18 lipca 2013

Pistacjowe czekoladki cz. 1 (Czas Honoru)

Wymyślona we wrześniu zeszłego roku historia o Wandzie i Bronku zanim się spotkali i jakiś czas potem.

        Scena była całkiem pusta.
        Reżyser, Aleksander Śliwiak, ziewnął przeciągle i wyciągnął z kieszeni metalowe pudełeczko w kształcie prostokąta. Uchylił wieczko, by wyciągnąć białą, ciasno zwiniętą rurkę z mieszanką liści różnych odmian tytoniu. Czekał cierpliwie na pojawienie się pierwszych aktorów. Wyjął z płaszcza, który rzucił na krzesło obok siebie, zapalniczkę. Podrzucił kilka razy czarny przedmiot, jakby zastanawiając się, czy wznieć płomień, po czym włożył sobie do ust papierosa. Przekręcił kółko tracące i obserwował, jak bucha niewielki ogień, muskając lekko koniec trzymanej w ustach rurki. Aleksander Śliwiak westchnął ze znudzeniem i poprawił się na krześle.
        Kurtyna poruszyła się nagle, szarpnięta jakby niespodziewanym powiewem. Niemal niezauważalnie, ale wnikliwe oko dostrzegło falowanie czerwonego, grubego materiału. Skoro do środka wdarł się wiatr, to znaczy, że ktoś uchylił drzwi. A tylko jeden pracownik teatru, występujący w tej sztuce, wchodził przez główne wejście, zamiast od razu pokierować się do garderoby. Honorata Mazur, starsza kobieta z zadawalającym doświadczeniem aktorskim, zaczęła schodzić powoli po stopniach, mijając kolejne rzędy miejsc.
        Aleksander  Śliwiak odwrócił się uprzejmie i uśmiechnął, odsłaniając drobne, pożółkłe od papierosów zęby.
        - Witam.
        - Dzień dobry – odpowiedziała spokojnie Honorata Mazur, zdejmując z głowy czarny, matowy kapelusik z wywiniętym rondem.
        Poruszała się z gracją tancerki, którą podobno była jeszcze długo przed wojną. W barwne bajki, jakoby to polscy chłopcy, walczący z wrogiem, za nią szaleli, nie wierzył już nikt, ale sześćdziesięcioletnia kobieta nie przestawała ich snuć z błogim uśmiechem rozmarzenia. Usiadła na miejscu obok reżysera, gładząc i tak już przylizane, posiwiałe włosy. Wpatrywała się w pustą scenę mądrymi, szarymi oczami, nie mówiąc ani słowa. Aleksander Śliwa zerknął na nią podejrzliwie, zastanawiając się, czy dobrze zrobił, wybierając ją do roli Marty, niani Julii. Honorata Mazur była bowiem kobietą cichą i umiarkowaną, a tymczasem jej bohaterka – rubaszna, dosadna i pikantna. Wśród aktorów krąży jednak przesąd, że najlepiej gra się postacie, całkiem nieprzypominające charakterem odtwórcy.
        - Powinnam iść – zauważyła Honorata Mazur, unosząc się z miejsca. Bladozielone sukienka do kola nieco się zmięła; kobieta podniosła z jednego z foteli swój kapelusik i poszła w stronę sceny, mrucząc pod nosem swoje kwestie. Równie powoli jak zwykle, poczłapała po drewnianych schodkach, wchodząc na scenę. Deski zaskrzypiały cichuteńko, niemal niedosłyszalnie.
        Poszła prosto do garderoby. Aleksander Śliwiak znów patrzył na pustą scenę, snując w myśli, jak powinna wyglądać dekoracja na premierowy spektakl. Zamierzał omówić tą sprawę z dekoratorem teatralnym, bo czekało ich przecież wcale nie łatwe zadanie. William Shakespeare opisał sceny, dziejące się w różnych miejscach. Od placów publicznych przez cele i pokoje aż po ogrody. Stworzenie odpowiedniego klimatu może się okazać naprawdę trudnym zadaniem.
