2 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz. 2 [Ben 10, Gwevin]

         Gwendolyn ocknęła się zupełnie nagle, wybudzona ze snu bólem. Tępym, uciążliwym bólem, który kłuł, pulsował i rwał. Czuła szwy pod żebrem, które uwierały przy każdym ruchu. Głowa prawie eksplodowała i przy każdym ruchu niewidzialna obręcz coraz bardziej zaciskała się na skroniach. Rozejrzała się. Na widok białych ścian prawie się wzdrygnęła. Musiała być w szpitalu, tylko w jakim? Na żadnym statku hydraulicznym nie widziała tak typowo ziemskiej izby chorych.
          Leżała na łóżku pokrytym cienką, bladozieloną pościelą. Obok stała szafka nocna z czterema szufladami, na której blacie ktoś porzucił jej odznakę hydraulika, telefon i zwiędniętą żółtą różę w przezroczystym, szklanym wazonie. Po lewej miała okno, przez które wpadały delikatne promienie słońca. Znajomego słońca, a nie trzech księ. Była na Ziemi.
          Ostatnim, co pamiętała, była dzika bestia śliniąca się nad jej twarzą i szalejące płomienie. Musieli ją wyciągnąć z tego statku, z tej śmiertelnej pułapki, w jakiej się znalazła, z potrzasku i zabrać na statek, którym wylądowała na Ziemi.
          Minęło wiele lat odkąd ostatnim razem odwiedziła swoją rodzinną planetę. Kiedy nie miała żadnych misji ani zajęć, wybywała na Anodynę, sprawdzić, co u babci i u dalekiej kuzynki. Sunny pozostała szaloną, nierozważną i zazdrosną pannicą, a jednak z czasem odnalazły coś na kształt wspólnego języka.
         Ziemia była miejscem, gdzie przeżyła swoje najcudowniejsze lata.
          Tutaj odkryła, że nie jest zwykłym człowiekiem, ale w połowie anodytką. Tutaj spędziła najcudowniejsze wakacje swego życia, gdy on i jej kuzyn Ben ratowali świat przed wrogimi najeźdźcami. Tutaj chodziła do szkoły, poznała swoja najlepszą przyjaciółkę Emily. Tutaj przeżyła swoje pierwsze miłości, te zwykłe, szkolne i te wielkie. Tutaj stała się hydraulikiem i ratowała świat. Tutaj poznała swojego męża i wzięła szalony ślub pod wpływem jednej chwili. Tutaj kupiła swoje pierwsze własne mieszkanie, trzy pokoje na czwartym piętrze w jakiejś parszywej okolicy. Tutaj też rozegrały się największe dramaty jej życia. Ostatnim, co zrobiła przed odejściem z Ziemi, było unieważnienie związku małżeńskiego.
         Drzwi lekko się uchyliły i do środka zajrzała czupryna kasztanowych włosów, spod których wyglądały ciekawskie, zielone oczy. Zaraz za nimi wsunął się właściciel, wielki mężczyzna w białej podkoszulce i ciemnozielonych spodniach. Benjamin Tennyson. Żywa legenda. Posiadacz Omnitrixa. Heros. Bohater. Ulubieniec mediów.
          - Gwendolyn, nawet nie wiesz, jakiego nam stracha napędziłaś – westchnął ciężko, zamykając za sobą drzwi. – Kiedy cię tu przywieźli, byłaś prawie martwa.
          - Biorąc pod uwagę, że prawie się spaliłam i omal nie zostałam rozszarpana przez dzikiego stwora, całkiem nieźle sobie poradziłam – odparła cicho, próbując unieść się na łokciach. Mówiła niewyraźne, z wysuszonego gardła wydobyły się jedynie chrzęszczenia. Opadła na poduszki, zatrzymana bólem szwów.
         - Jak się czujesz? – zapytał Ben, siadając na krześle przy łóżku. 
         Gwendolyn przyjrzała mu się uważnie. Jak on się zmienił! Zmężniał, zupełnie nie przypominał jej kuzyna, którego zostawiła dawno temu na Ziemi. Mimo, że wiele razy widziała, że zapuścił brodę, że pracował nad mięśniami, że zdecydowanie urósł, to im dłużej się mu przyglądała, tym bardziej nie wierzyła, że to Ben.
          - Dobrze – skłamała. Jeśli zapomnieć o bólu, zmęczeniu i złości, nie było z nią najgorzej.– Co słychać, Ben?
