12 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz.7 (Ben10, Gwevin]

*
          Kosmiczne bary miały to do siebie, że łączyły wszystkich. Pilotów, więźniów, przestępców, handlarzy, dilerów, każdego, kto się napatoczył. Zbieranina, która tłoczyła się w takich miejscach, odpychała z daleka, budząc wstręt. Tworzyli kolorową mozaikę kolców, macek, łap, futer i łusek, którą dopełniały zbroje, giwery, pistolety, lance, hełmy i przeróżne bronie, z każdego poziomu i z każdej planety.
          Argit siedział w tym bagnie wiele długich lat. Nauczył się, kogo unikać, a komu co oferować. Kogo można wykorzystać, a kto  wykorzysta ciebie. Potrafił mistrzowsko chować się przed tymi, u których miał dług. Środowisko barowe było jego ojczyzną, a on ze swoją szczurza twarzą był jego częścią.
          Usiadł przy barze, przywołując gestem barmana i zamówił jakiś mocny drink. Rozejrzał się po okolicy. Za nim siedzieli handlarze kosmiczną technologią z Galvana, najbardziej zaawansowaną i najbardziej niebezpieczną. Obok spoczął ktoś obcy, kogo nigdy wcześniej nie widział. Na razie wolał się do niego nie zbliżać. Możliwe, że to jakiś naiwniak, którego łatwo da się wykiwać i naciągnąć, ale równie dobrze mógłby to być doświadczony zabijaka, z którym Argit nie chciał mieć wiele wspólnego.
          Poczuł mocny uścisk kościstych palców na ramieniu. Czyjeś paznokcie wbiły mu się w skórę tak mocno, że aż syknął z bólu. Chciał wystrzelić kolcami i uśpić drania, ale dobiegł go cichy, ale przeszywający głos.
          - Witaj, Argit.
          Odwrócił się bardziej przerażony niż zaskoczony.
          - K-Kevin?
          Rozpoznał mężczyznę od razu, mimo, że bardzo się zmienił. Wysoki, muskularny z długimi, prostymi włosami, które zakrywały mu część twarzy, w ponurym płaszczu, przygarbiony, wyglądał upiornie. Argit nie był w stanie powiedzieć dlaczego, a jednak to nie był Kevin, którego znał. To był wrak człowieka.
          Mężczyzna patrzył mu prosto w twarz, świdrując spojrzeniem. Argit nie mógł wytrzymać tego wzroku, odwrócił oczy. Poczuł, że wszystkie kolce stanęły mu dęba. Te oczy były straszne! Małe, podłużne źrenice świeciły niebezpiecznie głodem. Kevin chciał mocy.
          Uśmiechnął się paskudnie. Dopiero teraz Argit zauważył bliznę w kształcie litery „x” na jego brodzie. Musiał zadrzeć z kimś, kto ma ostre pazury. Przestraszony cofnął się, niemal wchodząc na blat.
          - Nie poznajesz mnie, szczurze?
          W tym głosie było coś niedobrego. Argit poczuł, że przewraca mu się żołądek. Kevin był szalony! Wszyscy to wiedzieli. Nieprzewidywalny wariat, którego potrzeby były zmienne i niestabilne. Gotowy zabić dla mocy.
          - Myślałem, że siedzisz – wybełkotał słabo.
          - Siedziałem.
         - U-uciekłeś?
         - Zgadza się.
         Twarz mu się postarzała. Argit nie potrafił ocenić, czy to przez to, że schudł, a jednak zapadnięte policzki i ostre rysy nadawały mu kilka lat więcej niż faktycznie miał. Kiedy mężczyzna usiadł obok niego, poczuł, że najchętniej uciekłby gdzie pieprz rośnie.
          Kevin odgarnął długie, czarne włosy i zerknął na Argita jeszcze raz, mrużąc złowrogo oczy. Argit zbladł gwałtownie.
          - Potrzebuję twojej pomocy, szczurze.
