11 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz.6 (Ben10, Gwevin]

         Nim Gwendolyn zdążyła przekonać Bena, że jest tylko trochę osłabiona, Rook Blonko zabrał ją do łazienki i opatrzył ranę. Usiadła na brzegu wanny i uniosła bluzkę, odsłaniając poharatany brzuch. Oprócz świeżej rany widać było kilka głębokich blizn zdobytych podczas misji na odległych planetach. Rook nie skomentował ani jednej, nie zakwestionował jej sposobu życia, nie przestrzegł jej przed niebezpieczeństwem.
          Rook starannie owinął jej ranę miękkim, elastycznym bandażem. Z takimi wprawą mógłby zrobić błyskawiczną karierę w ratownictwie medyczny. Bladoniebieskie palce śmigały między białą tkaniną tak szybko, że nie była w stanie dostrzec ruchów.
          - Nadal działasz z Benem? – spytała Gwendolyn, chcąc przerwać milczenie. Rook nigdy nie był szczególnie gadatliwy, nie znali się na dodatek zbyt dobrze, każdy temat z reguły kończył się podobnym „aha” i krępującą ciszą.
          - Nie tak często jak kiedyś, a jednak czasem współpracujemy – przyznał. Jego palce zatrzymały się w pół ruchu. Uniósł głowę i spojrzał na nią w dziwaczny sposób, że zrobiło jej się jednocześnie gorąco i nieprzyjemnie. Miała wrażenie, że świdruje ją na wylot. – Dawno nie było cię na ziemi, Gwendolyn.
          - Rzeczywiście. Dopóki nie przyleciałam, nie wiedziałam, jak bardzo brakowało mi domu – odparła ze sztucznym uśmiechem. Rook odłożył resztkę bandażu i schował ją do apteczki razem z wodą utlenioną i gazikami. Zatrzasnął pudełeczko.
          - Dom jest tam, gdzie serce. Twoje serce jest tam, gdzie Kevin – zauważył poważnie. Gwendolyn spuściła wzrok i nic nie odpowiedziała. Opuściła brzeg bluzki i wstała, czując lekkie zamroczenie.
          Ruszyli do salonu, gdzie siedzieli już niemal wszyscy. Julia zaparzyła kawę, a Devlin zrelacjonował wszystkim, co działo się na dachu. Obok niego, na kanapie, siedział Kenneth. Mimo, że słuchał uważnie, nie przerywając przyjacielowi, widać było jego wściekłość, że nie mógł pomóc w walce z nowym wrogiem. Ben zajął miejsce na fotelu i wpisywał coś w laptopie, prawdopodobnie przeszukując Extranet. Dziadek Max siedział zaraz obok na drugim fotelu i słuchał zadumany raportu z walki. Julia siedziała na drugiej kanapie z małą Leslie na kolanach. Trzylatka wybudzana ze snu marudziła coś cicho, ściskając w dłoniach ciemnowłosą lalkę w kwiecistym kimonie. Rook i Gwendolyn usiedli obok niej.
          - Miały na czołach coś takiego – skończył Devlin, pokazując wszystkim szpilę wykończoną migającą diodą. Ben wziął urządzenie do ręki i podrzucił, mierząc ciężkość.
          - Co to ustrojstwo robi na Ziemi? – spytał z westchnieniem. - Załatwiłem zbirów, którzy tym handlowali. Pamiętasz, Rook?
          - A co to w ogóle jest? – Ken zmarszczył brwi, obserwując broń.
          - Kontroler umysłów – odparł Rook. – Niebezpieczna technologia warta duże pieniądze. Jakiś czas temu ja i Ben natrafiliśmy na ślad handlarzy. Zniszczyliśmy cały zapas, a oni trafili na salę sądową.
          - Musieliśmy coś przegapić – przyznał Ben, odgarniając z czoła brązowe włosy. – Ten magazyn był wielki i chyba nie przeszukaliśmy go dokładnie. Ktoś musiał je znaleźć i użyć do przejęcia kontroli nad tymi małpami.
          - Ale zaraz, co z tym Ragnarokiem? – spytał Devlin, splatając palce.
          - Nie słyszałem o tym kosmicie – dodał Rook, popijając mocną, czarną kawę.
          - Bo jest martwy – odparł Ben. – Przynajmniej tak myśleliśmy.