          - W porządku. Odkąd ostatni raz rozmawialiśmy zdążyłem uratować Ziemię kilkakrotnie, wiesz, w końcu jestem super bohaterem – odparł, szczerząc się bezczelnie.
         Mógł mieć żonę i dwoje dzieci, mógł mieć brodę i mięśnie, mógł wyglądać poważnie, mógł sprawiać wrażenie doświadczonego, ale w gruncie rzeczy pozostał tym samym rozkapryszonych, nierozsądnych dzieciakiem, którego tak kochała.
          - Tak samo pyszny jak zawsze – mruknęła, przecierając czoło wierzchem dłoni. – Idź już, pewnie Julia i dzieciaki na ciebie czekają.
         - Jedziesz ze mną – oznajmił wesoło. Widząc zdumienie na jej twarzy, zaczął wyjaśniać: – Przekonałem ich, żeby cię wypisali, zabieram cię do domu.
         - Ben – zmarszczyła brwi. Kochała Julię jak własną siostrę, a jednak nie miała ochoty znosić przesadnej rodzinnej troski, pytań i podsuwania kandydatów na kochanków. Wolała swoją samotność. – Dziękuję, że załatwiłaś mi wypis, ale jadę do siebie.
          Parsknął śmiechem.
          - Twój dom jest zamknięty od kilku lat. Naprawdę chcesz tam zostać na noc?
         Zawsze płaciła czynsz w terminie, a jednak jej trzypokojowe mieszkanie stało puste odkąd wyjechała. Nie miała odwagi go sprzedać, zbyt wiele szczęśliwych chwil tam przeżyła. Jeśli nikt tam nie zaglądał, domyślała się, że wszystko było zakurzone i pewnie w szczelinach zamieszkały pająki... Wzdrygnęła się na samą myśl o włochatych istotach wpełzających w jej oczy, wyjadających mózg,
          - Nie chcę być problemem.
          - Nie jesteś problemem. Jesteś rodziną. Rodzinie się pomaga.
          Ucałował ją w czoło i wyszedł ka korytarz. Gwendolyn leżała bez ruchu, obolała i zmęczona. Od zapachu szpitala – zapachu leków, choroby i środków dezynfekujących – robiło jej się niedobrze. Zebrała w sobie siły i wstała, sycząc z bólu. Zrzuciła szpitalną piżamę i założyła leżące w dole łóżka jeansy i koszule, należące najpewniej do Julii, żony Bena. Miło, że o wszystko zadbał. Chociaż pewnie Ben nie pamiętał o takich bzdurach jak  ubranie, przecież on czasem zapominał głowy z domu. Mogłaby się założyć, że Julia o wszystko zadbała.
          Zapięła guziki i zgarnęła z szafki swoje rzeczy. Przez rany chodziła powoli i na dodatek kuśtykała. Cholerna bestia. Powinna była użyć zaklęć znacznie wcześniej zamiast strzelać i uciekać. A jednak rzadko na misjach korzystała z many. Nie potrafiła do końca tego wytłumaczyć, ale wolała polegać na broni i sile fizycznej niż wysługiwać się zaklęciami. Magia była jej symbolem, gdy jeszcze działała razem z Benem i Kevinem, a gdy tamto się rozpadło, zrezygnowała z mocy.
          Otworzyła drzwi i omal nie wpadła na Bena, który najwyraźniej chciał ją pogonić.
          - Wszystkie twoje rzeczy przysłali do nas, są w domu – powiedział, wręczając jej zadrukowaną drobnymi literami kartkę. Jej wypis. – A twój szef...
          Zanim zdążył dokończyć, odznaka się odezwała. Wyjęła ją z kieszeni, sprawdzając, kto chce się z nią skontaktować. Nad odznaką pojawił się hologramowy wizerunek dowódcy misji, Jacoba.
         - Witaj, Gwendolyn. Jak się czujesz? – spytał poważnie, po czym mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. Pewnie wcale go to nie obchodziło. – Przykro mi, że zostałaś ranna. Dokończymy tą sprawę bez ciebie. Dostałaś trzytygodniowy urlop.
         - Słucham?
         - Trzytygodniowy urlop.
         - Nie potrzebuję urlopu. Kilka dni i mogę wracać – zaprotestowała, marszcząc brwi.
         - Decyzja z góry, Gwendolyn. Do widzenia.
         Nim zdążyła jeszcze coś powiedzieć, rozłączył się. Gwendolyn była wściekła. Nie dość, że zwyczajny potwór, nie posiadający żadnych szczególnych mocy, nieźle jej dokopał, to jeszcze została wysłana na przymusowy urlop. A skoro wiedział o tym Ben, który najpewniej słyszał całą rozmowę, zmusi ją, żeby cały ten czas została u niego.
