi otworzyły się lekko, a w szczelinie ukazały się dwie zdumiewając do siebie podobne buzie.
- Chodźcie – Gwen podniosła się do pozycji siedzącej, zapraszając do siebie dzieci. Wygramoliły się na łóżku, zasiadając między rodzicami.
Były do siebie bardzo podobni. Zwłaszcza teraz, gdy oboje mieli na sobie niemal identyczne granatowe piżamy w małe, kolorowe gitary. Te same twarze z ostrymi, chłodnymi rysami, ciemnymi, mocno zarysowanymi brwiami, orłowatymi nosami, lekko wystającymi kośćmi policzkowymi były niemal takie same jak u ojca. Włosy też mieli jego, czarne, poczochrane, trochę źle przystrzyżone. Tylko oczy...
- Śniło mi się dzisiaj, że byłam na Księżycu – powiedziała Lexie z mocą właściwą obwieszczeniem siedmiolatków. – Polecimy na Księżyc?
Wpatrywała się w niego roziskrzonymi, głębokimi oczami. Oczami Tennysonów. Zielonymi, tak nienaturalnie zielonymi, chciałoby się rzec – kosmicznymi. Takim oczom nie można odmówić, po prostu nie można.
- Zabierzesz nas kiedyś na statek? – dołączył Devlin, uśmiechając się łobuzersko. Miał te same oczy co siostra.
- Pewnie – odparł Kevin. – Jak już będziecie mieli odznaki i będziecie duzi.
- Jestem duża – odparła Lexie, wstając na równe nogi. Nim zdążyła udowodnić, że śmiało może lecieć choćby i od innego układu, miękki materac ugiął się pod jej ciężarem i straciła równowagę. Wpadła wprost w ramiona Gwen.
- Oczywiście, że jesteś – odparła miękko, gładząc ją po czarnych włosach. – Kiedyś sama będziesz pilotować statek, ale najpierw trzeba dorosnąć.
Kevin uśmiechnął się. Czy cokolwiek w jego życiu mogło pójść nie tak? Wyczerpał już chyba limit błędów i niefortunnych zdarzeń, teraz wszystko nabrało już sensu, wszystko było... perfekcyjne. Miał przeczucie, że ten dzień będzie idealny.
Już miał zaproponować, że zabierze dzieciaki do wesołego miasteczka, przecież tak lubią te wszystkie kolorowe karuzele i kolejki, od których aż kręci się w głowie, albo do teatru, przecież Lexie tak lubi musicale, godzinami potrafi wyśpiewywać „W operze tej wyraźnie skrył się Upiór, zły Upiór...”, albo może do salonu gier, przecież Devin tak uwielbia automaty, bez przerwy mógłby na nich grać, gdy telefon zadzwonił.
Chcąc nie chcąc, odebrał.
- Kevin? – usłyszał głos Bena Tennysona, kuzyna jego ukochanej żony i jego najlepszego przyjaciela. Był zdyszany i lekko zachrypnięty. – Potrzebuję pomocy.
- Domyślam się – westchnął. – Dzwonisz tylko, gdy czegoś potrzebujesz. O co chodzi?
- Wredny kosmita, przyjedziesz? Niedaleko tego baru z tymi paskudnymi rybami, wiesz gdzie.
Kevin westchnął cicho, a jednak mruknął potakująco. Znał to miejsce całkiem nieźle, ostatnia załatwiał tam lekko szemrane interesy. Gwen urwałaby mu głowę, gdyby wiedziała, że nadal babra się nielegalnymi transakcjami. Rozłączył się i wstał.
- Wrócę za godzinę – powiedział, całując lekko Gwen. – Drobne problemy.
- Pomóc wam? – Gwen spojrzała na męża badawczo.
- Poradzimy sobie, jak wrócę możemy pojechać do wesołego miasteczko, co? – zwrócił się do dzieci. Radosny okrzyk był dla niego wystarczającą motywacją, by jak najszybciej wracać do domu.
Przebrał się, wypił zimną kawę, która została na stole jeszcze z wczoraj i przegryzł drożdżówkę z budyniem. Słyszał, że na górze Lexie i Devin znów się o coś spierali, a Gwen bezskutecznie próbowała powstrzymać wiszącą w powietrzu bójkę. Gdyby którekolwiek miało w sobie chociaż trochę jej rozsądku i opanowania, w domu byłoby dużo spokojniej. A jednak oboje odziedziczyli po nim porywczość, może swego rodzaju agresywność, a żeby było zabawniej, dostali jeszcze moce po obojgu rodziców.
