9 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz.5 [Ben10, Gwevin]

         - Kevin E. Levin rzeczywiście próbował zabić mojego pana. A jednak mu się nie udało – odparł Sakit. Gwendolyn zmrużyła złowrogo oczy, odtwarzając w pamięci wybuch statku Ragnaroka. Pamiętała dokładnie płomienie i dym, które zawładnęły całą maszyną, gdy ta rozpadła się na kawałki. Kevin ledwo się stamtąd wydostał. Statek stał się nagle śmiertelną pułapką, w której wszędzie był ogień i duszący smród spalenizny. Kevin zapewnił, że Ragnarok nie przeżył. Była pewna, że jego zemsta się dokonała...
          - Nie powiedziałeś, czego szukasz na ziemi – zwróciła się do arachnomałpy.
          - Omnitrixa.
          - Jak wszyscy. A druga rzecz?
          - Zemsta. Nie domyślasz się? – arachnomałpa pomachała ogonem, paradując po dachu z wrodzoną gracją. – Mój pan chce zemsty.
          Gwendolyn  nagle zrozumiała, kto miał być jego zemstą. Devlin. Oczywiście. Kevin spróbował zniszczyć Ragnaroka, więc odegrają się na jego synu, bo on sam był nieosiągalny, zamknięty w Niebycie, jeśli jej podejrzenia się nie potwierdziły.
          - Już wiesz, Gwendolyn Tennyson? – arachnomałpa skoczyła blisko, szczerząc ociekające śliną zęby. – Zgadza się. Śmierć tego dzieciaka będzie zemstą mojego pana.
          - Devlin, idź stąd! Ale już! – warknęła cicho, starając się zasłonić chłopca. Nawet jeśli potrafił przemieniać się w ogromnego potwora, nadal był tylko dwunastolatkiem, którego musiała obronić.
          - Nie mów mi, co mam robić – odparł gniewnie, rzucając jej krótkie, pełne złości spojrzenie. Mogła się domyślić, że, tak jak ojciec, nienawidzi rozkazów.
          - Nie czas na takie dyskusje –  fuknęła. – Obudź Julię i Kena, jasne?
          - Nie kombinuj, ciociu.
          Nim zdążyła znowu go zbesztać, zmutował się w swoją drugą formę. Trudno wymagać, żeby słuchał poleceń dużo mniejszej od siebie kobiety. Nie mając wyboru, musiała się pogodzić, że będzie walczyć przy niej.
          - Znowu chcecie walczyć? Gwendolyn Tennyson, nie prościej będzie załatwić sprawę pokojowe? Bez ofiar? Bez szkód?
          - W porządku – odparła. – Ty wylatujesz, my zapominamy o sprawie. Umowa?
          - Nie do końca o taki rozejm mi chodziło – Sakit skoczył nagle do statku. Gwendolyn przez moment miała nadzieję, że odleci, zniechęcony początkowym niepowodzeniem w przechwyceniu Devlina i zdobyciu Omnitrixa, a jednak zaraz znów zjawił się przy nim. Z bronią.
          - Innego nie będzie – wycedziła. Miała dość rozmów. Zaatakowała, wyrzucając świecące kule. Kosmita uskakiwał, popiskując nieprzyjaźnie. Jeden z ataków pozostawił w dachu wielką dziurę, za którą Ben pewnie będzie wściekły. Nie mówiąc o Julii, która urwie jej głowę.
          Budując schody z many, ruszyła w stronę gwiazd, zupełnie jakby chciała dostać się do nieba. Zaatakowała z góry, stając na grubej platformie. Kosmita, skupiony na rzucaniu siecią w Devlina, nie zwrócił uwagi na nadchodzący z góry atak.
          Kula many poleciała wprost w kark arachnomałpy. Rzucony siłą uderzenia, Sakit stoczył się na samą krawędź dachu. Podniósł się z trudem i dopiero teraz strzelił z broni, którą wyniósł ze statku.
          Dla Gwendolyn giwera nie różniła się od setek innych, pewnie miała po prostu inny moduł czy jakąś budowę. Jej wiedza na temat kosmicznej technologii ograniczała się do minimum. Kevin pewnie zaraz wyrecytowałby jej, z czego składa się broń, jak jej używać, z którego poziomu pochodzi i jak ją rozłożyć na części pierwsze.
          Niebieski laser wystrzelił w jej stronę. Zdążyła wytworzyć tylko osłonę z many, która zaraz pękła pod wpływem nieustającego ognia. Znów stworzyła barierę, tym razem mocniejszą i grubszą.          Szybko pojawiła się cienka szczelina.
          - Cholera by to.
