Pierwszym,
co Ken poczuł po obudzeniu był dziwny, niepokojący ucisk w brzuchu. Zupełnie
jakby ktoś zaciskał kolczastą pętle na jego wnętrznościach, nie pozwalając mu
na głęboki oddech. Nie potrafił wyjaśnić samemu sobie, co się stało, ale
odczuwał coś, co jego prababka Verdona nazwałaby przeczuciem. W pokoju panowała niezmącona ciemność, nawet
księżyc zakrył się za chmurami, zupełnie jakby bał się przerwać idealny mrok,
panujący w całym Bellwood. Budzik na szafce wskazywał drugą trzydzieści osiem.
Ken
podniósł się z łóżka, ziewając głośno. Zazwyczaj o tej porze nie można go było
zmusić do otworzenia choćby jednego oka, a jednak teraz dręczące go obawy,
obawy całkiem niezrozumiałe i bezpodstawne, nie pozwalały mu znów zasnąć.
Podrapał się po rozczochranej czuprynie, znów opadł na łóżko, poprawił
poduszki, tylko po to, by zaraz znów ustawić je tak, jak były, ponownie wstał,
jeszcze raz się położył.
Devlin!
Z uśmiechem zerwał się z łózka, przeskakując do drzwi. Jego ukochany, przybrany
brat nigdy nie sypiał dobrze i zwykle spędzał całe noce pogrążony w lekturze
czy we własnych myślach, a znacznie częściej – w wirtualnym świecie gier wideo.
Na początku winne były koszmary, których nie potrafił się pozbyć, a z czasem
nabrał maniery przesypiania kilku krótkich godzin, resztę czasu zaś pożytkował
znacznie aktywniej. Wcześniej zmiażdżyli przeciwników w nowo zakupionej grze i
Ken liczył, że dokończą swój sukces jeszcze tej nocy.
Ken
wpadł do jego pokoju, pełen nadziei na wspólny wyścig albo szczerą rozmowę, zaraz
jednak bardzo się zdziwił. Pomieszczenie było zupełnie puste, a w środku
panował straszliwy chłód. Zimno nocy dostało się przez otwarte szeroko, z
niewiadomych przyczyn, okno. Zatrzasnął okiennice, nie rozumiejąc, czy
przyjaciel chciał się przeziębić, czy było mu duszno. Nie rozumiał
przyzwyczajeń Devlina, który zawsze wydawał mu się trochę dziwny, mimo całej
sympatii, jaką go darzył. Devlina nigdzie nie było, zupełnie jakby zniknął.
Ken
powiódł spojrzeniem po skotłowanej pościeli, rozrzuconych papierach, kilku
wymęczonych książkach i pudełkach po grach, a jednak nigdzie nie było śladu
przyjaciela. Pomyślał, że pewnie poszedł do łazienki albo do kuchni po coś do
picia czy jedzenia, w środku każdego dopada czasem nocny głód. Bez
zastanowienia rzucił się na łóżko brata, zapalając lamkę na etażerce.
Przeciągnął się i sięgnął po jakiś komiks.
Dochodził
do siódmej strony, gdy zdał sobie sprawę, że coś za długo go nie ma. Zajrzał do
kuchni, ale ta była zupełnie puste, nosiła jedynie ślady po Leslie i jej próbach
samodzielnego jedzenia zupy nożem i widelcem. Łazienka też był ciemna, podobnie
jak każdy inny pokój w domu oprócz sypialni cioci Gwendolyn i lokum jego
młodszej siostry. Rodzice pewnie nadal włóczyli się gdzieś po centrum, chcąc
spędzić razem cały wieczór i noc, ale tym się nie przejmował, świadom, że
ojciec wybrnąłby z każdej opresji, nie licząc fochów mamy. Devlin przepadł bez
śladu.
Wrócił
do pokoju przyjaciela, licząc, że może coś przegapił, może minęli się gdzieś i
przyjaciel jest już u siebie. Zastał pomieszczenie tak samo pustym, jak go
zostawił. Dopiero teraz dostrzegł białą kartkę na biurku, w przeciwieństwie do
pozostałych papierów położoną starannie i dokładnie. Rozwinął papier i odczytał
kilka skreślonych niestarannym pismem Devlina naprędce wersów.
Ben,
Julio, Ken, ciociu,
przepraszam,
że odchodzę bez
słowa, jak tchórz pod osłoną nocy. Jeśli tu
zostanę, będę zagrożeniem, bo
mnie szukają. Pewnie jako przynęty, a może jako
zemsty. Ja nie wiem. Nie będę ryzykował wami. Nie szukajcie mnie, proszę. Mi i wam
sprawi to problem. Chcę odszukać ojca,
wiem, że uciekł. Podsłuchałem rozmowę cioci i
Bena. Przepraszam. Do widzenia. Dziękuję.