          Podrapał się po brodzie, zastanawiając się od czego zacząć. Nawet nie pamiętał do końca dnia, w którym pierwszy i ostatni raz starli się z Ragnarokiem. Wydawało mu się, a jednak widział to jak przez mgłę, że walczyli wtedy z Wiecznymi Rycerzami. Cała drużyna, grupa bohaterów, którzy ocalili świat wiele razy, on, Gwen i Kevin. Przymknął oczy i westchnął. Przecież ta opowieść zaczęła się dużo wcześniej.
          Spojrzał z nadzieją na dziadka Maxa.
          - Ekhem – odkaszlnął lekko stary hydraulik. Przymknął oczy i nerwowo wyłamał jeden palec, potem drugi. Po chwili zaczął cichym głosem: – Ragnarok to kosmita, który wysysał energię z gwiazd, niszcząc je przy tym. W końcu przyszedł czas na nasze słońce. Ja i Devlin Levin zostaliśmy powołani, by go powstrzymać...
          - Devlin Levin? – powtórzył Dev, marszcząc brwi. – Nazywa się tak jak ja.
          - Otrzymałeś imię po nim. Na część bohatera – wtrąciła Gwendolyn. – To był twój dziadek.
          Chłopak spojrzał na nią zdziwiony, a potem znów na Maxa, prosząc, by mówił dalej. Niewiele wiedział o ojcu i jego rodzinie. Babcia rzadko opowiadała o jakiejkolwiek przeszłości, a potem trafił do Tennysonów i znacznie rzadziej się z nią widywał. Dziadek Max rozsiadł się wygodnie w fotelu i mówił dalej. Czasami przerywał na długo i milczał, odtwarzając w pamięci dawne lata. Potem znów na nowo podejmował opowieść do chwili, gdy Devlin Levin poświecił swoje życie. Dalej mówił Ben. Pominął walkę z Wiecznymi Rycerzami, przechodząc od razu do ich poszukiwań, o odnalezieniu statku Ragnaroka i samotnej walce Kevina.
          - Byliśmy pewni, że zginął. Widziałem ten wybuch! Nie chce mi się wierzyć, że przeżyłby coś takiego – westchnął. Gwen pokiwała głową. Pamiętała równie dobrze, jak statek eksplodował. A jeszcze lepiej pamięta szalony strach, gdy była pewna, że Kevin był na pokładzie.
          - Ten klucz... Klucz aktywujący statek Ragnaroka – zastanowił się głośno Rook – Czy wiadomo, co Kevin Levin z nim zrobił?
          Gwendolyn zmarszczyła brwi. Kevin nie rozmawiał o tamtym dniu. Nigdy. On wolał unikać tematu, a ona nie naciskała. Wiedziała, że dla niego spotkanie z mordercą było rozdrapaniem dawnych ran, przeżyciem po raz kolejny śmierci ukochanego ojca, powrót koszmaru. Zdała sobie sprawę, że nikt nie powiedział słowa o kluczu od wybuchu statku.  
          - Chyba został zniszczony – zamyślił się Ben.
          - A jeśli Kevin gdzieś go ukrył...? – zasugerowała cicho Gwendolyn i spojrzała porozumiewawczo na Bena. Gdyby rzeczywiście jej hipoteza się potwierdziła, to nie mieli do ochrony tylko Devlina, ale musieli obronić całą ziemię.
          - Nawet z kluczem, Ragnarok nic nie zrobi bez statku – zaprotestował Rook.
          - Ragnarok nie działa sam – powiedziała poważnie Gwendolyn. – Kiedy arachnomałpy wychodziły ze statku, zauważyłam, że niemożliwe, żeby tyle ich się tam zmieściło. I miałam rację. W środku był portal, przez który wchodziły i wychodziły.
          - Portal? – powtórzył zaskoczony Ben. – Myślisz, że Ragnarok potrafi tworzyć takie rzeczy?
          - Nie wiem – westchnęła Gwendolyn. – Nie zdążyłam dobrze go zbadać. Możliwe, że nie działa sam...
          - Myślisz, że ktoś oprócz niego chce się zemścić na Kevinie Levinie? – domyślił się Rook. – Ale kto?
          - Kevin podpadł połowie kosmitów w tej galaktyce. Lista tych, którzy chcą go zabić jest dłuższa niż lista jego przestępstwem – zażartował Ben, a jednak nikt się nie uśmiechnął. Gwendolyn spojrzała na niego w taki sposób, że pożałował swoich słów.