        W garderobie Honorata Mazur usiadła przy swojej toaletce wykonanej z pięknego drewna olchowego. Położyła kapelusik z odwiniętym rondem na blacie i zerknęła zalotnie w lustro. Już nie była tak piękna jak dawniej, ale wciąż urodziwa. Przejechała opuszkiem palca po zmarszczce na czole, jakby chcąc wygładzić niepożądaną oznakę starości.
        Na korytarzu od strony wejścia do garderoby zabrzmiały ciche, niepozorne kroki. Najprawdopodobniej zbliżała się Wanda Ryszkowska, jedna z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia, która miała zagrać tytułową Julię w sztucę w reżyserii Aleksandra Śliwiaka. Zawsze przychodziła równiutkie półgodziny przed rozpoczęciem próby, twierdząc, że właśnie tyle czasu potrzebuje na przygotowanie się do występu.
        Drzwi uchyliły się delikatnie ze skrzypem nienaoliwionych zawiasów i do środka weszła młoda, ciemnowłosa aktorka, Wanda Ryszkowska. Odetchnęła głęboko, wdychając pełne kurzu i aromatów najróżniejszych perfum. Każda aktorka wylewała na siebie litry najróżniejszych zapachów – jedna lubiła orzeźwiającą woń cytrusów, inna wolała pachnidła delikatne, kwiatowe, tak bardzo lubiane przed kobiety tego wieku, a kolejna oblewała się olejkami korzennymi, tytoniowo-skórzanymi. Część artystów czuła, że na taką mieszankę cała zawartość żołądka pochodzi im do gardła, ale byli też tacy – do których zaliczała się właśnie Wanda Ryszkowska – którym bez niej garderoba wydawałaby się obcym i nieprzychylnym pomieszczeniem.
        - Dzień dobry, Honorato – Wanda uśmiechnęła się i ucałowała policzek koleżanki po fachu.
        - Dla kogo dobry, to dobry – westchnęła starsza kobieta, wycierając skórę. Nie lubiła przesadnej wylewności, która ostatnia była swego rodzaju „modą” wśród aktorek młodego pokolenia. Wanda Ryszkowska uśmiechnęła się w odpowiedzi, nie kontynuując tematu. Jako jedna z niewielu dziewcząt w jej wieku, nie była przesadnie kurtuazyjna i nie zapytała, bo przecież wcale ją to nie obchodziła, dlaczego Honorata ma zły dzień.
        Wanda zawiesiła na wieszaku beżowy, lekki płaszcz i przeciągnęła się, ziewając głośno. Była ubrana zgodnie z najnowszą, panującą modą. Prosta sukienka o barwie wanilii z opuszczoną talią aż na biodra, dzięki czemu niemal całkiem zanikło wcięcie, zresztą piersi aktorki też były zatuszowane dzięki krojowi, sięgała tylko do kolan. Buty aktorki były okryte, ot, leciutkie damskie pantofle.
        - Gorąco dzisiaj – rzuciła Wanda od niechcenia, siadając przy swojej toaletce. Założyła nogę na nogę i zaczęła szperać w szufladach, gdzie jak zwykle panował niepożądany bałagan. Grzebyki, drobne kosmetyki, puderniczki, lusterka, pamiątki z przedstawień, koperty z listami i kartkami od wielbicieli, zasuszone koniczyny i kwiatki, zdjęcia, a nawet ulotki – wszystko wala się razem, coraz bardziej zniszczone i poszarpane, a skutkiem tego jest złość dziewczyny, gdy ta nerwowo przerzuca przedmioty, nie mogąc znaleźć tej potrzebnej rzeczy.
        - Rzeczywiście – przytaknęła Honorata Mazur, nakładając na policzki jasny, jaśniutki, niemal biały puder. – Aż dziwnie, jak na jesień.