          W stronę małpy poleciała żarząca się kula ognia. Devlin, który miał w swoje cześć Pyronity, strzelał w przeciwnika gorącymi pociskami. Zaraz potem z jego lewej ręki, która wyglądała jak ramię Inferna z zegarka Bena, wypadły kolejne. Arachnomałpa zaskomlała i wybiła się w górę, wyrzucając swoją sieć.
          Nim Gwendolyn zdążyła się zasłonić, lepka maź przygwoździła ją do ziemi. Warknęła poirytowana i spróbowała się szarpnąć. Bez skutku. Pajęczyna trzymała się mocno i wydawała się być nie do rozerwania.
          Udało jej się uchronić jedną rękę przed zamotaniem. Uważając by nie dotknąć lepkich nitek, wyciągnęła z kieszeni spodni od piżamy telefon i wystukała numer Bena.
          - Gwen, jestem na autostradzie, wracam do domu, jest środek nocy. Czego ty chcesz? – westchnął zmęczonym tonem, zapominając o zwyczajowym „cześć” czy jakimś grzecznym pytaniu, co się dzieje.
          - Wredny kosmita od Ragnaroka robi kłopoty. Chce Devlina i Omnitrixa. Przyjedź szybciej, do cholery! – mruknęła ze złością, nadal wyszarpując się z sieci.
          - Już tam jestem – krzyknął Ben do telefonu i się rozłączył. Utworzyła z many dwie ostre uchwyty i rozcięła pajęczynę niczym papier.
          W tym czasie, gdy ona wzywała pomoc, kosmitą zajął się Devlin. Mimo, że pajęczomałpa jest średnio niebezpieczna, ten sprawiał sporo kłopoty. Chłopakowi brakowało doświadczenia, by mógł skutecznie obronić się przed wyklasyfikowanym zbirem.
          Kopnęła w dach, mając nadzieję, że hałas zwróci uwagę Julii i Kena. Z nimi byłoby dużo łatwiej schwytać kosmitę i solidnie go przesłuchać. W mroku noc dostrzegła trzy kolejne sylwetki arachnomałp, które wyskakiwały ze statku.
          - Po prostu cudownie – szepnęła, czując ciepłą krew na piżamie. W czasie walki musiała zerwać szwy z rany pod żebrem. Syknęła z bólu i związała ogromnymi mackami dwóch z nowoprzybyłych wrogów.
          Ku jej złości, kosmici mieli w rękach giwery podobne do tych Sakita. Równy, mocny laser roztrzaskał jej więzy w zaskakującym tempie. Uderzyła podłużnymi księżycami z energii, celując prosto w głowy arachnomałp. Kwicząc głośno, obcy rozbiegli się po dachu, unikając jej ataków.
          Zaklęła cicho. Nie miała dość siły, by stać.
          Devlin zrzucił jedną małpę z dachu. Obcy z rykiem wylądował na ulubionej gruszy dziadka Maxa, łamiąc kilka gałęzi. Drugi zaatakował mutanta od tyłu, drapiąc jego plecy pazurami. Chłopak warknął coś złowrogo i ściągnął przeciwnika, wbijając go w dachówki.
          - Ciociu! – zawołał, widząc w świetle księżyca jej wykrzywioną w bólu twarz.
          - Żyję! Skup się na nich – odparła.
          Ze statku wyskoczyło kilkanaście arachnomałp. Otoczyły ich zwartym okręgiem, gotowe zaatakować w każdej chwili. Wymachiwały złowróżbnie długimi ogonami, piszczały, jakby chciały ich odstraszyć. Pajęcze sieci oplotły Devlina, zmuszając go, by ugiął kolana. Nadludzkim wysiłkiem, rycząc przy tym dziko, zerwał białe nitki, wiążące go z podłożem i
          Uniósł jedno ze swoich czterech ramion, to złożone z jasnozielonego diamentu. Skupił się i z jego palców wystrzeliły ostre strzały. Ze świstem przeszyły powietrze, wbijając się w ciało jednej z pajęczomałpa. W mgnieniu oka przekształcił swoją dłoń w ostrze i natarł na atakującego go przeciwnika. Przeciął nadlatującą pajęczynę i drugim ramieniem uderzył go prosto w brzuch.
 Używając mocy kineceleranina, którą w sobie miał, przebiegł w mgnieniu oka z jednego końca na drugi, przewracając po drodze dwa stwory. Zdezorientowane arachnomałpy  stłoczyły się w ciasną grupę, wystrzeliwując pajęczynami, a jednak żadna z nich nie dosięgła uciekającego mutanta.
          Dokładnie w chwili, w której zatrzymał się na końca dachu, arachnomałpy zmieniły technikę. Rozbiegły się po całych dachu i odpaliły giwery. Równy, niebieski strumień mocy uderzył w potwora. Gwendolyn w ostatniej chwili zdążyła go osłonić, a jednak zaraz w tarczy pojawiła się szeroka szczelina.