          Za każdym razem, gdy była na Ziemi, jej myśli sprowadzały się do jednego. Do Kevina Levina. I wszystko zaczynało się od nowa. Wyrzuty sumienia, rozmyślanie, co by było gdyby, szukanie rozwiązania, by wydostać go z więzienia, rozdrapywanie starych ran.
         - Wreszcie spędzisz trochę czasu z rodziną – Ben uśmiechnął się i objął ją ramieniem, prowadząc ku drzwiom. – Kiedy ostatnio bawiłaś się z dzieciakami?
          Nie odpowiedziała.
          Oprócz jej bratanka Kenny’ego, najstarszego, jedenastoletniego syna Bena, posiadacza kopii Omnitrixa i trzyletniej Leslie, najmłodszej pociechy, mieszkał tam jeszcze jeden chłopiec. Devlin Levin. Syn Kevina Levina. Niewiele słyszała o tym dzieciaku. Był chyba rok starszy od Kenny’ego i miał umiejętności ojca. Czasem, gdy rozmawiała z bratankiem, mówił, że Dev jest super kumplem.
          Ben odpalił auto i ruszył krętymi uliczkami Bellwood. Już po chwili Gwen zorientowała się, że mieszkał w tym samym miejscu, co dawniej. Zaparkował przed wielkim, jednopiętrowym domem z niedużym, zadbanym ogrodem. Gwizdnęła. Nieźle się kuzynek urządził. Jej trzypokojowe mieszkano na przedmieściach nie umywało się do tej rezydencji.
          Wysiadła, wdychając zapach kwiatów, rosnących w ogrodzie. Julia, żona Bena, z pewnością poświęcała rabatom mnóstwo czasu.
          - Gwendolyn, jak dobrze cię widzieć!
          Drobne, szczupłe ramiona objęły ją znienacka. Gwendolyn aż podskoczyła, nieprzyzwyczajona do nagłych wylewów czułości. Obok niej stała nieduża kobieta o azjatyckich rysach ubrana w bladozieloną sukienkę do kolan ściąganą pod biustem. Uśmiechała się przyjaźnie, ciepła i wesoła jak zawsze.
          - Julio – Gwendolyn odwzajemniła uścisk. – Minęło wiele czasu.
         - Zbyt wiele, kochanie – ucałowała ją serdecznie i jeszcze raz się roześmiała, jakby miała mnóstwo powodów do radości.
          Julia z każdym rokiem była coraz ładniejsza. Macierzyństwo, małżeństwo i spokojne życie sprawiło, że jej dziewczęca uroda nabrała ciepła i powagi. Czarne oczy spoglądały na Gwendolyn spod farbowanych, wytuszowanych rzęs.
         - Cieszę się, że wreszcie spędzimy trochę czasu razem. Brakowało mi naszych zakupów! – zaśmiała się lekko, biorąc przyjaciółkę pod rękę, poprowadziła ją do drzwi. – Ken bardzo się ucieszył, że przyjeżdżasz. Wiesz, masz opinie super cioci z niesamowitymi przygodami!
         Gwendolyn skinęła głową, chociaż nie słuchała paplaniny Julii. W środka natychmiast uderzył ją zapach gotowanych warzyw. Ale na pewno nie były to ziemskie warzywa. Najwyraźniej dziadek Max znów dorwał się do kuchni i postanowił przygotować jakiś posiłek. Mimo, że była strasznie głodna, czuła, że dziś odpuści sobie obiad.
          - Ciocia Gwen!
          Ktoś z prędkością światła zbiegł po schodach, zatrzymując się przed nią. Kineceleranin, bo z tej razy pochodziła najpewniej niebieskoskóra skóra istota, ledwo wyhamował i prawie się przewrócił. Gwen dostrzegła na klatce piersiowej kosmity symbol Omnistrixa.
          - Kenneth, tyle razy mówiłam: nie używasz Omnitrixa na terenie domu! – Julia spojrzała na syna karcąco, ale niewiele było w jej wzroku złości. Gwendolyn zawsze widziała w niej najłagodniejszą osóbkę na świecie i wiedziała, że nawet nie umiała dobrze krzyknąć. – Wczoraj rozbiłeś mój ulubiony wazon, a dziś...
