Roy nie potrafił zasnąć. Nieważne, jak
bardzo się starał, ile baranków policzył, ile razy przekręcał się z boku na
bok, i tak wciąż był pobudzony. Nowe miejsce napawało go niesamowitą energią i
choć wmawiał sobie, że to jedyny powód, to w głębi serca odczuwał swego rodzaju
tęsknotę. Za znajomym domem, za ciocią, za życiem, która na razie pożegnał.
Marcowa noc była wyjątkowo chłodna, a
jednocześnie bardzo jasna. Księżyc bezwstydnie zaglądał do okien, oświetlając
meble i podłogi. Dodawał mocy każdemu skrzypnięciu, odległemu świstowi czy
jęknięciom sprężyn w łóżku. Gwiazdy też błyszczały wyjątkowo intensywnie –
zupełnie jakby zwiastowały nadejście jakiś zmian.
Kot, którego Roy tymczasowo nazwał
Czarnym, przechadzał się po korytarzu przez połowę nocy i za każdym razem, gdy
choć na chwilę ogarnęło go zmęczenie, słyszał jego mruczenie albo skrzyp
podłogi. Potem ktoś chodził po schodach, a gdy wreszcie wszystko ucichło – sen
był daleko. Patrzył tylko niezmordowanie w rozgwieżdżone niebo.
W czasie tego bezsennego, długiego
czuwania zgłodniał. Z początku starał się zignorować kłujące uczucie w brzuchu,
ale im bardziej starał się myśleć o czymś innym, tym bardziej miał ochotę na
coś wyjątkowego. I na pewno nie były to rozgotowane kluski z warzywami, jakie
mu tu podano.
W końcu otworzył drzwi, wyglądając na
korytarz. Czarny natychmiast skorzystał z okazji i wsunął się przez szparę do
pokoju, ocierając się o nogi Roya. Zamruczał, niby przyjaźnie, a jednocześnie
ostrzegawczo „dotkniesz mojego ogona, a zobaczysz, jak to jest mieć całą twarz
w bliznach”. Coś w żółtych oczach sprawiło, że Roy powstrzymał się od pieszczot
i bez dalszej zwłoki zszedł na dół po schodach. Nawet kiedy starał się
naśladować kota i nie hałasować, schody uparcie jęczały przy każdym kroku.
Nie znał jeszcze nowego domu, zanim
wreszcie trafił do kuchni omal nie wpadł do jakiegoś składziku, wyszedł do
ogrodu i prawie wpadł do sypialni mistrza Hawkeye i przed niezręczną sytuacją
uratował go drugi kot. Rudy, chudy zwierz prychnął gniewnie, gdy tylko położył
rękę na klamce. Ile właściwie nauczyciel miał tych kotów?
Ktoś zostawił otwarte okno i w kuchni
panowało przeraźliwie zimno. Roy zajrzał do szafki, ale nie znalazł tam nic
poza wysuszoną cebulą. Nie miał pojęcia, gdzie jego gospodarz trzyma jedzenie,
czy może ma jakąś spiżarnie i kiedy już był pewien, że wróci do pokoju jeszcze
bardziej głodny niż gdy wychodził z pokoju, zobaczył talerz pełen czekoladowych
ciastek.
Wyglądały przepysznie – chrupiące, z
ciemnego ciasta, z kawałkami czekolady, ułożone na talerzyku, kuszące i
słodziutkie. Już miał sięgnąć i zabrać wszystkie, gdy zdał sobie sprawę, że
zupełnie jakby na kogoś czekały. Zaraz potem zauważył stojącą obok szklankę
mleka, przygotowaną i idealnie pasującą do ciasteczek.
Świadom, że lepiej zostawić je w
spokoju, odszedł niepocieszony. I dopiero przy wyjściu pomyślał, że przecież
nic się nie stanie, jeśli weźmie jedno czy dwa. Wrócił i sięgnął po jedno
ciasteczko z największa ilością kawałków czekolady.
Zanim zdążył ugryźć chociaż kawałek, w
jego głowę uderzyło coś twardego.
- Co do cholery?! – syknął, masując
obolałe miejsce. Pod jego nogi poleciał orzech. Ale przecież orzech nie atakują
niewinnych dzieciaków zupełnie bez powodu i nie latają po kuchniach nie
sterowane żadną siłą.
