Międzynarodowy Port Lotniczy Mińsk
znajdował się jakieś pół godziny drogi od stolicy Białorusi i jakieś dwie
godzin od jeziora Świteź, gdzie – według informacji Fundacji Huntik –
przebudził się jeden z dawno zapomnianych Tytanów.
Port
nie robił specjalnego wrażenia, wręcz przeciwnie – Sophie chwile po wylądowaniu
pomyślała, że jest trochę brzydki i szary i jak na największe lotnisko w kraju
ma zdecydowanie marne standardy. Oddalony od zabudowań, zabetonowany z
kawiarnią sprzedającą zbyt delikatną kawę sprawiał wrażenie nudnego i nie
pasował do całej atmosfery tej wyjątkowej, wymarzonej pierwszej misji. Lok też
nie ukrywał, że spodziewał się czegoś bardziej spektakularnego, sądził, że
polecą jednym z tych superszybkich
samolotów, które znał doskonale z filmów science-fiction, wyskoczą na
spadochronach, zrobię rozróbę, zdobędą tytana i od razu staną się najlepszymi
Łowcami Fundacji Huntik.
Dante nie podzielał ich podniecenia –
zarezerwował bilety, całą podróż przeglądał jedną z tych książek, którą nie
należy rzucać, bo można kogoś pozbawić głowy albo przynajmniej przytomności,
obserwował zgrabne nogi blondwłosej stewardessy i od czasu do czasu popijał
zieloną herbatę. Nawet nie przysłuchiwał się monologowi Loka, który mieszał się
z monologiem Sophie. Zabawne, że oboje mówili jednocześnie, na dodatek
zdumiewająco szybko, a i tak każe wszystko rozumiało i zapamiętywało. Chyba
zaczynał się starzeć, skoro już zapomniał jak to jest.
-
Kurczę, to niesamowite – westchnął Lok ze śmiechem, wpychając do ust garść
popcornu. – Wiesz, że to tak jakbym był bliżej ojca?
Sophie
pokiwała głową ze zrozumieniem. Każdy chłopiec chciał być jak ojciec – wielki,
mądry, silny i taki dorosły, zawsze dzielny i zawsze najlepszy. Dogonić tatę.
Być jak tata. Tak, żeby mama powiedziała „Mój syn”, a nie „Synuś”.
Dante
też się uśmiechnął, ale trochę smutno. Nigdy nie poznał ojca, a gdy o niego
pytał, matka odpowiadała, że był skończonym durniem. Jako dziecko nie miał
męskiego wzoru, nikt nie nauczył go, jak posługiwać się młotkiem i jak dobrze
prowadzić samochód. Trochę zazdrościł Lokowi, że miał kogo podziwiać.
Matka
była matką – nieważne jak bardzo by chciała, zawsze była kobietą i nieważne,
jak bardzo by chciała, nie mogła zastąpić ojca. Dante nauczył się zagryzać
wargi i nie wspominał o ojcu, którego – jak mu się zdawało – ona nawet dobrze
nie znała.
-
Jestem z ciebie taka dumna! – powiedziała kiedyś i zdał sobie sprawę, że
pochwała od kobiety, która całe życie przeszła sama, znaczyła więcej niż
mglista postać obcego mężczyzny, którego nie znał. I którego znać nie chciał.
-
W porządku, Dante? – usłyszał skrzekliwy, żabi głos. Pokręcił głową i
uśmiechnął się do plecaka, z którego wychylała się biała, kudłata główka
Cherita.
-
Tak.
Gdy samolot podszedł do lądowania, Sophie
i Lok dopadli okna, przy okazji potrącając grubego pasażera, który omal nie
rozlał jeszcze gorącej kawy na swój szary garnitur, który nie tylko miał
kiepski fason, ale też dawno już się zużył.
Wysiedli razem z kilkunastoma innymi
pasażerami, ale zdawać by się mogło, że ich zapał nieco ostygł. Nie było ani
nowocześnie, ani emocjonująco, ani zachwycająco – ot, taki tam port lotniczy,
podobny do kilku innych w tym kraju i państwach ościennych.