        Wanda usiadła przodem do lustra i przyjrzała się uważnie swojego odbicie. Wyciągnęła z szuflady stary, szczerbaty grzebyk i zaczęła przeczesywać ciemne, połyskliwe loki, miękkie i przyjemne w dotyku. Nie była wyjątkowo piękna, ale wiele kobiet mogło jej pozazdrościć urody, bo brzydka też wcale nie była. Gładka, jasne cera, ciepłe, brązowe oczy z wachlarzem gęstych rzęs, mocno zarysowane kości policzkowe, pełne, różowiutkie usta. Czasami, gdy przez długie minuty wpatrywała się w tafle lustra, wydawało jej się, że ma może trochę zbyt kwadratową szczękę.
        Po chwili wyciągnęła z najmniejszej szufladki siatkę, przyozdobioną maleńkimi, podróbkami cyrkonii i włożyła ją na głowę, chowając pod nią zaplecione w lekki koczek włosy. Przygładziła pasmo, które wymknęło się zabiegowi i sięgnęła po puder. Powoli nakładała go sobie na policzki, dbając dokładnie o każdym centymetr skóry. Lubiła sama przygotowywać się do występów, a gdy charakteryzatorka się przy niej krzątała, czuła się zdenerwowana i niepewna. Mrugała, ruszała się, wierciła, co sprawiało, że końcowy efekt był może zadawalający, ale daleki od olśniewającego, a właśnie tego zawsze oczekiwała Wanda.
        Obie aktorki milczały dłuższą chwilę; Wanda nigdy nie lubiła szukać na siłę tematu do rozmowy, a Honorata nie mówiła wiele, zachowując w każdej rozmowie powagę i umiarkowanie. Obie były zbyt zajęte własnymi sprawami i przygotowaniem do prób, by marnować czas na pogaduszki o wszystkim i o niczym, a w gruncie rzeczy wiele wspólnych tematów nie miały z powodu znacznej różnicy wiekowej.
        Po chwili weszły kolejne dwie aktorki – Matylda Wróbel, która miała zagrać matkę Julii i Zuzanna Potocka, która z kolei wcielała się w rodzicielkę Romea. Obie panie zawsze przychodziły razem, rozgadane i rozweselone, co wśród osób w ich wieku było rzadkie. Zwykle widywało się troskę niż taką nieuzasadnioną radość ze spraw małej wagi.
        Wanda skończyła się przygotowywać kilka minut przed rozpoczęciem próby. Uśmiechnęła się do swojego odbicia, jednym uchem słuchając bezsensownego paplania Zuzanny Potockiej, która zawsze za dużo gadała, nie trzymając się żadnego ładu, mówiąc o jednej sprawia, zahaczała o trzysta – jeśli nie więcej – innych, czasem nawet nie związanych, tematów. Właśnie żywo rozprawiała o nowym właścicielu sklepu z kapeluszami na Czerniakowie, który rzekomo sprzedawał nakrycia głowy po cenach z kosmosu.
        Próba zaczyna się bez zbędnych ceremonii. Pierwsza scena trwa w najlepsze, po dłuższej chwili zaczynają dobiegać odgłosy przyspieszonych oddechów, dynamicznych kroków i stukot drewnianych mieczy, które uderzają o siebie z dużą siłą. Najuważniej nasłuchiwała Matylda Wróbel, która już nawet nie skupiała się na nieprzerwanym monologu Zuzanny na temat sklepiku z kapeluszami. Po chwili wstała i weszła na scenę przez niewielkie drzwiczki, które potem miały zostać ukryte w cieniu dekoracji.
        Po chwili ze sceny dobiegł donośny głos Huberta Grazoła, który wcielał się w ojca Julii, pana Kapulet.
        - Co to za hałas? Podajcie mi długi mój miecz! hej!
        -  Raczej kulę; co ci z miecza? – spytała Matylda Wróbel.