          - Ten wazon i  tak był brzydki – odparł bezczelnie Kineceleranin, a widząc ściągnięte brwi matki, spróbował się jeszcze usprawiedliwić: – Jakoś muszę się nauczyć obsługi, jeśli mam kiedyś ratować świat! Tata nie ma czasu... Musze się uczyć!
          - Nie w moim domu – ucięła Julia.
          - Oj, mamo – kosmita wywrócił oczami, znudzony wiecznymi wyrzutami i tymi samymi sporami. Mama była zwykła, pozbawiona mocy, po prostu – człowiek, nie rozumiała kosmicznego świata, który on tak uwielbiał.
          Gwendolyn odchrząknęła lekko, przerywając kłótnię.
         - Cześć, Ken.
         - Ciocia, jak podoba ci się Szybcior? To mój ulubiony kosmita, wiesz? Jest po prostu odlotowy!
          Gwendolyn nie wiedziała, że dzieci potrafią tak szybko mówić. Słowa, wyrzucane z prędkością karabinu maszynowego, zlewały się w jeden nieustanny bełkot na jednym oddechu.
         - Jest super – zapewniła. – Widzę, że mój bratanek szkoli się na nowego super bohatera – zwróciła się do Julii.
         Za plecami Kena wyrósł Ben i wcisnął symbol Omnitrixa, przemieniając go z kosmity w człowieka. Kenneth był wysokim, szczupłym jedenastolatkiem z czupryną brązowych, nigdy nieuczesanych włosów i wielkimi zielonymi oczami, które odziedziczył po ojcu. Gwendolyn widziała w nim młodszego Bena, gdyby dziesięcioletni kuzyn stanął teraz przy synu, wyglądaliby niemal jak bliźniacy.
          - Hej! – zaprotestował i spojrzał na ojca z wyrzutem. Ten rozłożył ręce w obronnym geście, świadomy, że syn jest zbyt zajęty gościem, by wszczynać bójkę. Chłopak uśmiechnął się zadziornie i złapał ją za rękę. - Muszę ci coś pokazać, ciociu – powiedział, ciągnąc ją po schodach na górę.
          - Ken, ciocia jest zmęczona i na pewno bardzo głodna – zaczęła Julia karcącym tonem. – Daj jej spokój, twoja sprawa na pewno może poczekać do jutra...
         - Spokojnie Julio – mruknęła Gwendolyn przez ramie, wspierając się na poręczy. Noga dokuczała jej niemiłosiernie, ale zacisnęła zęby i wdrapała się po schodach, ledwo nadążając za pędzącym Kenem.
          - Opowiesz mi potem o swoich przygodach? – zapytał nagle Ken, zerkając na nią wielkimi, zielonymi oczami. – Też chciałbym latać po różnych planetach, a tata wciąż... – zawiesił ponuro głos, ale ciotka doskonale zrozumiała.
          - Martwi się o ciebie, to wszystko – Gwendolyn dokuśtykała do bratanka i położyła mu dłoń na ramieniu w geście pocieszenia. – Rodzicielstwo.
          - Gdybyś miała dzieci, pozwalałabyś im latać z tobą na misje? Walczyć przy tobie? – zapytał cicho Kenny. Nie czekając na odpowiedzieć,  tłumaczyć dalej: – Po widzisz, taty ciągle nie ma. Rzadko mnie trenuje, a obiecał, że razem będziemy ratować świat.
          - Jesteś jeszcze mały, Kenny. Przyjdzie czas... – powiedziała powoli. Ktoś powinien przypomnień Benowi, że on w wieku jego syna niejednokrotnie ryzykował i walczył. Wolała nie opowiadać o tych wszystkich przygodach, lepiej nie podsuwać dziecku argumentów.
          - Nie jestem mały – obruszył się.
          - No dobrze, nie jesteś. Brakuje ci doświadczenia i praktyki w walce, pewnie dlatego tata...
          - Jak mam zdobyć doświadczenie, kiedy on nigdy nie ma czasu ze mną ćwiczyć?! – przerwał z wyrzutem. Gwendolyn westchnęła ciężko. No miał chłopak rację, jakby nie patrzeć.
          Poprowadził ją korytarzem do ostatnich drzwi. Gwendolyn rozglądała się ciekawie, oglądając stare plakaty „Zapaśników sumo”, niektóre jeszcze z dzieciństwa Bena. Dziwne, że jeszcze to trzymał. Część zżółkła, inne były naderwane albo miały ślady zginania.
          - Chodź – Kenny przywołał ją gestem i otworzył szeroko drzwi. – Chciałem ci pokazać mój pokój.