Lok i Sophie rozsiedli się pod ścianą,
czekając, aż Dante wróci z przewodnikiem albo chociaż słownikiem, żeby mogli
załatwić jakąkolwiek sprawę w tym kraju, gdzie ludzie mówili językiem
niezrozumiałym, brzmiącym trochę jak słowa wiersza. Dziewczyna oparła swoją
czarną walizkę o ścianę i usiadła na niej, zakładając nogę na nogę. Fioletowe
zakolanówki trochę się zwinęły i opadły na nierówną długość. Lok
bezceremonialnie rzucił sfatygowaną torbę z białym logiem Nike i oparł się o
ścianę, prostując nogi. Zupełnie zignorował fakt, że jakaś pani w podeszłym
wieku prawie potknęła się o jego stopy, po prostu uśmiechnął się przepraszająco
i tak uroczo, że chyba się nawet nie gniewała.
- Wiesz, że na filmach zawsze tak
jest, że pierwsze zadanie okazuje się śmiertelnie trudne i niebezpieczne? –
zagadnął Lok, wyciągając z bocznej kieszeni wygniecioną puszkę z energetykiem.
Otworzył z sykiem i pociągnął długi łyk, siorbiąc na cały korytarz. –
Najważniejsze ze wszystkich. Najważniejsze w historii!
- Za dużo głupot oglądasz – prychnęła
Sophie i zanim się obejrzał, zabrała mu napój i dopiła do końca. – U nas
wszystko będzie doskonale, zobaczysz. Z takim przywódcą jak Dante...
Lok spojrzał na nią trochę zdziwiony,
a trochę zirytowany. Odkąd poznała Dantego Vale, stale tylko powtarzała jaki to
on wspaniały i jaki odważny, jaki zdumiewający, jaki utalentowany, a na dodatek
sławny i przystojny. Zachowywała się trochę śmiesznie i trochę denerwująco,
zwłaszcza, gdy mrugała przy nim tak energicznie, że wydawało mu się, że samymi
powiekami mogła by popchnąć małą żaglówkę.
-
Na pewno – mruknął.
Tymczasem Dante w najlepsze zagadywał
sprzedawczynię w kiosku, dopiero niedawno wylądowali, ale on już zdążył się
wczuć w klimat. W najlepsze rozprawiał po rosyjsku z młodziutką panienką z
wielkimi, wytrzeszczonymi oczami. Wyglądała jakby cały czas się czegoś się
bała, a jednak miała swój urok. Uśmiechała się w taki pogodny sposób, że nie
sposób było nie poczuć do niej czegoś na kształt sympatii.
- Privet,
dostanę może jakiś przewodnik? – uśmiechnął się, opierając nonszalancko o ladę.
Zerknął
na wystawę batoników i gum do żucia, ale zaraz znów natarczywie wpatrywał się w
dziewczynę. Uwielbiał, gdy panie zapominały przy nim języka.
- Tak, oczywiście, zaraz panu pokażę,
tylko jedna chwila – wybąkała i zanurkowała pod ladę. – „Białoruś znana i nieznana”, „Najpiękniejsze
miejsca” i „Co warto zobaczyć” –
wyrecytowała, wpychając mu w ręce książeczki.
- Wezmę wszystkie – odparł, mrugając
wesoło. – A najlepiej z pani numerem telefonu.
Zachichotała nerwowo i zaczęła stukać
na kasie trochę szybciej niż zazwyczaj, palce uderzały w nie te cyfry i
pomyliła ceny, zupełnie jakby wzrok tego mężczyzny, a była pewna, że w jego
głowie nie ma już na sobie służbowego uniformu, odbierał jej zdolność
racjonalnego działania. I mimo, że zdawała sobie sprawę jakie to głupie,
nasmarowała na rachunku kilka cyfr.
- Do zobaczenia, mam nadzieję –
dodała, mrugając do niego wesoło.
