9 października 2013

Flame Alchemist cz.6: Madame Mustang (FullMetal Alchemist, royai)



         Chris Mustang, znana szerzej jako Madame Christmas, zazwyczaj nosiła czerwone albo czarna, długie suknie do kostek, a na ramiona narzucała futra albo błyszczące szale. Była jedną z tych dam, które każdego dnia wyglądały jakby właśnie bawiły na eleganckim, wieczorowym przyjęciu. Zdawać by się mogło, że świat prędzej spłonąłby do cna niż ona założyłaby stare, powycierane spodnie albo workowatą, nijaką bluzkę. Zupełnie jakby była synonimem kobiecości, ale kobiecości dojrzałej i świadomej. Nie takiej, która przywdziewa jasne sukienki w kwiatki i śmieje się perliście, ale mądrej i doświadczonej, która błyska oczami tylko do wybranych. Być może wynikało to jeszcze z dzieciństwa, gdzie Chris, z natury wysoka, tęga i pucołowata, ze względu na budowę, zachowanie i imię, przezywana była „babochłopem”. Być może nigdy nie czuła się do końca piękna. Być może chciała pokazać, że jest pełnowymiarową damą. Być może próbowała się dowartościować.
         Przez życie przeszła samotnie, zupełnie zadowolona ze swojej pozycji. Miała troje przybranych dzieci, sieroty, które nie miały już nikogo na tym świecie. Jej bratanek, Roy Mustang, zwany Roykiem, trafił pod jej opiekę po tragicznej śmierci jego rodziców. Madame zawsze pamiętała ciepło jego dłoni, gdy jako dziecko złapał ją za rękę i powiedział cicho, że boi się być sam. „Nigdy nie będziesz”, przyrzekła słabo, wzruszona i przejęta swoją nową rolę. Joana pochodziła z Ishvaru. Niektórzy patrzyli nieprzychylnie na jej czerwone oczy i ciemną cerą, na co ona tylko odwracała wzrok i łapała spódnicę Madame. Była jedną z tych dziewcząt, które nie obnoszą się ze swoją niezależnością, a jednak nikt nigdy nie wiedział, gdzie w tej chwili jest Joana. Włóczyła się po dzielnicach miasta, gdzie portfele nie żyją długo, zaszywała się w bibliotece albo na strychu, zawsze trochę ponura. Trzecia, najmłodsza córka, Angelina, była zupełnym przeciwieństwem tamtej dwójki. Mała, niewysoka, zawsze uroczo zarumieniona i uśmiechnięta, była prawdziwym oczkiem w głowie Madame. Jasna główka ze złotymi lokami, pastelowe sukienki z falbanami, kokardkami i zakładkami, biała cera i oczka tak wdzięczne, że nie sposób było się im oprzeć. Słowem, Angelina była malutkim aniołkiem.
         Madame Christmas była tego dnia w wyjątkowo dobrym humorze. Uśmiechała się do „swoich dziewcząt” jak nazywała zatrudnione u niej panienki, nie pokrzykiwała na służbę i nawet mleczarz został obdarzony napiwkiem hojniejszym niż zwykle. Gdy tylko nadeszła właściwa pora, wcisnęła na głowę kapelusz z czarną woalką, zawołała szofera i poprosiła o wyprowadzenie samochodu.
         - Podjedź pod bramę, zaraz wyjdę – nakazała chłodno, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Jeszcze raz wygładziła materiał sukni, poprawiła futro, które nosiła mimo letniej pory, i westchnęła ciężko.
         - Czy coś się stało, Madame? – spytała ciekawsko Angelina, zerkając na nią niebieskimi ślepkami. W rękach trzymała porcelanową lalkę w żółtej sukience w granatowe róże. Madame nawet nie zauważyła, kiedy kruszynka się pojawiła. Niektórzy oficerowie, którzy bawili w jej domu, twierdzili, że sierotka z pewnością jest córką złodziei. „Spryciara, podchodzi i nawet jej nie słyszy! Założę się, że świetnie by kradła!”, śmiał się donośnie jeden z pułkowników, pociągając głośno nosem. Madame zwykle marszczyła się na takie stwierdzenia, ale musiała przyznać, że Angelina była bezszelestna.