D.
Levin
Kenneth
jeszcze raz przebiegł wzrokiem po
niestarannie napisanym liściku, starając się zrozumieć, co skłoniło przyjaciela
do odejścia. W pierwszej chwili pomyślał, że może lepiej będzie uszanować wolę
Devlina i nie wszczynać alarmu, może potrzebował chwilowej separacji od nich,
może miał dość ciągłego towarzystwa, które nie współgrało z jego samotniczą
naturą. Zaraz jednak coś w liście przykuło jego uwagę. Devlin, jak przystało na
Levina z krwi i kosci, nie przywykł o nic prosić ani przepraszać, a już na pewno
nie dziękował otwarcie.
Odchodził
z własnego wyboru, ale uczynił to z bólem. Ken w mig pojął, jak ciężko zniósł
opuszczenie ludzi, którzy stali się dla niego rodziną i jak głęboko przeżył to
rozstanie. Przeczytał list jeszcze raz i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
jeśli Devlin, w poszukiwaniu ojca (zaraz jeszcze uświadomił sobie, jak bardzo
on sam jest pokrzywdzony faktem, że ojciec znów nie powiadomił go o nowej
sytuacji w mieście), może się wplątać w towarzystwo raczej nieciekawe.
Nie
myśląc dużo, ruszył pędem do sypialni ciotki, otwierając z hukiem drzwi.
Kobieta zerwała się przestraszona nagłym hałasem, przygniatając bratanka różową
macką z many. Gdy zamroczenie odpłynęło, dotarły do niej protesty Kena i powoli
go wypuściła.
Kenneth
natychmiast usiadł przy niej na łóżko, nie zwracając uwagi, że ciotka wciąż nie
jest w stanie go do końca zrozumieć z powodu zaspania.
-
Devlin! On uciekł i będzie teraz szukał Kevina, ty wiesz, jak to się może źle
skończyć? I uciekł, po prostu go nie ma, nawet nie wiem, o której. Zostawił
otwarte okno, przypadkiem zauważyłem, uciekł przez okno! Nie mam pojęcia gdzie
jest. O! I jeszcze list, musisz przeczytać! Ciociu! Zrób coś! Przecież on się
wpakuje w jakieś kłopoty! – tłumaczyć, wykrzykując coś co chwilę i wymachując
ciotce przed nosem kartą papieru.
Gwendolyn
odgarnęła rozczochrane, wygniecione rude włosy i przetarła oczy, starając się
uporządkować w jeszcze niesprawnym umyśle paplaninie Kena. Devlin, co, uciekł,
ale gdzie, co właściwie ma z tym wspólnego Kevin i dlaczego budzą w środku
nocy?
-
Jeszcze raz, po kolei, w punktach i z pod punktami – mruknęła, zapalając nocną
lampkę, świadoma, że tej nocy nie dane jej będzie zmrużyć oka. – Kto, przez
jakie okno, gdzie i dlaczego?
Odpowiedzi dostała krótki, napisany prostymi
słowami liścik. W pierwszej chwili jej serca zabiło mocniej, bez trudu
rozpoznała pismo Kevina. Chciała zobaczyć jakieś zapewnienie, ż e się zmienił,
że teraz wszystko będzie dobrze, znów odnajdą siebie nawzajem i odszukają
zgubione gdzieś w drodze szczęście. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że to
jednak nie jej dawny partner, a Devlin.
Zbladła
i uważniej przeczytała kilka skreślonych niestarannie zdań, w mgnieniu oka
zrozumiawszy powagę sytuacji. Zerwała się z łóżka, niemal przewracając się o
porzucone gdzieś na środku pokoju klapki.
-
Dzwoń po ojca, niech wracają gdziekolwiek ich wywiało. Ja spróbuję zamierzyć
Devlina po jego rzeczach – wydała błyskawicznie polecenia, jednocześnie
wciągając dres z neonowymi paskami. – Co ten gówniarz wymyślił...
Była
wściekła, niemal trzęsła się z bezsilnego gniewu, który wynikał bezpośrednio ze
strachu. Gdyby czas nie utwardził jej i nie nauczył siły, z pewnością drżałaby
teraz, hamując łzy bezsilności i niepewności. Odetchnęła głęboko, ruszając do pokoju
Devlina.