Skutek? Dzieciaki o wyglądzie ludzi z mocami Osmozjanina i Anodyty. Czasem naprawdę potrafiły mu dopiec. Choćby wtedy, gdy kupił nowiutkią prosto z fabryki, antenę, wychwytującą sygnały przysyłane z bardzo, bardzo daleka, a te zakodowane samodzielnie odkodowywała. Zanim zdążył się pochwalić Benowi Tennysonowi, jego cacko padło ofiara niekontrolowanego ataku maną jego córki. Drugiej takiej nigdzie nie dostał.
Odpalił silnik i wyjechał z garażu. Z piskiem opon ruszył drogą w stronę centrum, mijając jakiegoś zabłąkanego psiaka.
*
Gwen skończyła pisać koszmarnie długi, kilkustronowy artykuł do gazety o nacisku grupy na jej członka w pomniejszych szkołach amerykańskich. Dzieciaki bawiły się w ogrodzie, a ona miała chwilę, by dokończyć pracę. Przeciągnęła się, ziewając głośno i wysłała tekst do redaktora gazety. Powinien przestać zrzędzić, że zawsze spóźnia się z terminami.
Spóźniała się, to fakt. Ale miała na głowie dużo ważniejsze sprawy niż oficjalna praca. Oprócz tego była przecież jeszcze Hydraulikiem i, chociaż mało osób wiedziało, nie jeden raz ocaliła Ziemię. Była też matką, matką dwójki dzieciaków, które nie dawały chwili wytchnienia. Zadbanie o dom, o dzieci, o męża, o pracę, a na dokładkę o losy świata kosztowało ją odłożenie na bok mniej ważnych spraw.
Zerknęła przed okno. Devin próbował unieść za pomocą many stary rower, a jednak brakło mu koncentracji. Chciał mieć wszystko od razu, gotowe, bez niepotrzebnego skupiania się, zupełnie jak ojciec. Lexie znów próbowała absorbować różne rzeczy. Kevin cierpliwie uczył ją, jak używać mocy. Chociaż oboje mieli te same moce, Gwen widziała, że to syn lepiej używa „magii”. Wyglądało, że nie pozabijają się w przeciągu najbliższej godziny.
Wyciągnęła z szuflady maleńkie urządzenie, niewiele mniejsze od kciuka małego dziecka. Wyglądało jak pudełko z kilkoma szufladkami, jakimiś dziwnymi kontrolkami, migającymi co jakiś czas na czerwono albo zielono i dużym lejkiem u góry. Pracowała nad nim od kilkunastu tygodni, nie wiedząc, czy projekt ma większy sens. Okazało się, żema.
Wzięła stary scyzoryk Kevina i delikatnie nacięła skórę na palcu. Kilka kropel krwi spłynęło po ściance lejka, wpadając do środka. Gwen wstrzymała oddech, pierwszy raz testowała maszynę.
Przed nią zaczęła się formować postać. Niezbyt wysoka, raczej smukła, z czarnych, obcisłych spodniach i białej koszuli z zielonymi guzikami. Patrzyła na nią zielonymi, roziskrzonymi, głębokimi, chciało by się rzec – kosmicznymi, oczami spod, przyglądając jej się uważnie, jakby bez zaufania. Miała rude, długie włosy spięte w kucyka.
- Udało się – szepnęła Gwen, spoglądając na swój sobowtór. Udało się, stworzyła drugą siebie. Silniejszą, z większą mocą, kopię samej siebie. Wystarczyło teraz tylko wyłączyć maszynę, żeby sobowtór znikł, albo wypróbować.
Gwen cofnęła się dwa kroki i zaatakowała. Sobowtór zgrabnie uchylił się przed pociskiem i skoczył na kobietę. Nim ta zdążyła choćby mrugnąć, była przygwożdżona do ściany macką z many. Powiodło się. Sobowtór był dużo silniejszy niż ona sama, pokonał ja bez większego wysiłku.
Oczy Gwen zabłysły i strumień mocy uderzył w kopię. Ta jednak, osłoniwszy się grupą tarczą, nie została nawet zadraśnięta. Rzuciła się na kobietę, powalając ją na ziemię i zacisnęła dłonie na jej szyi.
- Aquari – wykrzyknęła Gwen, czując, że projekt wymknął się spod kontroli.
Sobowtór wyprostował się, patrząc w ścianę pustymi oczami i znikł. Polecenie kończące prace też działało. Gwen poczuła, że rozpiera ją duma.