         - Royek przyjeżdża – powiedziała z uśmiechem Madame, zapinając płaszcz. Do tej pory trzymała przyjazd ukochanego bratanka w tajemnicy przed dziewczynkami, powiedziała tylko jednej służącej, by przygotowała dwa pokoje dla gości. Angelina podskoczyła i pisnęła podekscytowana, zakręciła się na pięcie i dopadła przyszywanej matki, łapiąc ją mocno za suknię.
         - Och, Madame, tak dawno go nie było! Nie mogę się doczekać! Mogę jechać z tobą, proszę! Będę grzeczna. Och, Joana się ucieszy? Czy Joana wie? Ona nic nie mówi, ale ona też za nim tęskni! Ciekawe, czego się nauczył! Och, Madame, czy to nie cudownie? – paplała wesoło, wymachując lalką na wszystkie strony.
         - Na miłość boską, dziecko, uspokój się – skarciła ją Madame, choć w rzeczywistości wcale się nie gniewała. Angelina, jego jej ulubienica, już dawno nauczyła się rozpoznawać, kiedy ciotka naprawdę się złości, a kiedy po prostu żartuje. Wykonała jeszcze jeden wdzięczny piruet i podskoczyła, patrząc wesoło prosto w twarz Madame, która mówiła dalej:  – Niestety, nie możesz. Razem z Roykiem przyjedzie jakaś dziewczynka, wiesz? Riza. Riza Hawkeye. Nie zmieścicie się wszyscy do samochodu.
         Angelina przekrzywiła zabawnie główkę, wydymając różowe usteczka.
         - Jego narzeczona? Och, jakby było cudownie pójść znów na wesele – westchnęła cicho Angelina. W przeciwieństwie do pozostałej dwójki uwielbiała bale i przyjęcia, na których była małą księżniczką, nad którą zachwycały się kobiety i najmłodsi dżentelmeni, a starsi śmiali się do kokietki wesoło. I chociaż Madame wiedziała, że tylko łechta próżność już i tak zarozumiałej dziewczyny, nadal zabierała ją na wszelkie spotkania.
         - Ależ skąd! – zaśmiała się ciepło Madame. – Przyjaciółką i córką mistrza Roya. Podobno jest przemiła, chociaż nigdy z nią nie rozmawiałam. Idź do Joany i poczekajcie na nas, powinnam być za jakąś godzinę.
         Angelina niechętnie odeszła, a jednak nadal była w dobrym humorze. Przeskakiwała po dwa stopnie, tupiąc głośno obcasami pantofelków i śpiewała pod nosem jakąś piosenkę o spacerowaniu po linie, jednocześnie krzycząc do Joany, żeby wyszła w końcu z biblioteki, bo ma dla niej „absolutnie wspaniałą wiadomość”. Madame pokręciła głową i wyszła na dwór, zatrzaskując za sobą drzwi.
         Na dworze panowało przyjemne, czerwcowe ciepło, słońce przygrzewało delikatnie, łaskocząc promieniami rumiane, piegowate twarze. Mimo to, nie zdjęła futra, nawet gdy na jej nosie zalśniła kropla potu. Wsiadła do zaparkowanego niedaleko samochodu,
         Minęło kilka miesięcy odkąd pozostawiła Roya z dziwakiem na jakiejś stacji w miejscu zapomnianym przez boga, jakiejś biednej wsi, gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wiele razy żałowała, że pozwoliła mu zostać, że zgodziła się na nauki. W domu zabrakło psot i śmiechu, bo mimo, że był z niego niemożliwy do zniesienia urwis, Madame kochała go z całego serca. Tęskniła za nim i martwiła się, czy przypadkiem mu czegoś nie brakuje. Z czasem już się uspokoiła, gdy w każdym liście donosił jej, jak wiele nowego zrobili z Rizą i czego ciekawego się dowiedział. Tylko czasem prosił o słodycze, których w domu Hawkeye nigdy nie było.