          W tej chwili żałowała, że na misjach tak rzadko korzystała z many. Niewielu hydraulików miało powiązania z anodytami, którzy z reguły unikali spraw innych ras. Miotanie energia było więc umiejętnością rzadką, a co za tym idzie, wyróżniało ją z tłumu „kosmicznych policjantów”. A ona chciała zachować anonimowość. Dla własnego bezpieczeństwa i komfortu. Przez wieloletnie odrzucenie mocy, straciła wprawę. I chociaż jej moc była teraz większa, a ona potężniejsza, z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jako nastolatka walczyła dużo lepiej.
          - Co się dzieje?
          W klapie pojawiła się rozczochrana głowa z burza czarnych, równo obciętych włosów. Julia krzyknęła zdumiona na widok małpich kosmitów, ganiających po całym dachu. Gwendolyn wcale jej się nie dziwiła. Niecodziennie widzi się wielkie dziury w swoich dachówkach, całą gromadę dzikich bestii i mutanta, nawet gdy jest się żoną kogoś takiego jak Ben Tennyson.
          Doskoczyła do niej w mgnieniu oka.
          - Później wyjaśnię. Weź Statka i pilnuj dzieci, Ben zaraz będzie – szereg poleceń wystrzelił z jej ust jak seria z karabinu maszynowego. – Panuję nad sytuacją – dodała, bez przekonania.
          - Dacie rade? – Julia niepewnie zerknęła na ranę Gwendolyn. – Statek bardziej przydałby się pewnie tutaj.
          - Nie czas na dyskusję, Julio – odparła pewnie, wypychając kobietę z dachu.
 Zatrzasnęła klapę i wyprostowała się, uderzając maną w arachnomałpę. Było ich coraz więcej. Nigdy nie pomyślałaby, że w takim statku zmieściło się tylu kosmitów. To było prawie niemożliwe... Coś było z tym statkiem nie tak. Coś zaćmiło na chwilę światło księżyca, nadlatując w stronę domu. Na dachu wylądował majestatyczny, wysoki nekroziębianin, przypominający trochę ogromną ćmę z kocimi, zielonymi oczami.
          - Chyba trzeba trochę ochłodzić wasz temperament, małpki – głos kosmity był ponury i zimny. – Ziąb nada się do tego doskonale.
          Gwendolyn odetchnęła z ulgą. Skoro Ben wreszcie przybył, mogła przestać się zamartwiać, co będzie, jeśli nie starczy jej sił, a Devlin będzie zbyt słaby, by wciąż walczyć. Skupiła się i zaatakowała, celując w kolejne arachnomałpy.
          Ziąb nabrał w płuca powietrza i chuchnął lodowym oddechem na kilkanaście kosmitów. Uwięzione w nierównych bryłach lodu stwory stanowiły ostrzeżenie dla pozostałych. Te, które jeszcze były zdatne do ucieczki, rzuciły się biegiem w stronę statku. Ziąb pofrunął za nimi, zamrażając kolejną.
          Kilka małp chciało umknąć przez ogród. Nie zdążyły dobiec do krawędzi dachu, drogę zagrodził im wysoki, szczupły revonnahgander w ciemnogranatowej zbroi. Wyciągnął z pokrowca na plecach blaster, która w mgnieniu oka przemienił się w łuk i wystrzelił. Lśniące, złote strzały powaliły kosmitów.
          Gwendolyn rzuciła się biegiem w stronę statku, nadludzkim wysiłkiem pokonując osłabienie. Musiała sprawdzić, skąd wzięło się tyle tych kosmitów. Wskoczyła przez właz, oświetlając sobie wnętrze. Arachnomałpy z piskiem goniły przez korytarz w stronę jakiejś sali. Ruszyła za nimi.
          W środku nie było nic nadzwyczajnego. Fotele dla pilotów, szereg dźwigni, przycisków, wskaźników. Tylko na środku wielkie, bladoróżowe koło połyskiwało oślepiającym blaskiem. Gwendolyn zamarła w pół kroku.
          - Portal!
          Małpy znikały w nim, przenosząc się do zupełnie innego miejsca. A więc tedy przychodziły i tędy teraz uciekają. Tylko kto był w stanie utworzyć tak duży portal? Nie przypominała sobie, żeby Ragnarok, choć nie wiedziała, z jakiej wywodził się rasy, potrafił robić takie rzeczy. Teleportował się, ale nigdy nie widziała, żeby robił tak z innymi. Albo nie działał sam, albo arachnomałpa ją okłamała.