Gdy
odszedł, poczuła, ze ma ochotę pobiec zanim i prosić, żeby została z nim
jeszcze trochę, nawet jeśli miałaby się przy tym okrutnie wygłupić. Nawet nie
zauważyła, że zmiął paragon i cisnął na dno kieszeni, nie zwracając uwagi na
jej zadurzony wzrok.
- Łowcy, wyruszamy – rzucił do Loka i
Sophie, zarzucając na plecy zmięty plecak jeszcze z czasów, gdy nie był
pełnoprawnym Łowcą i to on wyruszał ze swoim mentorem w charakterze ucznia, a
nie przywódcy. Na samo wspomnienie uśmiechnął się tęsknie i poczuł, że portfel
ze zdjęciem mistrza zaczyna mu nagle bardzo ciążyć.
Na parkingu niedaleko lotniska czekał
już niewielki autobus pokryty jedną z tych nowych ekologicznych farb, na
których zostaje ślad nawet po zarysowaniu paznokciem. Zgodnie z prośbą Dantego,
kilku Łowców działających na Białorusi załatwiło im całkiem przyjazny transport
zatankowany do pełna i z wbudowany GPS-em.
Dante nie pierwszy raz pomyślał, jak wygodnie
jest być uczniem założyciela Fundacji Huntik i synem jednej z pierwszych
Łowczyń. Wszędzie miał kontakty i w każdym krajów Europie był w stanie załatwić nawet
najtrudniejszą sprawę. Kiedyś, gdy był młodszy, przymknęli go niemieccy policjanci.
Wystarczył jeden telefon do wpływowego biznesmena, który wspierał Fundację i
już był wolny, a tamci jeszcze przepraszali za problem. Myślał, że sprawa się
skończyła i się wywinie, ale w domu Carla Vale zgotowała mu prawdziwe piekło i
nauczył się, żeby zawsze polegać na samym sobie.
-
Myślisz, że co? Że ktoś zawsze będzie? Że ktoś ci uratuje leniwy tyłek? O,
grubo się mylisz! – warczała przez dłuższy czas. Musiał przez miesiąc
przepraszać i obiecywać, że się poprawi.
- Gdzie jedziemy? – spytał Lok,
pochylając się nad siedzeniem kierowcy i wpatrując się w niewielki ekranik GPS,
gdzie Dante właśnie wprowadzał adres. Sophie też zaglądała z drugiej strony, tak, że oboje mieli
wrażenie, że zaraz kichną od ilości jej słodkich perfum.
- Do naszego lokum – odparł Dante,
odpalając bus.
Nie
przyznał się, że nigdy wcześniej nie prowadził czegoś innego niż zwykły osobowy
samochód. Trochę żałował, że nie sprecyzował żądania „pojazd”. Wolałby auto,
które mógłby szybko poznać, bo kierowca i samochód muszą do siebie pasować,
tworzyć całość, rozumieć się.
–
Pięć kilometrów od jeziora Świteź znajduje się niewielki domek, a jego
właścicielka jest dawną Łowczynią – dodał.
Az się wzdrygnął, gdy uświadomił
sobie, co to będzie dla niego oznaczać. Wszyscy Łowcy znali jego matkę i
niekoniecznie mieli o niej dobre zdanie. Przez lata doczekała się opinii nie
tylko wyśmienitego Łowcy, ale także nierządnicy, osóbki wulgarnej, a także
nieprzyzwoicie utalentowanej. Może i była ceniona, ale Dante czuł czasami na
sobie spojrzenia „To jej syn?! Ciekawe,
kim jest jego ojciec...” albo „Może
to bękart Metza?”.
Na
pewno będzie musiał opowiadać, co u matki, a sam pewnie też usłyszy parę
historyjek, które miały mu uświadomić, jak koszmarną ma matkę. Ale w jego
oczach zawsze była i będzie wspaniała.