- Nie powinieneś tego ruszać. – dobiegł
go chłodny, dziewczęcy głos.
Rozejrzał się zdziwiony, w poszukiwaniu
przemawiającej osoby. Dziewczyna, na oko dwa lata młodsza od niego, ostrzyżona
na krótko, siedziała na brzegu stołu. Wyglądała zupełnie jak leśny chochlik –
była niewielka, a na dodatek chuda, zupełnie bosa, a jedyną osłonę przed
chłodem stanowiła biała koszula nocna. Nie wiedział, czy to zjawa, czy może
senna mara, w pierwszej chwili cofnął się, trochę przestraszony.
- Przepraszam – bąknął.
Zeskoczyła ze stołu, uderzając nagimi
stopami o podłogę. Dopiero teraz zauważył, że w kieszeni grzechotały jej
orzechy laskowe, a w dłoni ściskała zrobioną własnoręcznie procę. Długimi,
energicznymi krokami dopadła stołu, wciąż mierząc Roya nieprzychylnym spojrzeniem.
- Czy ty... – zapytał cicho, lustrując
jej twarz. Ładną, ale dziecinną, nie wyzbyła się jeszcze tej dziecięcej
naiwności. Oczy miała brązowe, ale nie takie zwykłe, jak większość ludzi, ale
wesołe i jasne, pełne życia. – Czy ty jesteś duchem tego domu?
Popatrzyła na niego trochę dziwnie,
przekrzywiła głowę i Roy odniósł wrażenie, że
miała ochotę dotknął jego czoła i matczynym gestem sprawdzić, czy nie ma
gorączki, skoro gadał tak od rzeczy.
- Wiedziałam, że wy – alchemicy – jesteście
całkiem głupi – jęknęła, kręcąc głową z politowaniem. Miał wrażenie, że jest
bardzo rozbawiona.
- Nie jestem głupi! – obruszył się Roy.
- Ale w duchy wierzysz? – zadrwiła. Roy
poczuł się dotknięty do żywego, wzruszył ramionami, zadarł nos i odwrócił
głowę. Nie zamierzał pozwolić, żeby jakaś smarkula, bo mimo niewielkiej różnicy
wieku, zaczął wtedy patrzeć na nią z góry, tak z niego kpiła. Już miał odejść,
obrażony i nadąsany, gdy wyciągnęła do niego rękę.
- Jestem Riza Hawkeye – powiedziała już
przyjaźnie i ciepło. – Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy, Roy.
Niechętnie uścisnął jej chudą rękę,
mimo, że złość mu już przeszła. Miała takie ciepłe palce, zupełnie jakby
trzymała je nad ogniem. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, badając wzrokiem
lekko zadarty nos, wąską, zaciętą linię ust, łagodne, mądre czoło i błyszczące
ślepia. Ona też go obserwowała, a jednak nie tak otwarcie, może miała w sobie
więcej dyskrecji i taktu.
Roy dopiero po chwili skojarzył, że to
ta sama pannica, którą widział w ogrodzie. Z początku jej nie rozpoznał,
zresztą, wtedy widział ją tylko przez chwilę i na dodatek z daleka. Zastanawiał
się, jak taka pełna życia, bo na taką wyglądała, istota wytrzymuje ze starym
dziwakiem na takim odludziu.
- Nigdy więcej nie ruszaj moich rzeczy
– powiedziała surowo, zabierając swój talerz i kubek z mlekiem. Rzuciła mu
jeszcze jedno, trochę ostrzegawcze, trochę przyjazne spojrzenie i ruszyła do
drzwi.
- Bo co mi zrobisz?
- Znowu dostaniesz! – odkrzyknęła,
zupełnie nie przejmując się, że może obudzić swoje ojca.
- Na drugi raz się uchylę, nie trafisz!
– zaśmiał się, doganiając ją na schodach. Riza odwróciła się do niego przodem,
a dzięki temu, że stała stopień wyżej, mogła spojrzeć mu prosto w oczy bez
zadzierania głowy.
- Royu Mustangu – powiedziała z najwyższą
powagą na jaką może zdobyć się jedenastolatka. – Ja nigdy nie chybiam,
zapamiętaj to sobie. Nigdy!
Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odwróciła
się i wbiegła na górę, chowając się w swoim pokoju. Drzwi trzasnęły już w
chwili, gdy on dopiero wyciągał rękę, by chwyć jej dłoń i prosić, by poświeciła
mu jeszcze kilka minut z tej długiej nocy.
*
- Co jest podstawą kręgu
transmutacyjny? – zapytał mistrz Hawkeye z samego rana, gdy on i Roy jedli
śniadanie. Poznana wczorajszej nocy Riza nie pojawiła się ani razu od tamtego
spotkania, zupełnie jakby była tylko wytworem wyobraźni Roya.
Chłopak omal nie upuścił widelca z
porcją trochę przypalonego, sadzonego jajka. Riza, bo domyślał się, że to ona
zarządzała całym domem, może i umiała doskonale celować, ale przydałoby jej się
chociaż kilka lekcji gotowania. Zakłopotany własną niewiedzą wbił wzrok w
przeciwległą ścianą i starał się odszukać w pamięci odpowiedź. Mógł poczytać
wczoraj tą książkę otrzymaną od mistrza!
- Co trzeba zrobić, żeby uwolnić
energię?
Roy podrapał się po głowie, szukając
odpowiedzi, ale jego ulubieni bohaterowie z książek o alchemii nie mówili nic o
żadnych podstawach ani uwolnieniu energii, oni po prostu byli niesamowicie,
robili wybuchy i zwalczali zło. Mrożący wzrok mistrza sprawiał, że każdy kęs
wiązł mu w gardle.
- Co oznacza zasada zachowania masy i
jakości? Zasada jedności w przyrodzie? Co to jest kamień filozoficzny? – mistrz
patrzył na niego dłuższą chwilę wyczekująco, a jednak nie usłyszał
jakiejkolwiek odpowiedzi. – Wciąż nie rozumiem, czemu przyjąłem takiego tępaka
na nauki! – westchnął wreszcie ciężko i wyszedł, zostawiając niedopitą, gorzką
kawę.
Roy skulił się w sobie, upokorzony,
pokonany i zawstydzony brakiem podstawowej wiedzy. Obiecał sobie, że jeśli
kiedykolwiek jeszcze Hawkeye pokaże mu jakieś dokumenty, przeczyta je
natychmiast. Nie wiedział, co ciotka pisała o nim w listach, być może –
zaślepiona iście matczyną miłością – nie przedstawiała go obiektywnie,
wychwalając jego wiedzę. Owszem, niejednokrotnie zamęczał ją opowieściami, a
jednak miały one tyle wspólnego z prawdą, co mistrz Hawkeye ze swoją córką.
Dojadł szybko śniadanie i niemal od
razu zabrał się za podarowaną mu przez nauczyciela książkę. Była bardzo stara,
wydawało mu się, że jeśli mocniej pociągnie za pożółkniętą kartkę, ta się
rozsypie w jego palcach. Nieważnie, jak bardzo wytężał umysł, jak bardzo starał
się pojąć skomplikowane słowa, jak bardzo skupiał się na poblakłym druku, i tak
nie był w stanie zrozumieć skomplikowanych formuł.
Chcąc pokazać, że naprawdę jest
zaangażowany w pogłębianie swojej wiedzy o alchemii, zszedł po schodach i
zapukał do pokoju mistrza Hawkeye. Rudy kot, którego miał okazje poznać jeszcze
w nocy, zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, wyprężył się i odszedł, mrucząc.
Roy nie był pewien, czy to aby na pewno było przyjazne pomrukiwanie czy może
wręcz przeciwnie.
- Czego? – burknął Berthold Hawkeye.
Roy nieśmiało uchylił drzwi i zajrzał do środka, wsuwając głowę przez szparę w
drzwiach.
W pomieszczeniu panował gryzący zaduch
– zupełnie jakby nikt nie wietrzył pokoju od kilka długich miesięcy, a
jednocześnie ktoś palił w nim niemal cały czas. Kilkanaście pustych butelek po
wódce stało pod oknem, a na parapecie płakały niemal całkiem uschnięte rośliny,
które czas zmienił tak bardzo, że Roy nie był nawet w stanie rozpoznać gatunku.