          Gwendolyn uśmiechnęła się lekko i weszła do środka. Uderzył ją mocny zapach pizzy. Kolejna rzecz, która ojciec i syn mieli wspólną: Ben też zdecydowanie za rzadko wietrzył pokój. Na ścianach wisiało mnóstwo różnych plakatów z nowych gier. Nie rozpoznawała większości z nich, ostatni czas spędziła na obcych planetach i już niemal zapomniała, jak to jest po prostu pójść do kina. Pod oknem stało niepościelone łóżko ze zwiniętą w nogach kołdrą, a obok szafka nocna. Na regale walały się komiksy, a z jednej szuflady wystawały zmięte spodnie.
          - Sorry – bąknął zakłopotany chłopak. – Nie miałem czasu ostatnio posprzątać.
          - Sprzątanie jest przereklamowane – odparła, klepiąc go po ramieniu.
          - Słuchaj, jest taka sprawa... – Ken usiadł na łóżku i spojrzał na nią prosząco. – Zrobisz coś dla mnie?
          Gwendolyn zmarszczyła brwi. Oho, zanosiło się, że właśnie miała zostać wspólnikiem.
          - Zależy co, młody człowieku.
          - Dzisiaj o jedenastej do kin wchodzą Legendarni Pogromcy. A tata zabrania mi pójść. Nam. Znaczy, mi i Devlinowi, samemu. A my byśmy chcieli. I, sama rozumiesz, potrzebujemy kogoś, kto by z nami poszedł.
          - I?
          - No i może ty? – spytał, zerkając na nią oczami mokrego, smutnego pieska.
          - Dlaczego akurat ja? A twoja mama? Dziadek?
          - Ty jesteś spoko i nie podkablujesz... A jak mama zobaczy ten film nigdy więcej nie pozwoli nam grać i oglądać... – zawiesił ponuro głos. – Rozumiesz, ciociu?
          Gwendolyn zachichotała cicho. Ledwo przyjechała, a już chcą ją zatrudnić jako niańkę. Uśmiechnęła się, zdając sobie nagle sprawę, że nie śmiała się od bardzo dawna.
          - No dobrze, niech będzie. Nic nie przywiozłam, więc dostaniecie ode mnie chociaż taki prezent – powiedziała.
          Ken rzucił jej się na szyje i mocno objął. 
          - Musze powiedzieć Devlinowi! Gdzie on znowu polazł? Zaczekaj tutaj, zaraz go znajdę...
          Wybiegł z pokoju, omal nie potykając się o próg. Sięgnęła po jakąś gazetę leżącą pod łóżkiem i zaczęła czytać. Tak jak się spodziewała, dotyczyła „Legendarnych pogromców”. Kiedy ona była w jego wieku, furorę wśród chłopców robili Zapaśnicy Sumo. Widać ci przeszli do historii, ustępując miejsca nowemu. Gwendolyn przyjrzała się sylwetkom postaci. Wysocy, przystojny i napakowani mężczyźni z szerokimi ramionami stanowili śmieszny kontrast dla smukłych, chudych pań, które z powodu nieproporcjonalnie wielkiego biustu prawdopodobnie załamały by się pod jego ciężarem.
          - Kenny, słuchaj... – ktoś wpadł do pokoju. – O.
          Uniosła głowę i ujrzała wysokiego, wyższego od Kena chłopaka o kruczoczarnych włosach związanych w kucyk. Był pewnie odrobinę starszy od jej bratanka, wyglądał poważniej i dojrzalej. Miał na sobie znoszoną szarą bluzę i czarne spodnie z wielkimi kieszeniami. W dłoni ściskał deskę do lotów, taką samą, jaką na swoje dziesiąte urodziny dostał Kenny.
         - Dzień dobry pani – mruknął, wycofując się.
         - Cześć. Jestem Gwendolyn Tennyson, jestem... – zaczęła, zastanawiając się, kim może być przyjaciel jej bratanka.
         - Wiem kim pani jest. Nazywam się Devlin Levin.
          A więc to jest Dev. Mogła się domyślić. Przypominał jedenastoletniego Kevina jak dwie krople wody. Podobnie wyłamywał sobie palce i podobnie marszczył brwi.
          - Daj spokój z tym oficjalnym tonem. Nie jestem pani, jestem ciocia – powiedziała spokojne Gwendolyn. Jeszcze kilka godzin temu nie wiedziała, jak zareaguje, a jednak nie czuła nic dziwnego.