Faktycznie, kopia była zbyt agresywna, a jednak przecież miała być tylko klonem, którego Hydraulicy będą używać do walki. Wystarczy dodać jedynie krwi dowolnego człowieka czy też kosmity i modelować sobowtóra, kontrolując siłę i moce. Przycisk „Replic” pozwalał stworzyć dowolną ilość.
Musiała jedynie popracować nad posłuszeństwem. Sprawdziła wytrzymałość i siłę, teraz pozostała już tylko praca nad uległością i dopracowanie komend, na które kopie miały reagować. Odpaliła urządzenie jeszcze raz, jej lustrzane odbicie znów pojawiło się przed nią. Wstrzymała oddech i nacisnęła przycisk „Replic”.
Udało się. Druga identyczna kobieta pojawiła się przed nią. A potem trzecia. Czwarta. Piąta.
- Aguari – powtórzyła jeszcze raz, kasując sobowtóry. Schowała urządzenie do szuflady, czując, że być może przyczyni się do wielkich zwycięstw Hydraulików w galaktyce.
Dzwonek do drzwi. To z pewnością Catty z Kenem i Dayą. Żona jej kuzyna razem z dziećmi wpadała tu, gdy tylko miała wolną chwilę. Gwen wstała, zamykając swój gabinet na klucz i wyszła na dwór.
Catty była młoda, młodsza od niej i młodsza od Bena, i mimo, że w gruncie rzeczy różnica była niewielka, Gwen czasami myślała, że to wciąż zwariowana nastolatka, a nie dojrzała kobieta. Miała krótkie, farbowane na bordowo włosy, z długą grzywką zakrywającą czoło i brwi. Niewielkie, orzechowe oczy w kształcie migdałów z lekkim zasinieniem pod oczami dopełniały gładką, okrągłą buzie ze ślicznymi, pełnymi ustami. Jak zwykle miała na sobie bladooliwkową sukienkę do kostek, kontrastującą ze śniadą cerą.
Obok niej stał siedmioletni chłopiec, tylko kilka miesięcy młodszy od jej dzieci. Wyglądał tak samo jak Ben, gdy był w jego wieku. Te same włosy, te same oczy, ten sam uśmiech. Czasem, kiedy Gwen na niego patrzyła, myślała, że gdyby jej kuzyn z przeszłości stanął obok syna, zdawać by się mogło, że jeden jest odbiciem lustrzanym.
- Część, ciociu – wyszczerzył się wesoło. – Są Devlin i Lexie?
- W ogródku – odparła, mierzwiąc mu już i tak poczochrane włosy. – Dzień dobry, Catty.
Catty trzymała na rękach swoje młodsze dziecko. Daya miała niespełna dwa lata, spała spokojnie w ramionach matki, ściskając w dłoni małą, pluszową arachnomałpe. Była śliczna, rumiana, pyzata, urocza – jak większość dwulatków. Miękkie, brązowe włosy swobodnie opadały na ramię matki i jej twarz, zasłaniając zamknięte oczy.
- Cześć, Gwennie – uśmiechnęła się Catty, całując ja w policzek. – Nie przeszkadzam? Przechodziłam obok i pomyślałam...
- Wejdź – odparła ruda, wpuszczając koleżankę do środka. Zrobiła kawę, zapraszając do salonu.
- Ben znowu gdzieś pojechał – westchnęła żałośnie Catty, pochylając się nad córeczką. – Czy tobie nie przeszkadzają te wszystkie nieobecności? Tak się nie da żyć! Wiem, że jesteście Hydraulikami, ale jest chyba coś ważniejszego od latania z bronią za potworami.
- Taka praca – mruknęła Gwen. Ona sama rzadziej bywała na misjach niż Kevin, a jednak nie przeszkadzało jej to specjalnie. Zamiast wyjeżdżać, namierzała, poszukiwała informacji, kontrolowała.
Upiła trochę gorzkiej kawy i pomyślała, że gdyby jej projekt rozwinął się na szeroką skalę, każdy Hydraulik mógłby odpuścić sobie walkę, pozostawiając misję kopiom.
*
Lexie wchłonęła fragment blaszanego parapetu. Materiał pokrył całe jej ramię. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i spróbowała uderzyć w drzewo, sprawdzając, czy materiał nadawałby się na osłonę podczas walki, gdy usłyszała znajomy krzyk.
- Cześć!