        Wanda odchyliła się na krześle, balansując nieuważnie na dwóch nóżkach i zaczęła rozmyślać, puszczając wodzę fantazji. Jej bohaterka, tytułowa Julia, pojawia się dopiero w III scenie, miała jeszcze trochę czasu dla siebie. Bezmyślnie zerknęła na ramę lustra, do której poprzyczepiane były setki drobiazgów – głównie bileciki z bukietów dostarczanych do garderoby i karteczki od wielbicieli. Czasem widzowie spisywali na nich swoje uwagi, pochwały lub zarzuty, innym razem po prostu kurtuazyjnie chwalili z niepotrzebną przesadnością. Od niechcenia zaczęła czytać poszczególne teksty, czując się nagle pewniejsza siebie i lepsza w swoich fachu. Skoro widzowie ją doceniali, musiała być chociaż dobra, jeśli nie bardzo dobra.
        Czas, który dzielił ją od wejścia na scenę, nagle minął niepostrzeżenie. Usłyszała nawoływania Honoraty Mazur, grającą Martę, opiekunkę Julii. Wstała z krzesła dumnie i pewnym krokiem poszła na scenę. Przestała być Wandą Ryszkowską i zapomniała o całym świecie.
        - Czy mnie kto wołał?
        - Mama – odparła Honorata.
        - Jestem, pani – Wanda zwróciła się do Matyldy Wróbel. Kobieta miała niebieściutkie, małe oczka i kasztanowe włosy, opadające na ramiona, w ryzach trzymały je tylko nieliczne, metalowe wsuwki. – Co mi rozkażesz?
        Wanda grała całą sobą, wkładając w każde wypowiadane zdanie wiele emocji. Niektórzy zarzucali jej, że aż przesadzała, ale ona sama powtarzała zawsze, że jak możne dobrze odegrać daną postać, skoro ograniczałaby się w pokazywaniu jej uczuć. Czas trwania próby przedłużył się niepostrzeżenie, im dalsze sceny są odgrywane, tym więcej jest dyskusji i poprawek reżysera. A to ktoś źle wypowiedział tekst albo go całkiem przekręcił, innym razem aktorzy ustawiali się tak, że najważniejsza postać skryła się gdzieś za sylwetkami innych.
        Aleksander Śliwiak zawsze wypowiadał każde zdanie spokojnie i bez nerwów. Nawet, kiedy zdążało się, że jakąś marną aktorzynę trzeba było poprawiać kilkanaście razy, a ta wciąż nie potrafiła odpowiednio wypowiedzieć swojej kwestii, on potrafił zapanować nad irytacją. Już dłuższy czas obracał się w teatralnym środowisku i doskonale wiedział, że jeśli reżyser wpadał w szał, gdy coś nie wychodziło, zawsze w głębi serca szalał z obawy, że na premierze wszystko pójdzie nie tak.
        - Wanda, żwawe dziecko wygląda na bardziej martwe od ciebie! Weź, że się przyłóż – upomniał młodą aktorkę. Wanda Ryszkowska uniosła się na łokciu, otwierając oczy i westchnęła głęboko.
        Z teatralnym poirytowaniem i rezygnacją opadła z powrotem na deski sceny – na razie musiała leżeć na twardym, ale dekorator teatralny planował, że na środek sceny zostanie wstawiony postument, gdzie wśród poduszek i jedwabiu będzie mogła spocząć jej bohaterka. Klęczący przy niej Andrzej Bławat, Romeo, zachichotał lekko i ponownie ujął jej dłoń.
        - Dla ciebie, Julio – wyszeptał z mocą.
        Aleksander Śliwiak uśmiechnął się z zadowoleniem. Lubił Andrzeja za jego talent do wkładania wielu emocji naraz w wypowiadaną kwestie. Miłość, rozpacz, strach i brzmienie szaleństwa zmieszały się w krótkim zwrocie do ukochanej tak doskonale, że chyba nawet najmniej wrażliwym widzom zakręci się w oczach łza rozrzewnienia.