Potrzebowała
skupienia. Zanim spróbowała czegokolwiek, usiadła na łóżku po turecku i starała
się wyrównać oddech. Powoli, wszystko jakoś się ułoży, potrzeba nam tylko
opanowania. Nie potrafiła się wyzbyć uczucia lęku skrytego gdzieś na dnie
serca.
Wzięła
do ręki porzucone na łóżku słuchawki, miała nadzieję, że Devlin używał ich
niedawno. Przymknęła oczy, starając się zlokalizować miejsce pobytu chłopaka.
Jej źrenice zwężyły się delikatnie i zabłysły różowym blaskiem, zdradzającym
jej anodycką naturę.
Stara
stacja metra! Mogła się tego domyślić. Kevin też lubił miejsca, w których mógł
w spokoju być sam i nikt mu się nie narzucał. Ona, zamiast dostrzec spokój i
cisze opuszczonych budynków, widziała w nich jedynie ludzi, których wolałaby
nie spotkać nocą w ciemnym zaułku, brud, porozbijane butelki i ryzyko
wpadnięcia w jakieś tarapaty.
Kiedy
zbiegła na dół, Kenneth był już gotowy do wyjścia, podekscytowany i
zdenerwowany. Chciała jak najszybciej ruszyć na ten cholerny dworzec, znaleźć
głupiego gówniarza i wykrzyczeć mu, jak nieodpowiedzialnie się zachował i jak
bardzo się o niego bała, ale doskonale rozumiała, że nie może, dopóki Ben i
Julia nie wrócą.
Gdyby
poszła z Kenem pewnie szybko znaleźliby Devlina, zakładając, że nie wpakował
się w żadne tarapaty, ale nie mogła zostawić Leslie samej. Jej trzyletnia
bratanica była zbyt bezbronna, by pozostać sama do przyjazdu rodziców i zbyt
nieporadna, by zabrać ją tam, gdzie może rozegrać się walka. Drugą opcją było
pozostawienie Kena sam na sam z siostrą, a załatwienie sprawy po swojemu, a
jednak doskonale pamiętała, że ludzie, którzy czyhali na Devlina, ci, którzy
zniewolili kilkadziesiąt arachnomałp, ci, którzy ich atakowali, mówili też o
Omnitrixie. Jeśli nie będzie jej kiedy spróbują go odebrać, Leslie i Ken nie
będą mieli najmniejszych szans. Musiała zostać do chwili powrotu Bena i Julii.
-
Dzwoniłeś do taty? – spytała, ostrzej niż powinna, wchodząc do kuchni.
-
Nie idziemy? Przecież jemu może się coś stać! Może nas potrzebować! –
zaprotestował gorąco Ken, zastępując jej drogę. Pomyślała, że ma prędkość jak
bohaterowie kreskówek, niby są kilka metrów za tobą, a gdy się odwrócisz,
zjawiają się tuż pod twoimi nogami.
-
Myślisz, że nie wiem? Myślisz, że nie martwię się tak samo jak ty? – warknęła. –
Ale jest Leslie, a ona jest dla mnie tak samo ważna. Nie zostawię was samych,
nie poślę ciebie ani nie wezmę jej ze sobą. Znasz lepsze wyjście niż czekać? Bo
ja nie.
Kenneth
wyglądał na trochę speszonego i urażonego jej wybuchem gniewu, ale nic nie
powiedział. Pomyślała, że może była dla niego trochę zbyt surowa, przecież nie
był niczemu winien, a wręcz przeciwnie, zawdzięczała mu szybka interwencję, a
jednak nie potrafiła opanować strachu, który niemal ją miażdżył. Cholerny
Devlin!
Nie mogąc opanować nerwów, z czym nigdy nie
miała problemów, chodziła w tą i powrotem, drżąc na całym ciele. Obserwujący ją
z daleka Ken pomyślał, że niedługo wydepcze w podłodze ścieżkę, ale nie śmiał
powiedzieć ani słowa.
-
Gdzie jest Ben? – syknęła Gwendolyn, uderzając otwartą dłonią w stół. Kenneth
aż podskoczył. Kiedy na niego spojrzała, bał się, że znowu padnie ofiarą jej
gniewu, ale nagle złagodniała. – Przepraszam, Ken. Po prostu się martwię,
rozumiesz?
-
Ciociu, wszystko będzie dobrze. To Devlin, mój brat, zawsze sobie radzimy,
jesteśmy niezniszczalni – powiedział Kenneth z dziecięcą naiwnością. Nie
potrafiła nic mu odpowiedzieć, po prostu milczała, wpatrzona w tarczę zegara.