Ken zjawił się jak zwykle niewiadomo skąd. Nawet nie usłyszała, kiedy podszedł, Devlin chyba też nie zwrócił na niego uwagi, dopóki się nie odezwał.
- Wiecie, że w mieście znowu jest jakiś kosmita? – spytał Ken, krzyżując ręce na piersiach. Usiadł na trawie naburmuszony. – Tata znowu nie chciał mnie zabrać.
- Bo nie masz żadnych mocy – odparł Devlin, rzucając pociskami z many w stronę tarczy. Trenował tak niemal codziennie, pod okiem mamy, albo sam. Lubił dokuczać kuzynowi, że ten nie ma żadnych nadprzyrodzonych zdolności.
- Masz z tym jakiś problem, Levin? – Ken poderwał się na równe nogi, zaciskając pieści. Lexie doskonale wiedziała, że jest lekko wrażliwy na punkcie swojej normalności. A normalność przecież nie jest wcale taka zła.
Zresztą, czy ktokolwiek jest normalny? Co oznacza bycie normalnym?
- Dajcie spokój – westchnęła. – Pobawmy się w coś – zaproponowała, a blaszana osłona znikła z jej ramion.
Mieli jedną, ulubioną zabawę, która sprawdzała się w każdej sytuacji. Zwana potocznie Hydraulikami, pozwalała im poczuć się przed moment jak super bohaterowie, jak ich rodzice. Lexie pobiegła do garażu i wyciągnęła niezbyt długie, metrowe, grube kije, które zastępowały im broń. Weszli na jedno z drzew w ogrodzie, a Devlin udał, że patroluje okolice przed lornetkę, przykładając na wpół rozchylone pięści do oczu.
- Ufozbiry na trzeciej! – krzyknął. – Musimy atakować.
Ken wziął do rąk kij i udał, że naciska spust, wydając z siebie nieludzkie dźwięki. Zeskoczył z drzewa, a zaraz za nim Lexie, kopiąc powietrze. Tam, gdzie dla obserwatora była pustka, dla nich stał okropny kosmita, którego trzeba było pokonać.
*
Catty dopiła kawę i powoli zaczęła zbierać się do wyjścia. Daya siedziała na kanapie, bawiąc się swoją maskotką. Uparcie wpatrywała się zielonymi oczami w arachnomałpe, rozciągając się, tuląc i gryząc na zmianę.
- Muszę iść, może Ben już wrócił – powiedziała, wstając. Gwen też się podniosła, odprowadzając znajomą do ogródka. Tak jak się spodziewała, dzieciaki były brudne, spocone, lekko podrapane, ale chyba zadowolone.
Pochowani za drzewami, zakrętami, krzakami, co jakiś czas wychylali się, strzelając do widocznego tylko dla nich wroga, krzycząc przy tym przeraźliwie.
- Ken, idziemy do domu – oznajmiała Catty spokojnie. Zza krzaku porzeczek wychyliła się czerwona od wysiłku twarz syna.
- Ale już? Mamo, musimy pokonać Nadistotę, inaczej Ziemia zostanie zniszczona! Nie rozumiesz powagi sytuacji.
Catty wywróciła oczami.
- Skończ. Musimy jeszcze podjechać do biblioteki, a tata niedługo wróci.
Lexie podeszła do cioci i kucnęła przy małej, dwuletniej dziewczynce, stojącej tuż pryz mamie. Spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, odsłaniając krzywe, ostre zęby i wierzchem dłoni otarła pot z czoła.
Daya uśmiechnęła się lekko na widok przyszywanej, dalekiej siostrzyczki.
- Jak leci, mała?
Odpowiedział jej jakiś zniekształcony, niezbyt zrozumiały monolog.
- Ken, spieszy nam się, proszę cię.
Chcąc nie chcąc, młody uściskał Lexie i Devlina, porzucając swoją wyimaginowaną bazookę.
- Następnym razem ich pokonamy! – rzucił za nim Devlin, śmiejąc się lekko.
- Pewnie! – odkrzyknął Ken, łapiąc za rękę małą siostrę, stojącą przy mamie. Dwulatka zagaworzyła coś w zrozumiałym tylko dla siebie języku. – Widzimy się niedługo! Cześć, ciociu.
Catty pomachała dzieciakom, ucałowała Gwen w policzek i wyszła, tłumacząc coś synowi.
- Byłabym wdzięczna, gdybyście za każdym razem nie dziurawili spodni przy zabawie – powiedziała z uśmiechem Gwen, przyciągając swoje dwa szczęścia.