 Przeskakując nad kosmitą, zbliżyła się do portalu. Jej oczy zabłysły na różowo i spróbowała zbadać kosmiczne przejście. Kimkolwiek był ten, który je wytworzył, znała jego aurę. Nie potrafiła stwierdzić kiedy ani w jakich okolicznościach miała z nim styczność, ale dobrze pamiętała jego energię.
          Nim zdążyła cokolwiek zrobić, ostatni kosmita wskoczył, a portal zamknął się z cichym sykiem. Nie zdążyła nic zrobić. Odwróciła się i wyskoczyła ze statku. W momencie, w którym opuściła ją adrenalina, poczuła się nagle wyczerpana i bezsilna. Usiadła na dachu z ciężkim westchnieniem.
          - Co się tu właściwie stało? – Ben przemienił się z kosmity, przybierając wygląd człowieka. – I czemu te arachnomałpy was atakowały?
          - Możecie mi powiedzieć kim jest ten Ragnarok i czemu chce mnie zabić? – wszedł mu w słowo Devlin, który pozbył się już formy mutanta. Zdyszany usiadł przy ciotce i starał się wyrównać oddech.
          - Ragnarok? – powtórzył zdumiony Ben.
          - To on je przysłał – potwierdziła Gwendolyn. – Chce zemsty.
          - On nie żyje! – zaprotestował.
          - Nie wiem, czy żyje, czy nie, ale to już drugi atak Ben. Musimy zająć się sprawą na poważnie – odparła słabo. Dopiero teraz Ben zorientował się, że rana kuzynki otworzyła się pod wpływem wzmożonej aktywności fizycznej.
          - Czy ty zawsze musisz się wplątać w kłopoty? – spytał, kręcąc głową z dezaprobatą. – Wytrzymasz jeszcze chwile, zaraz zawiozę cię do szpitala.
          - Ja mogę się tym zająć – odezwał się dotąd milczący revonnahgander, podchodząc bliżej Gwendolyn. – Rook Blonko, nie wiem, czy mnie pamiętasz, Gwendolyn Lev... przepraszam, Gwendolyn Tennyson.
          - Pamiętam – wygięła usta w dyplomatycznym uśmiechu, który mógł oznaczać cokolwiek. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na drobną pomyłkę. – Szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach.
          Rook Blonko był partnerem Bena odkąd dostała się na wymarzony uniwersytet i wyjechała, a Kevin postanowił spróbować swoich sił w warsztacie samochodowym niedaleko kampusu. Posiadał szeroką wiedzę z niemal każdej dziedziny, świetnie orientował się w kulturze innych ras, strategii, technologii i mentalności innych kosmitów. Przy tym był taktowny i poważny, co czyniło go przeciwieństwem dawnego Bena. Gwendolyn podziwiała go i szanowała. Nie wiedziała, że jej kuzyn i on nadal się partnerami.
          Nim zdążyła zaprotestować, Ben wziął ją na ręce i zniósł na dół do salonu. Za nimi ruszył Rook Blonko, a za nim Devlin.
          Chłopak zatrzymał się przy klapie i spojrzał jeszcze raz na nieprzytomne, ranne arachnomałpy. Ktokolwiek był ich przywódcą, był powiązany z jego ojcem. Nauczył się, że jeśli komuś chodzi o dawne porachunki z Kevinem Levinem, będą kłopoty. Nagle zauważył coś dziwnego. W walce nawet nie dostrzegł, że kosmici mają na czołach małe, migające na zielono diody. Zupełnie jakby ktoś wczepił im czujniki.
          Schylił się i uniósł głowę leżącego w pobliżu stwora. Ujął delikatnie okrągłe wykończenie miniżaróweczki i spróbował ją wyrwać. Nie ustąpiła za pierwszym razem. Dopiero gdy szarpnął mocniej, dała się wyciągnąć.

          Przypominała szpilę z diodą na końcu. Obejrzał ciekawie sprzęt, ostrożnie obracając go w palcach. Może ktoś z Tennysonów będzie wiedział, do czego to służy.

3 komentarze:

  1. Anonimowy18:42

    Zakochałam się w tym blogu od pierwszego zdania.
    Jesteś na prawdę extra. Oby tak dalej.
    liczę na happy and.
    Prooosze. Niech Kevin znormalnieje.

    OdpowiedzUsuń
  2. misiu18:46

    Jak zwykle świetnie.
    Nie potrzebujesz motywacji i bez tego wyrabiasz 150% normy. Gratulacje.
    Fajnie by było gdyby Kevin zmądrzał i znowu był z Gwen.
    Nawet jeśli ich nie połączysz to i tak jest fajnie.
    POZDRAWIAM. Z niecierpliwością wyczekuje na nn.

    OdpowiedzUsuń
  3. A więc tu działo się OV, to wiele wyjaśnia! :D

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)