        Scena przestała już być pusta. Nawet bez wymyślnych, misternie przygotowanych dekoracji stała się nagle żywa.
        Na dworze powoli zapadał zmrok. Szare niebo, gęsto spowite chmurami, powoli coraz bardziej ciemniało. Coraz rzadziej przemykał pod nim czarny, chudy ptak, uciekający gdzieś, gdzie będzie cieplej. Nieliczne drzewa przy warszawskich ulicach chwiały się pod wpływem podmuchów silnego wiatru. Ludzi było już coraz mniej, tylko kilku spóźnionych przechodniów powoli wlokło się do swoich domów, przykuleni i zmarznięci do szpiku kości.
        Nad potężnym gmachem teatru zawisł księżyc w pełni – niby okno, przez które zmarli zerkali na swoich żyjących potomków. Słabym światłem rozjaśniał posępny, jesienny wieczór. Zdawało się, że nawet latarnie przy głównych ulicach świecą niechętnie.
        Dochodziła dwudziesta, gdy na scenie aż wrzało od dyskusji. Próba skończyła się powodzeniem, wyszło naprawdę ciekawie. Wanda Ryszkowska narzekała w duchu na ból pleców spowodowanym długim leżeniem bez ruchu na twardym drewnie. Andrzej Bławat dopijał całkiem zimną kawę, słuchając uwag reżysera dotyczących jego monologów. Honorata Mazur oparła się o ścianą i z właściwym sobie umiarkowaniem, milczała. Pozostali aktorzy niespiesznie zaczęli zbierać się do domu, świadomi, że na dworze czeka tylko chłód i długa, ciemna droga do domu.
        - Czeka nas jeszcze dużo pracy – westchnął Aleksander Śliwiak. Odpowiedziały mu niemrawe kiwnięcia. – Dziękuję wszystkim!
        Na sali rozbrzmiały pojedyncze brawa.
        - Dziękuję – powtórzył Aleksander Śliwika, kłaniając się lekko.
        Pierwsza wyszła Matylda Wróbel, a za nią pozostali aktorzy, rozchodząc się do garderób. Andrzej Bławat dopił swoją zimną kawę, uśmiechnął się do reżysera i także opuścił scenę. Rozmawiając z młodą koleżanką, Wandą Ryszkowską, pokierował się w stronę garderoby. Najdłużej zwlekała Honorata Mazur. Z nostalgią wpatrywała się w pustą scenę, słuchając ciszy.
        U pań w garderobie wrzało od rozmów i ploteczek. Zuzanna Potocka, która miała wprost chorobliwą skłonność do gadania, wpadła w pasje i bez chwili przerwy rozprawiała o jakiejś zbędnej sprawie. Wanda uśmiechała się półgębkiem, udając, że kawaler, z jakim koleżanka po fachu widziała swoją sąsiadką, w ogóle ją obchodzi. Myślami błądziła gdzieś po plażach nad Bałtykiem.
        Nad morzem była tylko jeden raz – razem z Danką Rachwalską pojechały tylko we dwie, by zobaczyć te przecudne plaże, miękki sypki piasek i wodę, której końca nie widać. Zatrzymały się w Dębach u znajomej ciotki Danki u ujścia rzeki Piaśnicy. Wanda pamiętała, jak była zachwycona architekturą pensjonatów, które często widywała. Nadmorskie nieprzebyte lasy otaczały je, sprawiając, że wyglądały tajemniczo i zachęcająco. Godzinami przesiadywały w wiklinowych koszach, chowając się przed wiatrem albo słońcem, albo i przed tym i przed tym. W pamięci wyryły jej się setki obrazów – panie w kapeluszach, mężczyźni w piżamach i szlafrokach z sentyment oglądający zachody słońca, skrzeczące mewy i dzieci, bawiące się w wilgotnym piasku.