          Chłopak przybliżył się do niej trochę, przypatrując się jej wielkimi, granatowymi oczami. Oczami Kevina.
          - Miło panią... miło cię poznać – uśmiechnął się łobuzersko. Skóra zdarta z Kevina. – Dużo o tobie słyszałem.
          Gwendolyn uniosła lekko brwi.
          - Ja o tobie też – przyznała. – Mam nadzieję, że się dogadamy, co?
          Chłopak wbił wzrok w podłogę.
          - Pewnie wiesz, kto jest moim ojcem. Ja... Nie jestem jak on. Nie jestem zły. Nie chcę, żebyś myślała, że jestem taki jak on. Nie mam z nim nic wspólnego – powiedział cicho. Rozdziawiła usta, zdumiona nagłym wyznaniem.
         Gwendolyn wstała i podeszła do chłopaka. Kucnęła przy nim i uśmiechnęła się po matczynemu.
          - Kto ci powiedział, że twój tata jest zły? – spytała.
          - Przecież jest. Nikt nie musiał tego mówić. Ja sam to widziałem... Zaatakował i w ogóle.
          - Nie jest zły, jest trudny. Pogubił się, to wszystko. Twój tata kiedyś był dobrym człowiekiem. Bohaterem, który ocalił świat. Po prostu – zająknęła się na chwilę. – Ludzie czasem potrzebują kogoś, kto wskaże  im drogę. Bo się gubią. Zapamiętaj, Devlinie, nie ma złych ludzi. Twój ojciec nie raz ratował świat i poświęcał się dla przyjaciół.
          Devlin przyjrzał się jej ciekawie.
          - Naprawdę?
          - Kiedyś ci opowiem – obiecała smutno. Każda rozmowa o Kevinie wiązała się z uczuciem straty i poczuciem winy. Coś zawsze kłuło ją w sercu. – Nie myśl o nim, jak o kimś złym. To twój tata i on cię kocha. Kiedyś się odnajdzie i znowu będziecie razem.
          - Powaga? Bo czasem mam wrażenie, że on wcale mnie nie lubi.
          - Kocha cię, Dev, twój tata bardzo cię kocha – zapewniła.
          - Jesteś w porządku, ciociu Gwendolyn.
          - Devlin! - do pokoju wpadł Kenny. – Wszędzie cię szukałem! Ciotka zabierze nas do kina, ogarniasz?
          - Czadzior! – krzyknął ucieszony Dev, strzelając „żółwika” z Kenem.
          Gwendolyn tylko się uśmiechnęła. Już nie pamiętała, że Ziemia to nie tylko sentymenty i wyrzuty, ale także rodzina. Rodzina, przy której czuła się znowu szczęśliwa. Może powinna jednak częściej tu przyjeżdżać. Podniosła się z sykiem bólu i wyszła z pokoju, pozostawiając chłopaków samym sobie.
          Na dole czekał na nią dziadek Max. Postarzał się, wyglądał na słabszego niż jeszcze kilka lat temu. Jedno pozostało niezmienne: nosił tą samą, czerwoną koszulę w kwiaty. Na widok wnuczki uśmiechnął się i rozłożył szeroko ramiona.
          - Gwendolyno, tak bardzo tęskniłem.
          Objęła starca i westchnęła ciężko. Przez lata był dla niej wielkim wsparciem, akceptował każdą jej decyzję i przekonywał rodziców, że nie muszą być aż tak surowi.
         - Dziadku... – wyszeptała, wdychając zapach kiepskiej, dziadkowej kuchni.
         - No wreszcie jesteś – z kuchni wyjrzała głowa Julii. – Mam nadzieję, że mój syn bardzo cię nie zamęczył, co? Chodź, zjesz obiad – uśmiechnęła się. – Pewnie stęskniłaś się za ziemskim żarciem?
          - Kto gotował? – spytała niepewnie, znosząc zirytowane spojrzenie dziadka.

          - Oczywiście, że ja – krzyknęła Julia, znikając w kuchni. Gwendolyn odetchnęła z ulgą, na co dziadek dał się lekkiego kuksańca. Poczuła się dokładnie na swoim miejscu. 

2 komentarze:

  1. Anonimowy19:20

    Zajebisty blog. Kontynułuj.

    OdpowiedzUsuń
  2. Genialnie... Tylko czemu Kevin jest zły i Devlin (na razie to tak wynika) nie jest synem Gwen?! Czemu w ogóle się z nim rozwiodła...? TT^TT

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)