- Oj, mamo. Czy ty w czasie walki myślisz, czy podrzesz ubranie czy nie? Na to nie ma czasu.
- Oczywiście – westchnęła. – Tata niedługo przyjdzie, może chcecie budyń?
- Pewnie – odpowiedzieli jednocześnie. Nieraz zdawało im się mówić to samo, w tym samym czasie. Lexie złapała ją za rękę, a Devlin za drugą, ściskając mocno.
- Mamo, nauczysz mnie potem jak namierzać kogoś przed jego rzecz? – spytał Devlin, spoglądając na nią zielonymi oczami.
- Jasne. Będziesz kiedyś kosmicznym mistrzem many, co? – zażartowała.
- Nie. Będę Hydraulikiem. Jak tata.
*
- Tennyson! – krzyknął Kevin, patrząc jak Ben leci bezwładnie w stronę ściany, rzucony przez Orishana. Kto by pomyślał, że pospolity złodziej może być tak silny, żeby dwóch doświadczonych Hydraulików nie mogło sobie z nim poradzić.
- Żyję – jęknął Ben. – Ale czuję, że ten gość nie wie, że z ogniem się nie igra.
Uderzył dłonią w symbol hydraulików na piersi.
- Szlamfajer! – przemienił się w kosmitę, przypominającego wielkie, nieokiełznane pnącza.
Ścigali kosmitę od dłuższego czasu, a ten wciąż się wymykał. Kevin niezbyt kojarzył gatunek, domyślał się, że jego stosunkowo ludźmi wygląd to wynik maski tożsamości albo innej osłony. Był silny, zdumiewająco silny, a oprócz tego potrafił stać się niewidzialny. Kiedy tylko wydawało się, że uda im się go schwytać, rozmywał się i uciekał.
Wyglądał raczej jak człowiek, a jednak był wyższy i bardziej muskularny od przeciętnego Ziemianina. Skórę miał lekko posiniałą, bladą i może trochę niebieskawą, a z szyi wystawały mu dwie gule, które – gdy atakował – błyszczały.
Ben zaatakował, rzucając kulami ognia, ale wróg jak na złość rozpłynął się w powietrzu, a gorący pocisk uderzył w ścianę jakiegoś budynku.
Kevin wchłonął materię ze swojego samochodu, przeobrażając własną rękę w wielki młot. Gdy kosmita pojawił się kilka metrów od niego, natarł, zamachnąwszy się mocno. Kosmita umknął, a Kevin uderzył w beton, pozostawiając wyraźną dziurę.
- Kim ty jesteś i czego chcesz na ziemi? – krzyknął Kevin, obserwując bacznie wroga.
Ten łypnął na niego niemal białymi, pustymi oczami i odsłonił ostre kły.
- Mocy! Macie coś, czego pragnę – wysyczał z niepokojącym obłędem w głosie.
Ben stanął obok Kevina.
- Ty atakuj z lewej, a z prawej – mruknął cicho. Nim zdążyli cokolwiek uczynić, kosmita uciekł.
*
Kiedy bliźniaki się urodziły, była przerażona. Chociaż zdawała sobie sprawę, że będzie ciężej niż przy jednym niemowlaku, to czasami wszystkie obowiązki ją przytłaczały. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że nie są zwykłymi dziećmi. Z czasem nauczyła się, jak być matką, ale maluchy rosły. Małe dzieci, małe problemy. Duże dzieci, duże problemy.
Zwłaszcza, kiedy okazało się, że oboje mają talent, iskrę, moc. Jej babcia, Verdona, znów zjawiła się z propozycją zabrania pociech na Anodynę. Odmówiła. Wiedziała, że da radę. Nauczy je nie tylko, jak godnie i sprawiedliwie żyć, ale jak posługiwać się energią.
Cieszyła się, że ma tą dwójkę, mimo wszystkich zmartwień, jakich jej przysparzali. Każdego dnia była dumna.
Dokończyła swój budyń i przejrzała notatki dotyczące swojego projektu. Lexie i Devlin oglądali jakąś kreskówkę, a ona miała chwilę dla siebie. Mimo, że starała się skupić na tekście, myślami była nieobecna. Zastanawiała się, czemu Kevina tak długo nie ma. Zazwyczaj wracał dość szybko, a dziś...
Możliwe, że obcy, którym mieli się zająć był kłopotliwy. Westchnęła i odłożyła notatki, zerkając na dzieciarnię.
Nagle rozległ się huk.