        Nad morzem też poznała Karola Ryszkowskiego, swojego obecnego męża. Przystojny, inteligentny, błyskotliwy mężczyzna zaczepił ją i Dankę na jednej z potańcówek. Chociaż Dębki nie były dużą miejscowością, i tutaj organizowano zabawy.
        Wanda pamiętała dokładnie tamten wieczór. Danka była taka podekscytowana zabawą, miała na sobie czarną, połyskliwą sukienkę do kolan, a krótko ścięte włosy gładko przylizane. Wcisnęła na głowę opaskę przyozdobioną czarnym, wielkim piórem, komponującym się z kolorem włosów i odcieniem materiału. Wanda z kolei założyła spodnie z podniesioną talią za kostki i jedwabną bluzkę z żabotem. Obie nieustannie się śmiały, co pozostało im aż do teraz.
        Karol podszedł całkiem niespodziewanie, gdy oparły się o ścianę, sącząc napoje z metalowych szklanek.
        - Prawda, Wandziu? – Zuzanna Potocka zerknęła na nią, szukając potwierdzenia dla swoich słów. Aktorka, wyrwane z rozmyślań, z roztargnieniem przytaknęła i zdjęła z włosów siatkę, pozwalając kosmykom miękko opaść na ramiona. Patrzyła w lustro, widząc tylko całkiem ładną dziewczynę z mnóstwem pudru na twarzy, zmęczoną, ale spełniająca się. Tylko czy szczęśliwą?
        Wyjęła z szuflady chusteczkę i zwilżyła ją lekko wodą z kubka, ustawionego na blacie toaletki. Powoli zmyła resztki pudru, zastanawiając się, czy warto wracać do domu. Mogłaby na przykład zamiast tego wstąpić po Dankę Rachwalską, porwać ją do kawiarni i całą noc raczyć się doskonałym, półsłodkim winem, które obie tak uwielbiały. W domu czekała ją tylko matka i mąż.
        - Do widzenia – Honorata Mazur zacisnęła palce na ramieniu Wandy i uśmiechnęła się dobrotliwie, pozwalając, by matowy kapelusz z odwiniętym rondem opadł jej na czoło. Szybko skierowała się w stronę wyjścia.
        - Spokojnej nocy! – zawołała za nią Wanda.
        Schowała wszystkie swoje rzeczy do szufladek toaletki, przy okazji robiąc w skrytkach jeszcze większy bałagan.
        Zabrała z wieszaka swój beżowy płaszcz i wyszła, żegnając się ciepło z innymi aktorkami, które były jeszcze skazane na słuchanie gadaniny Zuzanny Potockiej.
        We „Wronie” było ciepło i przyjaźnie. Wanda weszła do kawiarni zmarznięta i bardzo głodna. Na dworze wiał porywisty, zimny wiatr, uderzający w nielicznych przechodniów. Ręce i policzki – bo przecież nie wzięła rękawiczek ani szalu wbrew namowom matki, która zapowiadała chłodny wieczór – miała całkiem czerwone i zgrabiałe.
        Odetchnęła głęboko, delektując się zapachem świeżo upieczonych ciasteczek i kawy.
        „Wrona” była niewielką kawiarnią oddaloną od Teatru Narodowego zaledwie dwie ulice. Mieściła się zaraz przy sklepie z obuwiem. W jasno oświetlonym pomieszczeniu stoliki ustawiono bez żadnego ładu, a przy nich – twarde fotele, na które rzucono jakiejś poduszki z poszewkach domowej roboty. Ściany miały  przyjemny, jasnozielony kolor; wszędzie widniały obrazy przeróżne – zarówno dzieła wybitnych artystów jak i proste rysunki dzieci, które nadawały kawiarni niepowtarzalny klimat. Całości dopełniał jeszcze nieco poplamiony kawą i herbatą dywan i meble z jasnego, niemal białego drewna.
        - Wandzia!