          Przez okna wpadło ostre światła lądującego w ogrodzie statku hydraulików, którzy przybyli po schwytane arachnomałpy. Rook i Ben natychmiast ruszyli na dach, chcąc zdać raport i ustalić szczegóły. Gwendolyn chciała iść z nimi, a jednak kuzyn uświadomił jej, że dość już dzisiaj oberwała. Devlin, czując się zamieszany w sprawę, też chciał iść, a razem z nim Kenny, a jednak obaj zostali wysłani do łóżek nim zdążyli skończyć swoją prośbę.
          Julia wstała ciężko, biorąc na ręce małą Leslie i zaprowadziła chłopców do pokoi. Czasem była zmęczona. Zmęczona kosmitami, sprawami świata, który wcale jej nie dotyczył, Omnitrixem, rzeczami, których nie potrafiła zrozumieć. Uniosła wzrok i napotkała ciepłe, pokrzepiające spojrzenie zielonych oczu syna. Uśmiechnęła się lekko.
*
          - Gdybym ci się oświadczył, co byś powiedziała? – pyta nagle, unikając jej spojrzenia. Wpatruje się w ciemną, ponura tafle wody, w fale, monotonie uderzające w słupy molo.
          - Spróbuj, a się dowiesz – odpowiada, niby rezolutnie, a jednak sztywnieje, czując radosne podniecenie. Nawet jeśli on wciąż chce zgrywać twardego, pewnego siebie, ona wie, że nie zrobi żadnego dużego kroku bez sprawdzenia gruntu.
          Odpowiada jej milczenie. Nie takie złe, krępujące milczenie, które ciąży na sercu, ale cisza, pełna zrozumienia, akceptacji i ufności. Dochodzi trzecia, na molo nie ma już prawie nikogo, są oni, są fale i jest obrzydliwie słodka wata cukrowa, którą napychają się odkąd tutaj przyszli. Siedzi na brzegu i macha nogami, patrząc ja czarne baleriny śmigają tuż nad powierzchnią wody, czasem uderzając o tafle z pluskiem. On jest obok, a jednak trochę go nie ma. Myślami jest gdzieś daleko, patrzy na wodę i na księżyc.
          Ona kładzie rudą głowę na jego ramieniu i wdycha zapach spalin. Kiedyś jej przeszkadzał, a jednak z czasem się przyzwyczaiła i teraz chyba nawet pokochała. Nauczyła się kochać nawet smród spalin, bo jest częścią jego. I nagle, on zrywa się i patrzy na nią z jakąś dzikością, szałem. Nie wygląda już jak człowiek, wykrzywiona twarz przypomina bardziej lico szaleńca, potwora.
          W blasku księżyca widzi, że jego oczy błyszczą straszliwą żądzą. Ani ona, ani nikt inny nie będzie w stanie nad tym zapanować. Nim jest w stanie zrobić cokolwiek, chwyta jej ramiona i uśmiecha się w przedziwny sposób.
          - Kevin, co ty...? – cichy jęk wydziera się z jej gardła, gdy jego ręce zaciskają się na jej ramionach coraz mocniej. Ona czuje już tylko ból, gdy wysysa jej energie. Krzyczy, próbuje go kopać, ale stopniowo traci moc. On tylko się śmieje.
          Gwendolyn obudziła się zlana potem nad ranem. Westchnęła ciężko, przecierając obolałe oczy. To była ciężka noc. Najpierw Devlin, potem ten atak, raport, nawet teraz nie mogła odpocząć, wciąż dręczona przez koszmary. Przekręciła się na drugi bok, chcąc jeszcze chwilę pospać, a jednak nie mogła.
          Ragnarok tyle czasu zwlekałby z zemstą? Może odbudowywał statek? A może nie mógł znaleźć Kevina? A może ktoś pomógł mu... Nie, to absurdalne, pomyślała. A jednak zdała sobie sprawę, że może w jej teorii była jakaś część prawdy.
          Możliwe, że ktoś ożywił Ragnaroka albo go uleczył. Ktoś, kto chciałby się zemścić na rodzinie Tennysonów i Kevinie Levinie. Ktoś, kto potrafi tworzyć portale. Ktoś, kto ma ogromną moc... Potęgę z Legerdomeny.