Gwen zerwała się na równe nogi, zerkając na dzieci. Wpatrywały się w nią wielkimi oczami, zaciekawione i trochę zdenerwowane. Są zbyt małe i zbyt głupie, żeby się bać.
- Zostańcie tu, ja pójdę sprawdzić, co się stało – powiedziała, siląc się na uśmiech. – To pewnie wujek Ben znów nie umie wylądować.
Pobiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz. Kto i czego mógłby chcieć od jej rodziny? Wpadła na strych, otwierając okno i wyskoczyła na dach.
Nie pomyliła się. Na dachu faktycznie wylądował niewielki statek, a jednak sprawiał wrażenie niesamowicie dobrze wyposażonego. Technologia może z poziomu szóstego, albo nawet siódmego, a ziemia miała przecież drugi. Właz na dachu statku otworzył się i wysiadł z niego wysoki, niebieskawy kosmita.
- Gwendolyn Tennyson?
Dłonie Gwen zaświeciły na różowo.
- Kto pyta? – spytała głucho. Cholera, gdzie ten Kevin, nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny.
Kosmita przypominał nieco człowieka. Miał może niecałe trzy metry, był szeroki w ramionach i dobrze umięśniony. Jego skóra przypominał odcieniem niebo w zimowy poranek – była blada, niemal sina, jednak gdzieniegdzie zdawała się być lekko błękitna. Dopiero po uważniejszym przyjrzeniu się, Gwen zauważyła, że miała rację – wszędzie były plamy, mieszające się ze sobą, przenikały się nawzajem. Przez chwilę pomyślała, że wygląda jak martwy. Wyglądu upiora dodawał mu brak włosów, brwi czy rzęs.
Miał długą szyję, a tam, gdzie u ludzi są węzły chłonne, u niego były wielkie, bladoniebieskie gule.
Łypnął na nią białymi oczami.
- Gwendolyn Tennyson? – powtórzył swoje pytanie, krzyżując ramiona na piersi. Miał wielkie dłonie, może trzy razy większe od zwykłego człowieka.
- Kim jesteś i czego chcesz? – krzyknęła Gwen, unosząc ostrzegawczo dłonie otoczone maną.
- Potrzebuję twojego sprzętu. Oddaj go, a odlecę i zostawię cię w pokoju.
Gwen zamrugała zdezorientowana. Jakim cudem dowiedzieli się o jej projekcie? Nikomu nic nie mówiła, nawet Kevin nie wiedział zbyt dużo, żeby nie zapeszyć. Nie to było jednak teraz jej największym zmartwieniem. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej genialne urządzenie, jak nazywała je w myślach, może posłużyć też wrogowi. Gdyby ktoś znów chciał zagrażać ziemi, wystarczyłby mu jeden żołnierz i odrobina jego krwi i wiele, wiele, wiele, wiele naciśnięć tego samego guzika. Gdyby wpadł w niepowołane ręce...
Nie atakowała, na razie nie było sensu, musiała tylko na chwilę go czymś zająć. Utworzyła długi strumień mocy, złapała wroga i rzuciła nim o drugi koniec dachu. Nim zdołał się podnieść, ona wskoczyła  z powrotem do okna, zbiegła po schodach i rzuciła się do swojego gabinetu.
Klucz prawie wypadł jej z trzęsących się rok, gdy usiłowała otworzyć drzwi. Nie tracąc czasu, uderzyła mocą w drzwi. Wypadły z zawiasów, runęły na ziemię z wielkim hukiem. Wyjęła z szuflady małe urządzenie i z całej siły rzuciła nim o podłogę.
Maszyna roztrzaskała się na drobne część. Zębatki, łańcuchy, kabelki poleciały po całym pokoju, wpadając pod szafki, regały i biurko. To, co widziała, uniosła za pomocą many i rozgniotła.
Jeszcze notatki na stole! Rzuciła się biegiem do kuchni, gdzie zostawiła wszystkie papiery. Słyszała, że kosmita – kimkolwiek był – próbuje dostać się do środka. Z miejsca, w którym był, nie widział małego okienka strychu. Wpadła do środka, zdyszana, czerwona i zdenerwowana i podarła wszystkie kartki.
- Mamo? – Devlin stał tuż przy niej, zdumiony, może trochę zaniepokojony. – Co się dzieję?
- Problemy – odparła Gwen, rzucając resztki papierów do kosza. Były tak postrzępione, że nawet najlepszy detektyw nic by z nich nie odczytał. – Proszę cię, zajmij się siostrą, ja załatwię sprawę i do was wrócę.