Chociaż Lok nie powiedział ani słowa,
wyczuł, że trochę się zawiódł zwykłością wyjazdu. Spodziewał się pewnie
egzotyki, emocji i adrenaliny. Dante uśmiechnął się pod nosem i ruszył,
przekraczając wszelkie dopuszczalne ograniczenia prędkości. Sam wolał, żeby na
razie zagrożenia się nie pojawiły, gdyby przyszłoby mu walczyć tutaj z
Organizacją musiałby nie tylko zwalczyć zagrożenia, ale także obronić tą
dwójkę.
- Pamiętam te okolice – wypalił nagle
Cherit, tytan Dantego obdarzony wyjątkową zdolnością mówienia. Wyjrzał z
plecaka Loka i połaskotał jego łokieć jednym z długich uszu.
- Skąd? – chłopak spojrzał na niego
zdumiony. Słyszał od Dantego, że Cherit żył od bardzo dawna, od czasów, gdy na
Ziemi pojawili się pierwsi tytani. Dante znalazł go na targu pełnym przedmiotów
tyle dziwacznych, co nieprzydatnych, zwierząt wrzeszczących na całe gardła i
ludzi przekrzykujących się w zachwalania swoich towarów. Muskularny Arab o
twarzy buntowniczego i porywczego człowieka przekonywał go, że może mu
zaoferować gadającego n i e t o p e r z a, na dodatek w zaskakujących
rozmiarach.
- Tego już nie pamiętam –
przyznał Tytan. – Ale byłem tu bardzo dawno temu.
Dante zdusił w sobie westchnienie.
Cherit wiedział mnóstwo rzeczy, był świadkiem wydarzeń, których nie
upamiętniono w żadnej kronice i w żadnej legendzie, a jednak żył tak długo, że
prawie nic nie pamiętał. Czasami żałował, że nie skłonił go do spisania chociaż
tych kawałków przeszłości. Wspominał czasem o samym Lordzie Casterwillu, który
sprowadził na nasz świat Tytany, ale nigdy nie mówić nic konkretnego ani przydatnego.
Skręcił ostro, omal nie potrącając jakiegoś rowerzysty. Zatrąbił i przyspieszył
jeszcze bardziej.
- Według legendy dawniej nie było
tutaj żadnego jeziora – odezwała się Sophie. – Tylko miasto tak piękne, że
chciał je mieć każdy władca. Gdy wrogowie napadli na tą ziemię, miasto
zamknięto, a mężczyźni przyrzekli bronić go do ostatnich szans. Gdy przegrali,
kobiety wolały spłonąć w ogniu niż oddać miasto wrogowi.
- Trochę głupie – Lok podrapał się w
tył głowy. – Zamiast ginąć i przy tym poświęcać miasto, mogły użyć jakiegoś
podstępu albo poddać się i zaczekać na pomoc...
- Wtedy wydarzył się cud – Sophie
zupełnie zignorowała jego uwagę. – Ziemia się rozstąpiła i pochłonęła miasto, a
na jego miejsce rozlało się piękne jezioro, to jest Świteź, by chronić miasto
przed najeźdźcą.
- Więc lepiej było nie zniszczyć? –
Lok zmarszczył brwi. – Przecież to bezsensu!
- To legenda – Sophie prychnęła
poirytowana. – Najeźdźcy zmarli wkrótce potem, gdyż zaczęli zrywać kwiaty rosnące
na jezierze.
- To jest jeszcze bardziej bezsensu.
Dlaczego niby te kwiaty miały ich zatruć? Tak po prostu? Bo są źli? Bzdury
pleciesz, Sophie.
- Nie do końca, Lok – wtrącił się
Dante. – Była to tak zwana lobelia
jeziorna, która raczej nie występuje w takich miejscach, to jest wyjątkiem.
Ma w sobie truciznę wywołującą silne wymioty – dodał. – No jesteśmy, proszę
państwa.