Drzwi
otworzyły się z hukiem i do środka wpadł Ben. Gdyby okoliczności były inne,
Gwendolyn z pewnością dokuczałaby mu na widok wyprasowanego garnituru, który
tak bardzo kłócił się ze swobodna naturą jej kuzyna. Zaraz za nim weszła Julia,
ściągając w biegu kilkunastocentymetrowe szpilki.
-
Nie ma czasu na wyjaśnienia, Ben, jedziemy na dworzec, musimy się pospieszyć,
Julio, Leslie w pokoju, wszystko jest dobrze, zaczekaj tu do naszego powrotu –
rzuciła Gwendolyn, nie dając im nawet odetchnąć po prędkim powrocie. Ben ledwo
zdążył zrzucić z siebie garnitur i wciągnąć jakieś wygodniejsze ciuchy.
-
Idę z wami! – zaprotestował Kenneth, doganiając ich, gdy byli przy samochodzie.
-
Nie ma mowy! To są poważne sprawy – odparł Ben. Nie miał siły kłócić się z upartym
synem, nie teraz, gdy w grę wchodziło życie nieodpowiedzialnego małolata i
sprawa mogła się tyczyć jego najlepszego przyjaciela.
-
Ale to mój brat, to Devlin! – w oczach Kenny’ego zalśniły łzy. – Musze jechać z
wami~!
Gwendolyn
westchnęła ciężko i bez słowa wsiadła do auta, rozumiejąc, że nie ma możliwości
powstrzymać bratanka przed dołączeniem do misji poszukiwawczej. Słyszała, że
Ben jeszcze chwile próbuje przemówić mu do rozumu, wszystko na próżno.
Ben
złamał w czasie drogi chyba wszystkie możliwe przepisy. Pędził z niedozwoloną
prędkością, przyspieszał akurat tam, gdzie był znak stopu, ignorował zakaz
wyprzedzania i gdyby nie symbol Omnitrixa na masce z pewnością dostałby
kilkanaście mandatów.
Starała
się wyjaśnić mu wszystko, co stało się w nocy, chociaż sama nie mogła do końca zrozumieć,
czemu Devlin odszedł. Podejrzewała, że nie chciał doprowadzić do ataku na kogoś
z bliskich mu osób, może nawet czuł się
w pewnym stopniu odpowiedzialny za poprzedni atak albo za czyny ojca.
Ben
z piskiem opon wjechał na ulicę koło dworca.
-
Rozdzielimy się, ja pójdę z Kenem w lewo, a ty w prawo, sprawdzimy, czy go tam
nie ma – stwierdził Ben, zamykając samochód.
Pobiegli
prosto w stronę zapuszczonego, zapomnianego przez boga i ludzi budynku.
Gwendolyn minęła starą budkę kiosku, w którym kiedyś sprzedawano kolorowe
pisemka i słodycze, punkty sprzedaży biletów i zeszła schodami w dół,
oświetlając sobie drogę różową kulą.
Wszędzie
było cicho, może nawet zbyt cicho. Jej kroki odbijały się echem od odrapanych
ścian i roznosiły po całym dworcu. Śledziła wzrokiem każdy błysk, każdą
krawędź, każdy cień, szukając niebezpieczeństwo. Była niemal pewna, że coś czai
się niedaleko i gdy choć na moment straci czujności, zaatakuje.
Nagle
usłyszała cichy jęk. Jęk bólu.
-
Devlin – szepnęła z mieszanką radości i ulgi, przyspieszając w stronę, z której
dochodził dźwięk. Zamiast zobaczyć chłopaka, dostrzegła ciało wysokiego,
długowłosego mężczyzny, leżące pod ścianą tyłem do niej.
W
pierwszej chwili pomyślała, że to może jakiś bezdomny i już chciała podejść,
wskazać najbliższy przytułek, wyciągnąć rękę, gdy pomyślała, że to może ktoś
niebezpieczny. Nie chciała kłopotów, nie dlatego, że obawiała się konfrontacji,
ale wolała nie tracić czasu.
Mężczyzna
spróbował się podnieść, a jednak coś mu
nie pozwoliło. Podejrzewała, że to obrażenia z jakiejś bijatyki. Przez jeden
krótki moment zobaczyła jego twarz.
Zrobiło
jej się jednocześnie niedobrze, słabo i gorąco. Kevin Levin.
Dlaczego w takim momencie? Jeśli chcesz abym umarła z ciekawości to jesteś bliska osiągnięcia celu. :-)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nowa notka z tej serii pojawi się już niedługo i oczywiście proszę o informację.
Uu... Się porobiło. Czekam na nexta.
OdpowiedzUsuńAle się porobiło!
OdpowiedzUsuń