*
          Nim słońce zamajaczyło nad horyzontem, Ben odniósł laptopa dziadka Maxa na miejsce. Staruszek nadal spał spokojnie, a ponowne wtargnięcie wnuczka nie zwróciło jego uwagi. Ben nawet nie brał samochodu, przemienił się w kosmitę Szybciora i przemknął przez miasta dwa razy szybciej.
          Gwendolyn siedziała w kuchni, wpatrzona w filiżankę z kawą. Ben nie umiał robić dobrej kawy. Zawsze wychodziła zbyt gorzka, zbyt słodka, zbyt mocna albo zbyt słaba. Tym razem dodał za dużo mleka. Uśmiechnęła się gorzko. Wolała myśleć o pomyłce w parzeniu kawy kuzyna niż o rzeczywistych problemach.
          Jej mąż, jej notowany kilkakrotnie b y ł y mąż, prawdopodobnie załatwiał stare porachunki. Domyśliła się, że gdzieś usłyszał, że Ragnarok jednak istnieje, więc chciał dokończyć swoją zemstę. Na to Ragnarok chciał się odegrać, eliminując Devlina. Na dodatek siedziała w tym Czarodziejka. A jeśli rzeczywiście ona ożywiła Ragnaroka, to mieli jeszcze większe kłopoty. Mogła się jedynie domyślać, co uczynił Kevin po ucieczce.
          Bała się. Bała się o Devlina. Bała się o siebie. Bała się o Bena. Bała się o Julię. Bała się o Kena. Bała się o całą rodzinę. A najbardziej o Kevina. Bała się o niego i bała się jego. Westchnęła ciężko.
          Mówili, dostaniesz urlop, odpoczniesz. Jak dotąd miała niemniej emocji niż na jednej z niebezpieczniejszych misji. Jeśli jej podejrzenia się potwierdzą i dojdzie do spotkania z Czarodziejką, to pewnie będzie chciała ją zabić. Zbyt zalazły sobie za skórę, żeby mogła odpuścić. Obawiała się też stanu, w którym będzie Kevin. Jeśli moc, którą ukradł, a nie miała pojęcia, ile jej wchłonął, doprowadziła go do szaleństwa, mógł chcieć skrzywdzić Devlina, Bena albo ją. Minął dopiero tydzień, a ona już miała dosyć tego całego urlopu.
          Zastanawiała się, jak poinformować Devlina o ucieczce jego ojca. Chłopak nie miał najlepszym kontaktów z ojcem. Gwendolyn zastanawiała się nawet, czy Kevin nie będzie winił go za swoje powtórne uwięzienie w Niebycie.
          Wiedziała, że kiedy robi się gorąco, żona Bena potrzebuje czegoś na odstresowanie. Odszukała w szufladzie paczkę papierosów i zapaliła, zaciągając się głęboko. Ostry dym wdarł się do jej gardła, drapiąc. Zakaszlała, nieprzyzwyczajona do gorzkiego smaku. Potrzebowała relaksu. Przymknęła opuchnięte powieki i dopiła swoją kawę.
          Słońce było już wysoko.
          Dzień wydawał się być normalny, podobny do podobnych. Kenneth i Devlin od samego rana grali Julii na nerwach, ganiając po domu z dzikimi wrzaskami, bawili się w hydraulików i właśnie ścigali jakiegoś groźnego kosmitę, który istniał tylko w ich głowach. Za nimi starała się nadążyć trzyletnia Leslie, a jednak na jej krótkich, dziecięcych nóżkach nie mogła dogonić wysokich, nastoletnich dryblasów. Mimo pozornej beztroski, Gwendolyn miała wrażenie, że Devlin jest z jakiegoś powodu smutny i nieobecny. Nie potrafiła go rozszyfrować.
          Po nocnych wydarzeniach wszyscy byli zmęczeni, zwłaszcza ona i Ben. Przy śniadaniu rozmowa toczyła się mniej ważnych tematów. Chłopcy szeptali między sobą o nowej grze, Julia przekomarzała się z Benem, a Gwendolyn i Rook dyskutowali na temat budowy nowej stacji kosmicznej w pobliżu Ziemi.