         - Gdzie jedziemy? – spytał szofer, mrugając powiekami, zupełnie jakby zaraz miał się rozpłakać. Zawsze trzepotał oczami z nieznanych dla Madame powodów. Angelina trochę się go bała, zachowywał się zawsze jakby był czymś odurzony.
         - Na dworzec kolejowy – powiedziała cicho, składając dłonie na kolanach.
         - Panicz Roy wrócił?
         - Tak – skinęła głową, zastanawiając się, jaka jest ta cała „Riza”. Nie wątpiła, że dziewczęta z prowincji zachowują się inaczej niż panienki z wielkich miast, pewnie mówiła inaczej, zachowywała się inaczej i inaczej klęła. Chociaż prosiła wielokrotnie Roya, by napisał o niej chociaż kilka słów, zawsze ograniczał się do ogólników jak „fajna”, a szczytem było „potrafi się dobrze bić”. Madame czuła pewną sympatię do dziewczyny, widząc w niej być może część dawnej siebie, siebie chłopczycy.
         Dwójka dzieci czekała na dworcu, siedząc na ławce pod zegarem z bogato zdobionymi wskazówkami. Madame poznała Roya od razu, chociaż przez ostatnie miesiące, a jak obliczała szybko, nie widziała go aż szesnaście tygodni, zmężniał i jakby wydoroślał. Niby nadal miał te swoje pucołowate policzki, a jednak było w nim coś nowego. Jedną nogę podwinął pod pośladek, a drugą podciągnął do klatki piersiowej, opierając się wygodnie i paplał coś do swojej towarzyszki. Dziewczyna obok niego była szczupła i niewysoka, mogła być może dwa lata od niego młodsza, całkiem ładna. Wyprostowała nogi, zsunęła się na ławce, wcisnęła ręce do kieszeni i skrzyżowała kostki, zupełnie nie przejmując się, że jest w miejscu publicznym i może nie wypada się tak wyciągać. Co chwila wtrącała jakąś swoja uwagę do monologu Roya.
         Madame poczuła się zawstydzona, pewna, że zrobiła złe wrażenie na młodej panience. Nie chciała się spóźnić, liczyła, że będzie jeszcze czekać na ich przyjazd, a jednak los okazał się złośliwy i ją zatrzymał, a ich przyspieszył. Odgarnęła czarny lok z czoła i pospieszyła na spotkanie bratanka.
         Roy usłyszał stukot jej obcasów już z daleka. Zerwał się z ławki, omal nie przewracając się o swoją podróżną walizkę, i rzucił się biegiem prosto w ramiona ciotki. Kobieta roześmiała się ciepło i objęła go z całych sił, tak mocno, jakby chciała go przy sobie zatrzymać na zawsze.
         - Oż, ty cholero, wiesz, jak za tobą tęskniłam – westchnęła, czochrając go lekko. Roy zaśmiał się, wtulony w jej pierś. Nie oczekiwał żadnych wylewnych słów, a co więcej przywitanie ciotki sprawiło mu mnóstwo radości, nawet jeśli został nazwany „cholerą”.
         - Dobrze cię widzieć, ciociu.
         Madame odsunęła się od niego i mrugnęła wesoło. Naprawdę wyrósł! Włosy miał dłuższe, jeszcze bardziej nie uczesane niż w dniu, w którym zostawiła go pod opieką Bertholda Hawkeye, a ocz błyszczały mu jakoś weselej. Nie miała wątpliwości, że wiejskie powietrze zdecydowanie mu się przysłużyło, wyglądał na zdrowszego i silniejszego. Może gdyby wysłać tam też dziewczynki, poczułby się lepiej? Tylko czy ten wstrętny Hawkeye by się zgodził...
         - Ciociu – Roy złapał ją za rękę i podprowadził do czekającej dziewczyny. – To jest Riza. Riza Hawkeye – dodał. Dziewczyna uśmiechnęła się pogodnie i skinęła głową na przywitanie.