Kurz unosił się wszędzie, ilekroć jakiś promyk słońca przedarł się przez
poszarzałe zasłony, podświetlał siwy pył unoszący się w powietrzu. Na podłodze,
na pułkach regałów, na komodzie, na niepościelonym łóżku, na stole, na
krzesłach i na fotelach, niemal w każdym momencie ułożono stosy papierów i
książek, zarówno drukowanych jak i odręcznych.
- Będziesz się tak gapił? – fuknął
mistrz.
- E, no, ja tego, chciałem zapytać, no
bo nie rozumiesz, w tej książce pisze... – wybełkotał Roy, wdychając
nieprzyjemne, ostre powietrze. – Znaczy się, jest napisane, a ja nie do końca
rozumiem i jakby mistrz mi mógł wytłumaczyć...
- Czy myślisz, że życie cokolwiek ci
wytłumaczy? – zapytał Hawkeye, pochylając się nad jakimiś papierami. Kreślił
kręgi, coś dopisywał, marszczył się, pomrukiwał pod nosem i znów coś poprawiał.
- Słucham? – chłopak popatrzył na niego
trochę zdziwiony.
- Pytam, czy myślisz, że życie będzie
ci coś tłumaczyć – odpowiedział spokojnie mistrz, nie odrywając się od pracy.
Zupełnie jakby nagle rozdzielił się na dwie osoby, które siedziały w jednym
ciele. Jedna z nich właśnie ciężko rozmyślała, przerzucała karty zakurzonych
ksiąg, zapisywała coś, a druga udzielała reprymendy, całkiem niezainteresowana
notatkami.
- Nie wiem...
- Otóż nie, Mustang. Życie nic ci nie
wytłumaczy, od razu rzuci cię na głęboką wodę. I jeśli nie będziesz potrafił
być samodzielny, to cię wykorzysta, zmieli, wykończy, zniszczy.
- Rozumiem, ale...
- Sam musisz sobie wytłumaczyć, sam!
Pierwsza lekcja, którą masz przyswoić, to jak być samodzielnym. Wyjdź!
Roy, bardzo dojrzale, jak przystało na
młodego mężczyznę, spokojnie zamknął za sobą drzwi i pokazał mistrzowi język.
Nie potrzebował takich ogólnikowych rad, równie konkretnych, jak pomocnych.
Chciał prostych słów, co oznaczają obce schematy, co znaczą nieznane słowa,
dlaczego tak, a nie inaczej, i czemu, a nie wyssanych z palca mądrości.
Pierwszy lepszy romans z półki jego ciotki okazałby się przydatniejszy!
- Teraz nic się od niego nie dowiesz –
usłyszał za sobą.
Za nim stała ta sama, krótkowłosa
dziewczyna. Najwidoczniej przed chwilą weszła, wciąż miała na sobie ciepły
płaszcz. Już miał się zaoferować i pomóc jej zdjąć ubranie, ale pomyślał, że
Riza to w gruncie rzeczy bardzo dziwna dziewczyna. Skąd miał wiedzieć, jak
zareagowałaby na dżentelmeńską uprzejmość? Nie chciał ryzykować kolejnym orzechem
w głowę.
- Dlaczego? – spytał, idąc za nią do
kuchni.
- Nowy rodzaj alchemii – Riza wywróciła
oczami. – Jego głupie kręgi i przemiany, wciąż nad czymś pracuje – wyjaśniała,
z nieskrywaną niechęcią. Czasami miała dość obsesyjnej fascynacji ojca nauką,
która dla niej była tak oderwana od rzeczywistości, niepojęta i zdecydowanie
nudna. Mimo, że była inteligentna, była też zwykłą, prostą dziewczyną, która w
głębi serca tęskniła za chwilami, gdzie tata poświęcał jej chociaż trochę
więcej uwagi niż swojej pasji.
- Ale wiesz coś więcej? – Roy poczuł,
że zapala się w nim nowy płomień ambicji. Gdyby mistrz Hawkeye pozostawił mu
niedokończoną teorię alchemii, a on dokończyłby pracę nad zupełnie nieznanym
jeszcze rodzajem, mógłby zostać sławnym, opiewanym w pieśniach geniuszem.