Devlin skinął z powagą głową i spojrzał na Lexie, która kuliła się na kanapie, starając się skupić na oglądaniu przygód jakiegoś zwierzaka.
- Będę o nią dbał – mruknął, przytulając się do mamy. – Uważaj na siebie, mamo.
- Zaraz będę z powrotem – obiecała Gwen.
Na górze znów rozległ się hałas. Wielki odłamek dachu spadł, udostępniając kosmicie wejście do środka. Widziała, że Devlin zbladł lekko.
- Dam radę, obiecuję – powiedziała pewnie. – Idź do siostry. Gdybym długo nie wracała, idźcie do babci.
Pobiegła na górę, zastając kosmitę na strychu wśród pudeł i siatek pełnych starych, niepotrzebnych rzeczy.
- Więc? Gdzie maszyna, Anodytko? – syknął.
- Nie ma. Zniszczyłam, nic ode mnie nie dostaniesz – odparła pewnie, atakując. Chociaż zdążył uchylić się przed kulą mocy, to celny kopniak wyćwiczony na długich godzinach zajęć karate, trafił prosto w brzuch. Zgiął się w pół, wydając zduszony okrzyk bólu.
- Wynoś się stąd! – krzyknęła, ponownie nacierając.
Tym razem kosmita był górą. Złapał ją i wykręcił ręce. Nie miał z nim szans, był znacznie wyższy i nieporównywalnie silniejszy.
- Zniszczyłaś? – powtórzył. – Szkoda. Mogłaś dać mi to twoje cacko i żyć dalej spokojnie. A tak? Zbudujesz nowe.
- Chyba śnisz – Gwen splunęła mu w twarz.
- I nie tutaj, tylko na mojej planecie, Gwendolyn Tennyson.
- Zmuś mnie – warknęła, nadal bezskutecznie się szarpiąc. Kosmita uśmiechnął się przebiegle i gestem wskazał drzwi,
Dwaj, podobni do niego, a jednak nieco drobniejsi, kosmici, z cerą równie plamiastą jak u swego przywódcy, ściskali w ramionach jej dzieci. Wstrzymała oddech. Chociaż oboje próbowali się wyrwać, walczyć, to przecież niemieli szans. Lexie rozpaczliwie poszukiwała czegoś do absorbcji, a Devlin na razie czekał, czekał na odpowiedni moment, by zaatakować. Kto by pomyślał, że ma w sobie coś ze stratega, zwykle był bardziej jak Kevin z jego myśleniem pięściami zamiast głową.
Gdzie do cholery jest Kevin?
- Spróbuj się stawiać, to... – zawiesił głos i mrugnął do drugiego z podwładnych.
Uderzył Lexie w głowę, jedną ręką wciąż ją przytrzymując. Dziewczynka krzyknęła cicho, tłumiąc łzy.
- Zostaw ją! – krzyknęła żałośnie Gwen. – Zostaw moje dzieci! Polecę z tobą, draniu, tylko zostaw moje dzieci w spokoju. Zrobię, co zechcesz.
Kosmita uśmiechnął się.
- I tego oczekiwałem, Gwendolyn Tennyson. Ale wiem, że na statku będziesz coś kombinować, więc twoje ukochane dzieci też polecą z nami.
- Nie! Zostaw je! Puszczaj! – Gwen wydobyła z siebie siłę, o której nie miała nawet pojęcia. Ręce zabłysły na różowo, parząc przeciwnika. Wyskoczyła z jego ramion, lądują z hukiem na podłogę. Dwie kule poleciały w stronę tych dwóch sług, przewracając ich.
- Na dół! Do piwnicy i nie wychodźcie! – krzyknęła. – Zamknijcie się od środka!
Nim Lexie zdążyła jakkolwiek zareagować, Devlin złapał ją za rękę, posyłając matce ostatnie, pełne strachu spojrzenie i pociągnął siostrę na dół, zbiegając po schodach.
Gwen działała, niewiele myśląc. Wysyłając płaskie, ostre krążki z many, które natrafiały w nieudolnie zasłaniającego się potwora, zbliżała się do niego coraz bardziej. Grać na zwłokę, póki Kevin się nie pojawi. Miał być za godzinę... Jeśli został jeszcze z jej kuzynem na koktajlach, zamierzała go osobiście ukatrupić. Kosmita wyjął z kieszeni niewielką kule, migająca na zielono.
Bomba dymna!
