Devlin
buszował właśnie w kuchni w poszukiwaniu schowanej głęboko czekolady, gdy nagle
rozległ się dzwonek do drzwi. Chłopak zmarszczyłby brwi i zatrzasnął szafkę
kredensową, zastanawiając się, kogo u licha znowu przywiało. Pora była nijaka –
za wcześnie na listonosza, ale za późno na mleczarza.
Otworzył
drzwi i zobaczył Piękność.
Nigdy
wcześniej ani nigdy później nie widział tak oszałamiająco pięknej kobiety. Była
wysoka, smukła, prawie jak wykałaczka, miała półkrótkie, lśniące czarne włosy i
oczy tak hipnotyzujące, że Devlin mógł tylko stać i patrzeć na nią w niemym
zachwycie. Nosiła białą, obcisłą sukienkę bez ramiączek i wielkie okulary
przeciwsłoneczne, zaciągnięte na czoło. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia
lat. Devlin nigdy wcześniej jej nie widział.
-
Kto…ty? – wydukał w końcu.
Nieznajoma
puściła do niego oko i odrzuciła włosy do tyłu. Na jej ręce zabrzęczało
kilkanaście cieniutkich, srebrnych bransoletek z koralikami, przypominającymi
odrobinę amulety ciotki Gwendolyn, ale Devlin był zbyt zachwycony, by się tym
niepokoić.
-
Bezczelne dziecko, mogłabym zapytać o to samo – odpowiedziała zadziornie,
wpychając się do środka.
Devlin
odwrócił się i napiął wszystkie mięśnie, w razie czego gotów wybuchnąć i
atakować. Różni ludzie odwiedzali dom Bena Tennysona i niewielu miało dobre
zamiary; nauczony doświadczeniem, był gotowy przemienić się w swoją gorszą,
brzydszą… w swoją prawdziwą formę.
-
Verdona - na schodach pojawił się Ben Tennyson w rozciągniętym, podomowym
dresie i białej koszulce z symbolem Omnitrixa. Spojrzał podejrzliwie na kobietę
i uniósł brwi. – To ty?
-
Och, Ben, dawno się nie widzieliśmy! Przywiozłam szarlotkę! – zawołała uradowana.
-
Kto to jest, Ben? – spytał szybko Devlin, obchodząc nieznajomą z daleka i
stając tuż przy mężczyźnie, tak na wszelki wypadek.
-
Moja babcia – odparł bez ogródek, a Devlin poczuł, że już nic go nie zaskoczy.
*
Pojawienie
się Verdony wywołało sporo zamieszanie w domu. Devlin i Ken mijali ją z daleka,
woląc nie pytać, dlaczego babcia – którą
życzyliby sobie widzieć szydełkującą, pogrążoną w opowieściach i przeglądającą
albumy ze zdjęciami wnucząt – wygląda jak gwiazda muzyki pop. Było w niej coś
niepokojącego, coś nieprawdziwego, co Devlin zauważył dopiero, gdy piła
herbatę, krytykując kolor serwisu Julii.
Kevin
Levin też nie był zachwycony.
-
Nie jesteś za stara na takie przebieranki, Verdona? – burknął na wstępie bez
żadnego przywitania. – Zgrzybiała starucha, a udaje nastolatkę.
-
Nie powinieneś siedzieć w więzieniu, Kevin? – odwarknęła, a Devlin poczuł się,
jakby słuchać szczekania dwóch wyjątkowo zajadłych psów. Nie mógł się
zdecydować, czyja twarz wyrażała więcej nienawiści i pogardy – taty czy
tajemniczej Verdony.
-
Wsadziłabym cię do więzienia za to wszystko, co zrobiłeś mojej rodzinie! A oni
ci ufali. G w e n d o l y n ci ufała! Co
się tu właściwie dzieje? Bandyta na wolności i to w t w o i m
domu Ben, a do tego widzę, że utrzymujesz jakąś przybłędę… - Verdona
postukała pomalowanym na złoto paznokciem w brzeg filiżanki. – Nie rozumiem,
jaki masz w tym cel, Ben! Ziemianie… Wiecznie nieprzewidywalni, całkiem jak
Max!
Kenneth
drgnął na dźwięk imienia dziadka i dotarło do niego, że babcia, a właściwie
prababcia, Verdona w swojej mini i w sandałkach na koturnie była kiedyś żoną i
mamą jego dziadków. Wzdrygnął się, myśląc, ile jeszcze niespodzianek
przygotował dla niego kosmos.