- Nie – Riza pokręciła głową. – Nie wiem,
co was w tym tak interesuje...
Zignorował jej uwagę, jednocześnie
udając, że badania Hawkeye niewiele go obchodzą. Za nowy cel w przeciągu
najbliższych dni objął sobie poznanie i zrozumienie nieznanej jeszcze nikomu
teorii. Nawet nie przyszło mu do głowy, że skoro nie rozumie samych podstaw, to
odczytanie i zastosowanie dużo bardziej skomplikowanych zasad będzie dla niego
niemożliwe.
Na nowo ogarnęła go ekscytacja, coraz
częściej zerkał w stronę drzwi pokoju mistrza Hawkeye. Ileż by dał, by mentor
dzielił z nim swoje sekrety! Chociaż wciąż czuł się na obczyźnie trochę
skrępowany, gubił się w korytarzach domu, to zaczynał się już trochę
przyzwyczajać.
- Wychodzę na spacer – poinformowała Riza,
zawiązując sznurówki wysokich butów na niezgrabną, krzywą kokardkę.
- Pójdę z tobą – zaoferował się. Wolał
nie zostawać sam na sam ze zdziwaczałym mistrzem, bo mimo całego podziwu –
wciąż trochę się go bał. I miał wrażenie, że nigdy nie wyzbędzie się skrytego
na głębi serca lęku.
- Jak chcesz – Riza wzruszyła obojętnie
ramionami, uśmiechając się lekko. - W sumie cieszę się, ze tu zamieszkałeś, trochę smutno jest tak z daleka od innych - westchnęła, a jednak wciąż promieniała zwyczajną, prostą dobrocią.
Riza znała okolicę lepiej niż którykolwiek dzieciak z miasteczka. Jako jedynaczka z natury ciekawska, już od małego chodziła po pobliskich podmokłych lasach, włóczyła się samotnie wśród łąk i wrzosowisk, odwiedzała kolegów w miasteczku, zawsze na piechotę. Potrafiła znaleźć gniazdo bażantów, wycelować ze swojej procy w odległy punkt, by przestraszyć wróble albo gołębie i była zupełnie inna od panien, do których Roy przywykł.
On był z dużego miasta, wychował się w eleganckim towarzystwie, a ona urodziła się wśród wiejskiej okolicy, mieszkała wśród równych sobie, prostych ludzi. Mówili inaczej, zachowywali się inaczej, znali inne gry i zabawy.
- A twoje marzenie? - spytała nagle Riza, gdy przechodzili przed nagie, bure pole. Buty grzęzły w wilgotnej, lepkiej ziemi, powodując, że byli brudni niemal do kolan. Wcześniej Roy potknął się, zaplątany w zagubioną kępę wysokich traw i tylko przypadek, że upadł na miedzę uratował go przed błotną kąpielą. Riza też się prawie przewróciła przez atak śmiechu, jakiego dostała na widok rozzłoszczonej, nieszczęśliwej miny kompana.
- Nieważne - zbył ją Roy, wzruszając ramionami.
- Powiedz - zachęciła Riza, zaglądając w norkę pod pasem zieleni oddzielającym dwa pola. W środku leżały cztery sine, łyse istotki równie obrzydliwe co nieporadne. Dużej myszy nigdzie nie było widać.
- Chciałbym stanąć na czele tego kraju jako najlepszy alchemik - powiedział w końcu, gdy zbliżyli się do starego drzewa. Roy był pewien, że pamiętało czasy ludzi z zeszłych pokoleń, pamiętało ich cierpienia i przeżycia. - Zrobić coś dla ludzi.
- Idealistka, hm? - Riza spojrzała na niego z przymrużeniem oka, podciągając się na jednej z niższych gałęzi. Ubłocone podeszwy ślizgały się po pniu, utrudniając wspinaczkę.
- Może trochę.
Riza znała okolicę lepiej niż którykolwiek dzieciak z miasteczka. Jako jedynaczka z natury ciekawska, już od małego chodziła po pobliskich podmokłych lasach, włóczyła się samotnie wśród łąk i wrzosowisk, odwiedzała kolegów w miasteczku, zawsze na piechotę. Potrafiła znaleźć gniazdo bażantów, wycelować ze swojej procy w odległy punkt, by przestraszyć wróble albo gołębie i była zupełnie inna od panien, do których Roy przywykł.