          Wstała i wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. Dom spał. Po wcześniejszych wydarzeniach wszyscy ucichli, rozeszli się do swoich pokoi. Żaden szmer nie przerywał spokojnej melodii nocy – zrównoważonych oddechów, słabego pochrapywania i szumu wiatru, świszczącego w niezałatanym jeszcze dachu.
          Zeszła po schodach do kuchni, chciała się czegoś napić. Ku jej zaskoczeniu, w pomieszczeniu paliło się światło. Odruchowo napięła mięśnie, przygotowana na kolejny atak, a jednak w środku był tylko Ben.
          - Nie śpisz? – spytała zatroskana, siadając obok niego. Zawsze czuła się za niego trochę odpowiedzialna, jakby nie patrzeć, była starsza i zawsze mądrzejsza. Nawet jeśli był już dorosły, miał własne kłopoty, to zawsze miał pozostać głupim, młodszym kołkiem.
          - Myślę – odparł zmęczonym głosem. – Ta sprawa z Ragnarokiem jest koszmarnie naciągana – westchnął. – I jeszcze to – wskazał gestem na szpile znaleziona przez Devlina.
          - Wiem. Posłuchaj, mam pewną teorię...
          - Mów – Ben odchylił się na krześle, balansując na dwóch nogach. Jeszcze w liceum opanował tę sztukę do perfekcji i mimo upływu lat, wciąż pamiętał jak idealnie wyważyć ciężar, żeby się nie przewrócić. Westchnęła cicho i zaczęła mówić. Opowiedziała mu o wszystkich swoich podejrzeniach dotyczących mocy, którą ktoś stworzyć portal.
          - Sorry, Gwen, ale to bez sensu. Do Legerdomeny nikt nie wejdzie bez zgody Czarodziejki, więc skąd... Zaraz. Chyba nie myślisz, że Ragnarokowi pomaga Czarodziejka?
          - Kiedy badałam ten portal, wiedziałam, że znam człowieka, który go stworzył. To tylko podejrzenia, ale jeśli to ona, to myślałam jeszcze o czymś...
          - O czym? – Ben spojrzał na nią podejrzliwie.
          - Wpadłam na to jeszcze zanim nas dziś zaatakowano, kilka dni temu. Przecież nie zaczęliby działać tak po prostu, prawda? Ktoś musiał im przypomnieć, żeby po tylu latach zaczęli załatwiać stare porachunki.
          - Kto? Argit niby?
          - Nie. Kevin.
          Ben pokręcił głową z pobłażliwym uśmiechem.
          - Wiedziałbym o tym, Gwen! Odwalam większość roboty hydraulicznej na ziemi, razem z Rookiem, a nie poinformowaliby mnie o ucieczce z Wielkiej Nicości?
          - Poinformowaliby – przyznała Gwendolyn. – Ale to, że informują, nie znaczy, że to do ciebie dociera.
          - Że niby co? Kevin zhakował system i przechwytuje wiadomości? Gwen, ogranicz filmy akcji – spojrzał na nią z przekorą. Mówiła bzdury!
          - Poszukaj bliżej, Ben – odparła całkiem poważnie. – Dziadek.
          - Dziadek Max? Czy ty sama siebie słyszysz? Po co miałby ukrywać coś przede mną?
          - Bo chodzi o twojego przyjaciela.
          Ben doskonale zrozumiał, co chciała mu powiedzieć. Bardzo możliwe, że dziadek Max faktycznie zataił informacje o ucieczce Kevina, żeby chronić jego i rodzinę. Wiedział, że Ben spróbowałby spotkać się z Kevinem i z nim porozmawiać, podobnie Gwendolyn. Nie chciał, żeby narażali siebie i domyślał się, że przez dawne lata nie będą mogli działać w pełni profesjonalnie. Ben poczuł ogarniającą go złość. Myślał, że pokazał już dziadkowi, że potrafi działać jak hydraulik i ignorować uczucia w walce. W głębi serca zdawał sobie sprawę, że gdyby doszło do starcia, nie chciałby Kevina unicestwić.
          - Komputer dziadka – polecił cicho. Gwendolyn skinęła głową i natychmiast pobiegła na górę, przemykając po schodach bez szelestnie jak kot. Zrzuciła piżamę i szybko wciągnęła pierwsze lepsze spodnie i ciepłą bluzę. Zawiązała znoszone adidasy i w mgnieniu oka była już przed garażem Bena. 