-
Kim właściwie jesteś? – spytał wreszcie Devlin, patrząc podejrzliwie na
Verdonę. – Nie wyglądasz na babcię…
Verdona
uśmiechnęła się, a jej oczy błysnęły intensywnym, różowym blaskiem pełnym
dziwnej, straszliwej potęgi.
-
Nie! – westchnął Kevin. – Nie rób tej nędznej sztuczki z…
Za
późno, bo w tym samym momencie oczy Devlina zaszły łzami. Ujrzał ogrom jasnego,
różowego światła, które ogarnęło go w całości, pochłonęło i wciągnęło tak
głęboko, że zatracił się całkowicie. Wciągnął słodki zapach waty cukrowej i
zapragnął posiąść całą energię Verdony – była tak odurzająca, tak nieziemska,
jak najsilniejszy narkotyk, że niemal wyciągnął dłoń i już miał dotknąć
oszałamiającej potęgi, pochłonąć ją.
Cała
moc znikła tak szybko, jak się pojawiła. Verdona cofnęła się i zamknęła manę w
z powrotem w ludzkiej skorupie, ale Devlin nie mógł tego zauważyć. W głowie
pulsował mu dziki głód.
Oszołomiony
opadł na kanapę, dysząc ciężko. Do tej pory widział tylko ograniczoną, cielesną
formę Andodyty, nigdy uwolnionej.
-
Ozmozjanin! Tak myślałam! I do tego jaki niewychowany! Jak zwierzę – prychnęła
wzgardliwie. – Nigdy nie próbuj absorbować energii Anodyty, zapamiętaj sobie,
dziecko!
Kevin
objął ramieniem syna i wyglądał, jakby chciał rozszarpać Verdonę na strzępy.
-
Verdona.
W
drzwiach stanęła Gwendolyn. Twarz miała ściągniętą i chudą, szarą i smutną, a
oczy zamglone i upchnięte, jakby nie mogła zasnąć od wielu dni. Powiodła
spojrzeniem po wszystkich i zgromadzonych i, jak zdawało się Verdonie, trochę
za długo zatrzymała się na Kevinie Levinie.
-
Gwennie! Moja wnuczka! – zachichotała Verdona i rzuciła się na szyje Gwendolyn.
Kenneth pomyślał, że tylko w jego rodzinie wnuczka wygląda na dużo starszą od
babci. – Przybyłam, jak tylko usłyszałam twoje wezwanie…
-
Ty ją zaprosiłaś?! – ryknął Kevin. – Tą starą wariatkę? Niby po co?
-
Uważaj na słowa, Levin! Tu rozmawiają stworzenia energetyczne…
Devlin
uniósł brwi. Czyli prawdziwą formą ciotki Gwendolyn była podobna do tego, czym
uraczyła ich Verdona. Wciąż drżał na wspomnienie pięknego blasku, wyrwy w
rzeczywistości, niemożliwego pokazu największej siły świata. Czarowania ciotki
Gwendolyn było znacznie słabsze, mniej pobudzające. Nawet Legerdomena i cała
moc w niej zamknięta chowała się przy Verdonie.
-
Chodźmy, powiesz mi, co tu się wyprawia – Verdona otoczyła ją ramieniem i
pociągnęła na schody. – Co za wariatkowo, doprawdy!
*
Czarodziejka
nienawidziła Bellwood od zawsze. Dom Bena Tennysona i Gwendolyn Już-Nie-Levin,
jak zwykła wyzłośliwiać się w myślach, miejsce tysiąca jej porażek i siedlisko
ponurych, rzewnych wspomnień i popełnionych błędów, które zdarzyły się tak
dawno, jeszcze zanim zdołała odnaleźć swoje miejsce w Legerdomenie, przy boku
najwłaściwszej osoby we wszechświecie.
Zjawiła
się tu tylko dlatego, że musiała znaleźć Kevina Levina – kolejnego wroga, który
powinien zapłacić jej i jej kochankowi za wszystkie krzywdy. Czasem, w
przypływie wściekłości, wyobrażała sobie Kevina wrzeszczącego i błagającego o
litość, jego wykrzywioną twarz pełną bólu, cierpienia, ciało wyjące się w konwulsjach.
Już wkrótce zapłaci, obiecywała sobie.