          Późnym popołudniem w domu zjawił się dziadek Max. Gwendolyn wyczuła, że Ben natychmiast się spiął, zagniewany, że ten coś przed  nim zataił. Ona też miała żal, że wciąż traktował ich jak niedoświadczonych nastolatków, który nie będą w stanie zachować się profesjonalnie. Co mógł pomyśleć? Że Kevin przeciągnie ich na tą „ciemną stronę mocy”, a oni ślepo za nim podążą? Myślała, ż udowodnili już, że potrafią o siebie zadbać.
          Julii nie było, a Devlin i Kenneth walczyli – dosłownie – na dworze. Dostali się do magazynu z bronią Bena i sprawdzali, jak działają rozmaite giwery i lance. Gwendolyn czuła, że to może się źle skończyć.
          - Cześć, dzieciaki – uśmiechnął się dziadek Max. – Przyniosłem mój sławny gulasz z pyroniańskich meduz! Są koszmarnie ostre, ale przepyszne – powiedział, stawiając przed nimi półmisek ze skrojonymi kawałkami mięsa, jakimiś dziwnymi, na pewno nie ziemskimi warzywami, które pływały w gęstym, czerwonym sosie.
          - Myślałam, że na Pyrosie żyją tylko Pyronicy – mruknęła Gwendolyn, przyglądając się niepewnie potrawie. – Podobno tam nie ma wody.
         - Bo nie ma – przyznał dziadek. – Te meduzy pływają w lawie, są uodpornione na gorąco. Dostałem je w Podmieście. Chcecie?
          - Chyba podziękuję – Gwendolyn wydęła wargi w grymasie zniesmaczenia. – Może później.
          - Dziadku, musimy porozmawiać – powiedział sucho Ben, kładąc łokcie na stole. Wsparł brodę na splecionych dłoniach i patrzył na dziadka poważnymi, zielonymi oczami. Dziesięciolatek, który znalazł dziwny zegarek, nagle gdzieś zniknął. Był nienaturalnie poważny, a Gwen zdała sobie sprawę, że właściwie go nie poznaje.
          - O co chodzi, Ben? – starzec usiadł naprzeciw nich i wyciągnął swoje mechaniczne ramię po ciastka leżące na środku stołu. On też zrozumiał, że w pokoju zaległa dziwna cisza. Kiedy Ben stawał się poważny, należało się bać.
          - Dlaczego zataiłeś przed nami informacje o ucieczce Kevina z Wielkiej Nicości? – spytał prosto w mostu. Ciastko zatrzymało się w połowie drogi do ust dziadka.
          Max natychmiast spoważniał.
          - Skąd o tym wiecie?
          - Nieważne skąd – uciął Ben. – Nie uważasz, że powinniśmy wiedzieć, że niebezpieczny przestępca uciekł? I może grasować w okolicy?
          - Nie ma go na ziemi – powiedział Max. – Nie chciałem wam mówić. Wiem, że był wam bliski, nie chciałem, żebyście przeżywali na nowo nadzieję, że on może jeszcze się nawrócić, a potem rozstanie.
          - Chyba jesteśmy już na tyle dojrzali, żeby sami ocenić, że chcemy się w coś wplątywać, czy nie – wtrąciła Gwendolyn.
          - Nie chciałem, żeby wiedział Devlin. Gdybyście się dowiedzieli, pracowalibyście nad tą sprawą. Siłą rzeczy, mówilibyście wtedy o tym. Mógłby się dowiedzieć.
         - Nie powinieneś był tego robić, dziadku – westchnęła Gwendolyn. – Musimy się skontaktować z Kevinem. – zadecydowała cicho. - Może...
          - Na to nie licz – Ben spojrzał na nią surowo. Wiedział, o co jej chodziło, wiedział, że naiwnie ma nadzieję, że wróci dawny Kevin, który wręczył jej plastikowy pierścionek z automatu. – Argit będzie coś wiedział, skontaktujemy się z nim. Chciałbym, żebyś została.