On był z dużego miasta, wychował się w eleganckim towarzystwie, a ona urodziła się wśród wiejskiej okolicy, mieszkała wśród równych sobie, prostych ludzi. Mówili inaczej, zachowywali się inaczej, znali inne gry i zabawy.
- A twoje marzenie? - spytała nagle Riza, gdy przechodzili przed nagie, bure pole. Buty grzęzły w wilgotnej, lepkiej ziemi, powodując, że byli brudni niemal do kolan. Wcześniej Roy potknął się, zaplątany w zagubioną kępę wysokich traw i tylko przypadek, że upadł na miedzę uratował go przed błotną kąpielą. Riza też się prawie przewróciła przez atak śmiechu, jakiego dostała na widok rozzłoszczonej, nieszczęśliwej miny kompana.
- Nieważne - zbył ją Roy, wzruszając ramionami.
- Powiedz - zachęciła Riza, zaglądając w norkę pod pasem zieleni oddzielającym dwa pola. W środku leżały cztery sine, łyse istotki równie obrzydliwe co nieporadne. Dużej myszy nigdzie nie było widać.
- Chciałbym stanąć na czele tego kraju jako najlepszy alchemik - powiedział w końcu, gdy zbliżyli się do starego drzewa. Roy był pewien, że pamiętało czasy ludzi z zeszłych pokoleń, pamiętało ich cierpienia i przeżycia. - Zrobić coś dla ludzi.
- Idealistka, hm? - Riza spojrzała na niego z przymrużeniem oka, podciągając się na jednej z niższych gałęzi. Ubłocone podeszwy ślizgały się po pniu, utrudniając wspinaczkę.
- Może trochę.
- Chcesz wstąpić do wojska? - zapytała.
- Tak, jak tylko nauczę się alchemii pójdę do akademii wojskowej.
- Tata mówi, że tylko głupiec z własnej woli stałby się psem na czyjeś rozkazy - powiedziała Riza, sadowiąc się na jednej z najwyższych gałęzi.
- Wierzę, że w ten sposób stanę się kimś wielkim - przyznał po chwili, przyglądając się marcowemu niebu. Kilka czarnych ptaków zataczało kręgi nad horyzontem, by zaraz zniknąć w niedalekich krzakach malin.
Riza strzeliła z procy prosto w stado siwych ptaków dziobiących ziemię zaraz po drzewem. Spłoszone gołębie wzbiły się z powietrze, ale zaraz znów pojawiły się na dawnym miejscu. Roy też spróbował strzelić, ale uderzył dwa metry za daleko i jedynym efektem było wypłoszenie z krzaków malin bażanta.
- Tak, jak tylko nauczę się alchemii pójdę do akademii wojskowej.
- Tata mówi, że tylko głupiec z własnej woli stałby się psem na czyjeś rozkazy - powiedziała Riza, sadowiąc się na jednej z najwyższych gałęzi.
- Wierzę, że w ten sposób stanę się kimś wielkim - przyznał po chwili, przyglądając się marcowemu niebu. Kilka czarnych ptaków zataczało kręgi nad horyzontem, by zaraz zniknąć w niedalekich krzakach malin.
Riza strzeliła z procy prosto w stado siwych ptaków dziobiących ziemię zaraz po drzewem. Spłoszone gołębie wzbiły się z powietrze, ale zaraz znów pojawiły się na dawnym miejscu. Roy też spróbował strzelić, ale uderzył dwa metry za daleko i jedynym efektem było wypłoszenie z krzaków malin bażanta.
,,Nie potrzebował taki ogólnikowych" zjadłaś ,,ch", a kilka zdań dalej, gdy mówiła Riza napisałaś ,,nas" zamiast ,,nad". Było jeszcze kilka innych literówek, ale poza tym żadne błędy nie rzuciły mi się w oczy. Bardzo dobry styl pisania, niektóre opisy typu tego, że Roy wychodzi z pokoju i niczym dojrzały człek pokazuje język bardzo mi się podobały. Teksty tego typu dodają charakteru opowiaaniom. Czekam na następny rozdział, a także na kontynuacje fanficku ze świata Avatara.
OdpowiedzUsuń