Dom
pani Levin był nijaki, zwyczajny parterowiec, pomalowany na najbardziej
nieciekawy kolor ze wszystkich, z jasnymi, falbankowymi zasłonkami i skromnym
ogródkiem, w którym zakwitały ostatnie kwiaty. Widziała takich mnóstwo w
okolicy – pospolity, drętwy, zupełnie nieinteresujący.
Weszła
bez pukania, otwierając drzwi, mimo zatrzaśniętego zamka. W środku unosił się zapach niedawno pieczonego
kurczaka i mocno słodzonej kawy. Ruszyła wprost do salonu.
Pani
Levin spokojnie siedziała w fotelu, oglądając wieczorny skrót wiadomości. W
palcach trzymała robótkę i powoli kończyła czerwoną, zimową czapkę, tak brzydką
i nieelegancką, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby założyć.
Dostrzegła
cień Czarodziejki w monitorze telewizora.
-
Kim pani jest!? – pisnęła z oburzeniem, rzucając w Czarodziejkę robótką. –
Niech się pani stąd wynosi, wezwę policję! Jak pani tu weszła!?
Wełna
zawisła w powietrzu otoczona różowym blaskiem. Czarodziejka uśmiechnęła się
przez zęby i pstryknęła palcami. Panią Levin błyskawicznie okręciły grube macki
różowej many. Wrzasnęła i runęła na podłogę.
Czarodziejka
z gracją ją ominęło, przespacerowała się przez pokój i wybrała w telefonie
najczęściej wybierany numer – numer Kevina Ethana Levina.
-
Mamo? Co się stało? – odezwał się
rzeczowy głos już po drugim sygnale.
Czarodziejka
zachichotała.
-
Cześć, Kevin! Właśnie urządziłyśmy sobie parapetówkę z twoją mamusią! -
Wyciągnęła słuchawkę w stronę pani Levin, która tylko rozpaczliwie krzyczała,
próbując pozbyć się niezrywalnej uwięzi. – Może wpadniesz?
Błagam, nie każ mi tym razem długo czekać. Zawsze kończysz w najlepszych momentach.
OdpowiedzUsuńBiedna kobieta. Za co pokarało ją takim synem? Oby Kev ruszył jej z pomocą. Pewnie nikomu nie powie tylko pójdzie sam i wpadnie w pułapke Czarodziejki.
A co do Vedrony. Co za bezczelność. Jak mogła obrazić Devlina? Przecież to nie jego wina, że musiał radzić sobie sam, że urodził się właśnie taki. Jak ja jej nie znoszę.
No nic, pozostało mi tylko czekać. Mam nadzieję niedługo. Pozdrawiam i weny życzę.
Będzie szybciutko - jeszcze dzisiaj! Obiecuję :) Mam straszny zapał do tej historii, bo zbliżamy się do końca, a to moje pierwsze opowiadanie na tym blogu, więc mam ogromny sentyment i tak jakoś...
UsuńVerdona uważa się za lepszą od innych kosmicznych gatunków. A Devlinowi obrywa się za ojca, bo przecież Kevina nigdy nie dażyła sympatią.
Ja ją uwielbiam! Jest taka bezczelna, wredna, żadna tam ułożona babcia, tylko charakterna, ale... nieprzyjemna, fakt.
Dziękuję ślicznie za komentarz :*
Całuję i do zobaczenia!
Uwielbiam sposób w jaki piszesz. Nie mogę się doczekaćk olejnej części. Twój blog odkryłam niedawno i musiałam poświęcić tydzień by nadrobić, ale było warto :)
OdpowiedzUsuńTak tylko jedna uwaga: czy aby w zdaniu "Kenneth pomyślał, że tylko w jego rodzinie wnuczka wygląda na dużo starszą od wnuczki" nie powinno być "babcią wygląda na dużo starszą od wnuczki"? Nie wiem, może ja nie złapałam o co chodzi ;) daj znać i powodzenia z kolejnymi dziełami
scissorrraven
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńO jejku. dziękuję ślicznie i bardzo się cieszę, że Ci się spodobało :) Postaram się publikować w miarę systematycznie.
UsuńMasz rację, już poprawione!
Chodziło o tej paradoks, że Gwen - wnuczka, a więc logicznie młodsza, jest zmęczona, przestraszona - wygląda na starszą niż Verdona - niby babcia, a dzięki mocom może wyglądać jak chce, w tym przypadku promiennie i zniewalająco, po prostu bardzo młodo.
Dziękuję serdecznie za komentarz i zainteresowanie :)
Pozdrawiam i zapraszam ponownie!