Gwen pobiegła na schody, potykając się o schodach. Poczuła tylko, że spada w dół, uderzając o stopnie. Krzyknęła, próbując złapać poręcz maną, ale zamiast się jej uchwycić, tylko ją roztrzaskała. Zatrzymała się pod ścianą, obolała, czując, jak każde uderzenie pulsuje bólem.
Ze strychu wydobywały się kłęby dymu. Domyślała się, że przeciwnicy wyskoczyli przez dach. Chciała się podnieść i wezwać Kevina, gdy nagle kawałek ściany przy niej zniknął, pozostała tylko wyrwa z widokiem na ogród.
- Myślałaś, że zwiejesz? – kosmita był już przy niej. Uderzyła go z całej siły i uciekła do kuchni, w pośpiechu szukając telefonu. Gdzie ta przeklęta komórka?
- Jeszcze krok, a odstrzelę mu głowę – usłyszała.
Kosmita jedną ręką przytrzymywał Devlina, a drugą celową w jego głowię  z lancy laserowej. Gwen przymknęła oczy i uniosła dłonie w geście poddania.
- Mądra kobieta – stwierdził kosmita.
Zanim zaprowadzili ją na statek, zdążyła wziąć tylko jedną rzecz. Zdjęcie sprzed trzech lat, ona, Kevin i dzieci. Aż do chwili, gdy wsiadła na podkład statku wierzyła, że mąż zjawi się jakimś cudem.
Kevin nadal się nie pojawiał.
Opadła bez sił na fotel pasażera, próbując wymyślić plan. Dzieci stały w pobliżu niej, przestraszone, nie rozumiały, co się dzieje. Szukała jakiegoś włazu, czegokolwiek, a jednak nie widziała nic, za pomocą czego mogłaby się wydostać z tej przeklętej pułapki. A potem było już za późno.
- Mamo – Lexie bąknęła cicho, patrząc na nią oczami pełnymi łez. – Mamo...
- Będzie dobrze, kochanie – powiedziała pewnie, starając się przekonać nie tylko dzieci, ale też siebie.
*
Kevin dojeżdżał powoli do swojej dzielnicy. Domyślał się, że Gwen będzie wściekła, miał być za godzinę, a tymczasem nie było go aż trzy. Kosmita okazał się wyjątkowo uciążliwy, szukali go wszędzie, a on i tak umknął.
Nazywał się Jade i pochodził z dalekiego, małoważnego układu. Z tego, czego się dowiedział, miał bardzo oryginalne ambicje – podbicie świata. Czy wszyscy wrogowie mają bzika na punkcie potęgi? Nie miał dużej armii, a jednak wciąż powtarzał, że jego sen się spełni. Czego poszukiwał na ziemi?
Ujrzał swój dom i zamarł, zapominając o wszystkim. Zajechał z piskiem opon na podjazd i wysiadł, rozglądając się przerażony.
Wielka wyrwa w dachy, dym unoszący się ze strychu, wyważone drzwi, fragment ściany leżący pod domem, co tu się stało?
- Gwen! – krzyknął, wbiegając do środka. Ślady walki, poręcz na podłodze, uszkodzone schody, drzwi do piwnicy roztrzaskane. – Devlin! Lexie!
Nic mu nie odpowiedziało.
Przerażony przeszukał cały dom, usiłując znaleźć cokolwiek, kogokolwiek. Nikogo już nie było. Wyczerpał limit błędów i pomyłek? Przeklną sam siebie. Rano myślał, ze w jego życiu większość spraw się ułożyło. Zdaje się, ze popieprzony świat zamierzał mu pokazać, co tak naprawdę znaczy cierpieć.
- GWEN! – krzyknął po raz ostatni. Cokolwiek się stało, musiał ich odzyskać.
Jego idealny dzień zaczął przypominać najgorszy koszmar.

3 komentarze:

  1. misiu00:18

    Wiedziałam, że moje domysły są słuszne.
    Jeśli chodzi o tę historie to jest nawet kepsza niż poprzednia. Napewno będe śledzić obie. Piszesz naprawde świetnie. Nie przestawaj.
    Pozdrawiam.
    Ps. Oby Kevin znalazł szybko Gwen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie znajdzie, jakby znalazł cała historia byłaby bezsensu ;p
      Niedługo kolejna część, zamiast "Żeby z Tobą być", bedzie właśnie to. Pozdrawiam.

      Usuń
  2. Anonimowy14:49

    Jesteś swietna. Oby tak dalej.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)