          Kuzyn odpalał samochód.
          Dziadek zaparkował swojego gruchota na polu namiotowym. Zaparkowali kilkadziesiąt metrów dalej, żeby nie zbudzić nikogo hałasem silnika. Przeszli przez las aż do zardzewiałej bramy. Na terenie pola było mnóstwo wozów kempingowych, przyczep i namiotów.
          - Wiesz, gdzie stoi gruchot dziadka? – szepnęła Gwendolyn.
          - Tam, na zachód, znacznie bardziej z tyłu – odparł Ben, wspinając się na siatkę otaczającą teren.
          - Nie możemy wejść normalnie, bramą? – zirytowała się Gwendolyn.
          - Ktoś może nas zobaczyć, wzbudzimy zainteresowanie.
         - No tak, wchodzenie przez siarkę jest całkiem normalne i nikt się nie zdziwi – sarknęła, ale jednak wspięła się i zeskoczyła miękko na ziemię, pokonując ból rany. Jeśli nadal będzie prowadzić tak aktywny tryb życia to ta rana chyba nigdy się nie zagoi. A ona przyjechała do domu odpocząć.
          Przemknęli między namiotami i dopadli starego gruchota dziadka. Ben dopadł klamki i nacisnął ją lekko, modlą cię, by zdradliwe zawiasy nie zaskrzypiały. Dziadek nawet nie zamknął samochodu. Weszli do środka bezszelestnie.
          Dziadek Max spał spokojnie, pochrapując cicho. Wejść wnucząt nie zakłóciło jego odpoczynku, przekręcił się jedynie na drugi bok. Oboje odetchnęli z ulgą. Gwendolyn przeszła przez auto, omijając siedzenia i wzięła z szafki urządzenie, przypominające z pozoru zwykły laptop.
         - Mam – szepnęła. Wyskoczyła z samochodu, a zaraz za nią Ben. Nim ktokolwiek na kempingu ich zauważył, zniknęli i byli już w drodze do domu. Samochód mknął przez jeszcze puste ulice znacznie szybciej niż pozwalały na to przepisy. 
          Gwendolyn otworzyła laptopa i zalogowała się do systemu. Na ekranie pojawiło jej się kilka komunikatów, mówiących o kosmicznych odlotach, jakaś nowinka techniczna i ucieczka z więzienia o zaostrzonym rygorze jakiegoś dziwnego potwora, o którym nigdy nie słyszała. Weszła w folder „Raporty” i odszukała „Ucieczki”.
          Spróbowała otworzyć, a jednak komputer odpowiedział metalicznym, sztucznym głosem:
          - Tajny folder. Proszę podać hasło.
          - Mówiłam, że coś ukrywa? – spojrzała na Bena. Mężczyzna skręcił i wzruszył ramionami.
          - Dziadek wszędzie ma takie samo hasło, przecież wiesz – nawet jeśli Ben sprawiał wrażenie rozluźnionego, to świadomość, że osoba, której bezgranicznie ufał go oszukała, wyprowadziła go z równowagi. Spróbowała wklepać. Verdona, na część jej babci-anodytki. A jednak nie zadziało. „Błąd, niepoprawne hasło”. Zmarszczyła brwi, nagle przestraszona możliwością, że jej podejrzenia mogły się sprawdzić. Ben zaparkował przed garażem. Weszli do domu i rozsiedli się w kuchni, próbując złamać hasło. A jednak byli bezskuteczni.
          - Devlin – szepnęła nagle Gwendolyn.
          - Co Devlin?
          - On będzie potrafił włamać się do tego folderu – odparła.
          - Nie będziemy angażować dzieciaka. Mamy mu powiedzieć, że ukradliśmy dziadkowi komputer? To chyba kiepski wzór morali – zaprotestował Ben, marszcząc brwi.
          - Devlin działa na tych samych zasadach, co każdy inny dwunastolatek. Przekupimy go albo zastraszymy, zrobi swoje i o nic nie zapyta – odparła. – Jako rodzic powinieneś znać te chwyty.
          - To chyba trochę niewychowawcze.
          - Nawet bardzo. Idę po niego.
          Zapukała do drzwi z wielkim znakiem „STOP!” przyklejonych na środku. Z zewnątrz dobiegło ciche zirytowane mruknięcie i łóżko zaskrzypiało żałośni. Drzwi uchyliły się i ukazała się w nich zaspana twarz Devlina.