         - Dziękuję, że pozwoliła mi pani przyjechać, Madame – powiedziała szczerze.
         Madame przyjrzała jej się uważnie, nie przestając się  uśmiechać. Przywykła, że dziewczęta peszą się na jej widok, że dygają z gracją, a już na pewno nie trzymają rąk w kieszeniach, gdy mówią do starszych osób. Jednocześnie Riza wydała jej się urzekają na swój sposób, przemawiała czymś, co można było nazwać szczerą otwartością.
         Była opalona i rumiana, wyglądała jak prawdziwy okaz zdrowia. Może była trochę za koścista i za bardzo piegowata, ale miała swój urok. Śliczne, gęste włosy lśniły w świetle dworcowych lamp, a Madame nie mogła zrozumieć, dlaczego są tak krótko przystrzyżone, będąc tak pięknymi. Oczy miała duże i brązowe.
         - Cieszę, że przyjechałaś, skarbie – powiedziała Madame, zdając sobie sprawę, że wcale nie musi się wysilać, by być uprzejmą. – Mam nadzieję, że ci się tu spodoba.
         - Na pewno – zapewniła gorąco dziewczyna.
         - Skoro już się poznałyście – wtrącił Roy. – Jedźmy już do domu, umieram z głodu!
         Madame uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Wydawało jej się, że dawny świat – pełen wiecznych kłótni między Joaną a Royem, narzekania Angeliny, pisków i śmiechów całej trójki – wraca do normy, razem z wilczym apetytem Roya. Odkąd wyjechał czegoś jej brakowało, czegoś brakowało w jej małej idylli. Poprowadziła dwójkę prosto do samochodu, otwierając przed nimi drzwiczki, co zazwyczaj należało do obowiązków szofera. Nawet nie musiała upominać Roya, by przepuścił dziewczynę pierwszą, ona sama się wepchnęła, zupełnie nieskrępowana.  
         Riza przyglądała się ciotce Roya z nieskrywanym zaciekawieniem. Nigdy nie widziała równie eleganckiej i wytwornej kobiety jak Madame. Gdzieś w głębi serca pozazdrościła jej mocnego makijażu i szykownie upiętych włosów, przyznając, że wygląda „pierwszorzędnie”. Słyszała o niej wiele, bo Roy często opowiadał o siostrach i swoim życiu w wielkim East City. Chciała ją wypytać o tyle rzeczy. Jak wyglądają przyjęcia z różnymi damami i oficerami? Jaki jest dziadek Grumman? Czy słyszała coś o jej matce?
         Na podjeździe wyczekiwały ich dwie młode dziewczęta, wyraźnie zniecierpliwione. Gdy tylko samochód przekroczył ozdobną bramę posiadłości, mniejsza z nich zaczęła wesoło skakać i machać ręką, krzycząc coś, czego Riza nie mogła usłyszeć przez zamknięte szyby. Była filigranowa; wyglądała prześlicznie w bladoróżowej sukience z falbankami i bufiastymi rękawami, zupełnie jakby była nie człowiekiem, ale porcelanową laleczką. Druga z nich, wyprostowana i sztywna, nie okazała żadnych emocji, a jednak przez moment Riza miała wrażenie, że się uśmiechnęła na widok Roya. Wydawało się, że była starsza zarówno od niej jak i od swojego rodzeństwa. Miała ładne, czarne włosy i ciemną, prawie brązową cerę.
         - To moje siostry – Roy wskazał dziewczęta palcem. – Angelina to ta nadpobudliwa, a ta sztywniara to Joana. Są nienormalne, ale chyba się polubicie.
         - Roy, grzeczniej o siostrach! – skarciła go Madame. – Cóż, Rizo, witamy w posiadłości Mustang, kochanie.  

1 komentarz:

  1. Anonimowy19:29

    No, nieźle, ale dziwi mnie pewna rzecz. Twoja Riza jest jak chłopczyca, może za bardzo śmiała. Jakoś mi to do niej nie pasuje. A poza tym, fajnie. Zwróć uwagę na literówki itd na przyszłość.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)