Domek sprawiał wrażenie odrobinę
zaniedbanego i smutnego – drewniana weranda pochylała się ku ziemi, zupełnie
jakby miała ochotę runąć i odpocząć wreszcie po długim życiu. Brakowało jednego
stopnia przy schodach, a firanki w oknach były całkiem pożółkłe. A mimo to,
biła od niego domowa atmosfera i matczyne ciepło. Może dlatego, że z uchylone
okna wydobywał się słodki zapach ciasta z jagodami.
Polina, bo takim imieniem przedstawiła
się pyzata staruszka o rumianych policzkach, która przydreptała do nich zaraz
po tym, jak wysiedli z samochodu, sprawiała wrażenie pociesznej babci, która
zawsze wciśnie wnukom dodatkową porcję obiadu albo kilka rubli na jakieś
słodycze. Garbiła się tak bardzo, że wydawało się, że jest zgięta w pół,
podpierała się na lasce i zawsze miała na sobie kolorowy fartuch z resztkami
ciasta albo sosu do obiadu.
- Dante Vale – zaskrzeczała,
przyglądając się mężczyźnie.
Wydał się jej całkiem poważnym i
rozsądnym człowiekiem i wcale nie zamierzała ukrywać zdziwienia. Doskonale
pamiętała jego matkę, szaloną i głupią Carlę, która jeździła po świecie i
zawsze broiła, gdziekolwiek się nie pojawiła. Zadzierała z Organizacją, która w
czasie jej młodości nie była jeszcze tak dobrze rozwinięta, a potem z każdej
opresji wychodziła z właściwą jej wiekowi brawurą. Całe plecy i ramiona miała
wytatuowane, dwa kolczyki w nosie, paliła, pluła i śmiała się tak wulgarnie, że
Polina miała ochotę ją wytargać za uszy. I trwałoby to pewnie dużo dłużej,
gdyby nie została matką, mając lat zaledwie siedemnaście.
- Dzień dobry – ukłonił się z
szarmanckim uśmiechem. – Cieszę się, że zgodziła się pani nas przyjąć na pewien
czas. – uśmiechnął się, a ona w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
- Metzowi się nie odmawia – odparła,
pociągając nosem. – A te dzieci to?
- To jest Sophie Casterwill – Dante
wskazał na szczupłą dziewczynę z obcisłych jeansach i bordowej bluzce ściąganej
pod piersiami. Nie mógł nie zauważyć, że staruszka poruszyła się nieznacznie na
dźwięk znanego wszystkich Łowcom nazwiska. – A to Lok Lambert – dodał, a
chłopak roześmiał się pogodnie. Mrugnęła zdziwiona, czyżby miał cos wspólnego z
tym głupcem, Eathanem Lambertem, który zawsze pchał nos w nie swoje sprawy?
- Chodźcie za mną – mruknęła i
poprowadziła ich do środka. Schody skrzypiały smutno, zupełnie jakby miał dość
znoszenia humorów starszej pani.
Ciekawa postać matki Dantego, nie powiem. Witamy na Białorusi, gdzie absurdy się gonią. Genialnie.
OdpowiedzUsuńMama Dantego będzie jedną z ważniejszych drugoplanowych postaci, a także jej powiązania z półświatkiem, Organizacją, Fundacją czy Spiralą Krwi trochę zdziwią synka :) Pozdrawiam.
UsuńOpko świetne. Lubię to wydanie Dantesia ;p Jednak w tym opowiadaniu brakuję mi bardzo ważnej postaci, a mianowicie Zhalii. Poza tym opko wyszło boskie ;p Pozdrawiam i czekam na new
OdpowiedzUsuńZhalia będzie, już niedługo :) Jedna z moich ulubionych postaci z całego Huntika, pewnie w przyszłym albo jakoś za dwa odcinki się - wreszcie - pojawi. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
UsuńAch Świiiiteź i Adaś :D Adaś co umierał z miłości do Marylki nad tym świteziem w tym samym czasie zalecając się do pani doktorowej :D. Opowiadanie jak zwykle super, opisy cudo dokładne ale treściwe i pobudzające wyobraźnię.
OdpowiedzUsuń