          - Ciociu? Coś się stało?
          - Ubierz się i zejdź na dół – poleciła twardo, odwracając się i schodząc z powrotem na dół. – Tylko szybko!
          Po piętnastu minutach zjawił się w swoich codziennych ciuchach i obowiązkowej bluzie bez rękawów z kapturem. Przez nocne wydarzenia miał podkrążone oczy i był naprawdę wkurzony, że budzą go w czasie, który mógł spożytkować na błogosławiony sen.
          - O co chodzi? – ziewnął, siadając naprzeciw kuzynostwa. – Coś zrobiłem? Czegoś nie zrobiłem? Ktoś chce mnie ukatrupić?
          - Devlin, wiem, że ty i Ken chcieliście pojechać na zawody w lotach na desce powietrznej – zaczął poważnie Ben. Oczy chłopaka natychmiast zaświeciły ochoczo, wyprostował się i słuchał z uwagą. – I jestem skłonny na to przystać, pod warunkiem, że coś zrobisz.
          - A to nie może zaczekać do rana? – oczy chłopaka zwęziły się podejrzliwie.
          - Sprawa niecierpiąca zwłoki. Oczekujemy rozwiązania problemu i dyskrecji, a za to pojedziecie na te zawody – wtrąciła się Gwendolyn.
          - O co dokładnie chodzi? – spytał, pochylają się konspiracyjnie nad stołem.
          - Wejdź do tego folderu, złam hasło, to wszystko – odparł Ben, podsuwając mu komputer.
          Chłopak uśmiechnął się zadowolony. Był mistrzem w hakowaniu, jak nikt z środowiska, w którym się wychował, orientował się w internecie i ekstranecie, a jego umiejętności informatyczno-elektroniczne były lepsze niż zaawansowane.
          Podsunęli mu pod nos hydrauliczny komputer przypominający trochę laptop.
          - Czy to nie jest komputer dziadka Maxa? – spytał, patrząc na dorosłych bystro. Ben wytrzymał spojrzenie ciemnych oczu, a jednak ciotka Gwendolyn nie patrzyła mu w twarz.
          - Punkt drugi – mruknął cicho. – Dyskrecja.
         - Oczywiście – Devlin uniósł ręce w obronnym geście. – O nic nie pytam.
         Długie, kościste palce błyskawicznie śmigały po klawiaturze, uderzając w klawisze z pośpiechem. Zacisnął żeby na wardze, żeby lepiej się skupić. Gwendolyn patrzyła na chłopaka w dziwnej, ponurej nostalgii. Z każdą chwila coraz bardziej przypominał jej Kevina. On też znał się na komputerach znacznie lepiej niż ona i Ben razem wzięci. Im częściej widziała Devlina, tym więcej myślała o Kevinie. Im więcej myślała, tym bardziej tęskniła.
          - Zrobione – odparł chłopak, pokazując im otwarty folder. – Po co wam raporty z ucieczek więźniów z całego wszechświata?
          - Dyskrecja – burknął Ben, przeszukując listę raportów. Wiele z nich było już przestarzałe i nieaktualne, a większości nazwisk kosmitów nawet nie znał. Dziadek mógłby zrobić  podział na pochodzenie kosmitów albo więzienia. – Dzięki, Dev – dodał jeszcze, nie odrywając wzorku od ekranu. -  Pojedziecie na zawody.
          - Interesy z wami to czysta przyjemność. Polecam się na przyszłość – odparł z bezczelnym, łobuzerskim uśmiechem i zniknął na schodach.
          - Jest! – Ben aż wstrzymał oddech. – Miałaś rację. Kevin Levin. Ucieczka z Wielkiej Nicości.
          Idący schodami Devlin usłyszał ostatnie słowa, zamierając w pół kroku.

3 komentarze:

  1. misiu16:15

    Wow.
    Tylko tyle bo więcej nie jestem w stanie pwiedzieć.
    Czekam na nn i pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy22:00

    Super. Bardzo mi się podobało.
    Benlie23

    OdpowiedzUsuń
  3. Genialny blog! Tylko taki mały błąd, ojciec Kevina nie nazywał się"Devlin" a "Devin". :) Ups! Ciekawe co Devlin na wiadomość o ucieczce ojca...

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)