          - Też chce wielu rzeczy, a niewiele dostaje – odparła Gwendolyn. – Jadę z tobą. Kiedy?
          - Jutro – Ben pokręcił głową. Za dobrze znał Gwen, wiedział, że jeśli podjęła jakąś decyzję, to nikt nie jest w stanie zmienić jej zdania. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Kevina Levina.
*
          Mimo, że dochodziła druga, Devlin nadal nie spał. Czekał aż dom wreszcie ucichnie. A mimo to, stale coś się działo. Mała Leslie, jak na złość, postanowiła dzisiaj nie spać i marudziła całą noc pod opieką ciotki Gwendolyn. Julia i Ben wyszli do teatru, chcąc spełnić cały wieczór razem. Devlin czasami zastanawiał się, jak ludzie potrafią się nadal kochać pomimo tylu lat spędzonych wspólnie. Kenneth dopiero niedawno poszedł do siebie, wcześniej grali w nową, odjechaną grę.
          Devlin westchnął ze smutkiem, czując miażdżący uścisk w brzuchu.
          To była ich ostatnia wspólna gra. Wiedział, że będzie tęsknić za przyjacielem, z którym spędził tyle czasu. Był dla niego bratem, które chronił i któremu mówił wszystko. Ale nawet jemu nie powiedział, że dzisiaj w nocy zamierza odejść i zniknąć z życia Tennysonów raz na zawsze.
          Leslie ucichła i ciotka Gwendolyn wyszła z jej pokoju. Równe kroki rozległy się po korytarzu, a potem zatrzasnęła swoje drzwi. Dom umilkł. Bezszelestnie wstał i wyciągnął spakowany wcześniej plecak. Nie miał wiele rzeczy, kiedy zamieszkał u Tennysonów, posiadał tyle, co nic. Wszystko to zdecydował się wziąć ze sobą, rzeczy, które dostał, wolał pozostawić. Nie były jego. Przeliczył jeszcze pieniądze w portfelu, a było tego niewiele, wziął swoja deskę do ręki i przerzuciwszy przez ramię plecak, otworzył szeroko okno.
          Odpalił deskę i ruszył, przelatując nad ogrodem Julii. Na biurku pozostał tylko list z wyjaśnieniem i przeprosinami, pożegnalny list. Zatrzymał się przed metrem i zastanawiał się, czy przenocować tutaj, czy iść dalej. Wszedł na pustą, cichą stację i rozejrzał się dookoła.
         Nagle coś rozjaśniło stację różowym blaskiem.
          Odskoczył natychmiast, zaskoczony. Do tej pory widział taką moc tylko u ciotki Gwendolyn. Czyżby przyszła za nim i chciała go zatrzymać? Przed nim rozciągał się okrągły, błyszczący na różowo portal. Przymknął oczy, oślepiony mocny światłem.
         Z portalu wyłoniła się smukła, kobieca sylwetka. Devlin nigdy wcześniej jej nie widział. Bez wątpienia była piękna. Piękniejsza od jakiejkolwiek kobiety, którą widział. Smukła, zgrabna i elegancka. Długie, srebrne włosy swobodnie opadały na ramiona, tworząc wokół jej głowy delikatną poświatę. Wykrzywiła wymalowane czarną szminką usta w uśmiechu.
         - Witaj, chłopcze.

*

2 komentarze:

  1. misiu09:50

    Jak zwykle świetnie. xD
    Myśle, że ktoś ocali Dev'a i że tym kimś jest Kevin.
    Ale to tylko moje domysły. Czekam na ciąg dalszy.
    Nie zapomne o tobie. Mam nadzieje, że ten czas szybko zleci.
    Serdecznie pozdrawiam i życzę udanego pobytu w Chorwacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. UGHR! Czarodziejka... Czemu Dev chce uciec? ;< Dowiem się tego czytając następne rozdziały (taką mam nadzieję) :D

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)