        W kąciku siedziała wysoka, niepokojąco chuda brunetka w czerwonej szmizjerce. Na widok młodej aktorki wstała z miejsca, zostawiając przy stoliku parującą filiżankę z kawą i podbiegła, by ją serdecznie uściskać. Danka Rachwalska była najlepszą przyjaciółką Wandy jeszcze z gimnazjum. Naturalnie była blondynką, ale od lat farbowała włosy henną na ciemny, lekko orzechowy kolor.
        - Witaj – Wanda objęła dziewczynę mocno. – Jestem taka głodna! – przyznała. Danka roześmiała się ciepło i poprowadziła aktorkę do stolika.
         Wanda opadła ciężko na twardy fotel i westchnęła ze zmęczeniem. W pośladek wbijała jej się czarna kopertówka Danki, którą przyjaciółka nieopatrznie tam zostawiła. Ciepło i rozleniwienie panujące w kawiarni sprawiło, że ogarnęła ją intensywna senność. Danka z zaciekawieniem wypytywała o próbę, coraz dmuchając jej w twarz kłębem dymu z cygaretki.
        Zamówiły talerz delikatnych, słodkich placuszków obficie posypanych cukrem i dwie herbaty. Czas mijał niepostrzeżenie, a gości we „Wronie” było coraz mniej i mniej, aż w końcu zostały całkiem same, zajadając się deserem, całe wyklejone cukrem, który rozpuścił się na gorącym cieśnie. Żartowały i śmiały się niemal ciągle, beztroskie i wesołe jak zawsze.
        Dopiero po dwóch długich godzinach, gdy kelnerka i właściciel kawiarni dawali już bardzo wyraźne znaki, że panie muszą iść do domu, bo wcześniejsze dyskretne sugestie nie działały, wyszły z kawiarni, dziękując za wyśmienity posiłek. Na dworze czekała na nich chłodna i ciemna noc.
        - Nie chce jeszcze wracać do domu – wyznała Wanda, gdy szły jedna z głównych ulic oświetlanych przez nieśmiałe światło lamp.
        Danka zerknęła na nią kątem oka na przyjaciółkę.
        - Chodź do mnie? – zasugerowała niepewnie.
        - Nie – Wanda uśmiechnęła się lekko. – Karol na mnie czeka.
        - Karol – prychnęła. – Poczeka, zatęskni, bardziej pokocha.
        Przytaknęła i ucałowała ją w policzek.
        - Dobranoc.
        Danka skinęła głową i poszła w swoją stronę.
        Wanda westchnęła. Nie lubiła wracać do domu późnym wieczorem. Opatuliła się dokładnie beżowym płaszczem i powoli ruszyła ulicą, kierując się w stronę Hożej. Piętnaście minut później wchodziła po schodach ku jednemu z ostatnich pięter starej, ale eleganckiej kamienicy.
        W domu pachniało gołąbkami z obiadu. Wanda zdjęła płaszcz, rzucając go na wieszak w przedpokoju. Drzwi po prawej prowadziły do kuchni. Zajrzała przelotnie do garnka, zastanawiając się, czy nie odgrzać sobie posiłku. Z pokoju mamy dochodziła ciche chrapanie, przerywane gniewnymi pomrukami. Zdarzało się, że starsza kobieta mówiła niewyraźnie przez sen. Wanda zdjęła z nóg leciutkie, damskie pantofle i bezszelestnie weszła do sypialni, którą dzieliła z mężem – Karolem. W środku pachniało tanimi papierosami.

        Noc minęła zbyt szybko. 

2 komentarze:

  1. Mam dwa łędy i zaraz sama jakiś szczelę, "mówiąc o jednej sprawia" sprawie. " "rozpuścił się na gorącym cieśnie", cieście. Opowiadanie piękne, ale kiedy zostanie wpleciony klimat wojny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimowy02:57

      I mi literkę ucięło, błędy

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)