-
Nie postawimy warty? – pytam, gdy rozbijamy skromne obozowisko. Dante dźwiga w
swoim plecaku zwinięte belki folii, które rozgląda na ziemi, a także wełniany
koc. Próbuję odmówić, ale i tak mi go wpycha, twierdząc, że sam zadowoli się
płaszczem.
-
Nie ma sensu – wzrusza ramionami, składając z gałęzi śmiesznie mały stosik.
Patyki wyślizgują mu się z rąk i zsuwają, przewracając siebie nawzajem. Z
ogniska nici, bo Dante Vale – podobno taki geniusz! – nie umie znaleźć suchego
drewna.
-
A Milicja? A bandyci?
-
Jesteśmy już naprawdę blisko moich przyjaciół. A ja mam płytki sen.
Unoszę
brwi, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam mężczyzny, który nie przechrapałby
smacznie całej nocy. Dante wciąż mnie zaskakuje – a może przeraża – swoim
luźnych, śmiałym podejściem do bezpieczeństwa. Do tej pory tyczyło się to tylko
mnie i mojej zełganej historyjki, teraz jeszcze nie chce stawiać warty. W
porządku, myślę kwaśno, w porządku, ty tu dowodzisz.
-
Zresztą, ja już widzę, że mamy najlepszego obrońcę.
-
Co?
Dante
unosi rękę i wkłada dwa palce do ust, gwiżdżąc z całych sił. Z wrażenia aż
zatykam uszy, a chwilę później słyszę radosne ujadanie. Zaraz pojawia się też
źródło hałasu – rozczochrany, biały kundel pędzący w naszą stronę przez las.
-
A to co…? – cofam się.
Psisko
jest już przy nas i euforycznie popiskuje, kręcąc się wokół równie ubawionego
Dantego.
-
No cześć, cześć, cześć, stary! – uroczyście głaszczą psa po głowie i czochra mu
długie, białe futro. – Nie mogłeś beze mnie wytrzymać, kolega, tak? No, już,
już! – śmieje się, gdy pies wpycha łeb pod płaszcz i węszy, za pewno szukając
czegoś dobrego. – Mówiłem, zostań z resztą! Ich trzeba pilnować, ty stary
zwyrodnialcu! I jaki ja mam z ciebie pożytek?
Pies
szczeka głośno.
-
Zhalio – Dante podnosi się z klęczek i wskazuje na mnie. Mruga wesoło, ale
wcale nie czuję się przez to bezpieczna. Psisko wlepia we mnie wielkie złote
oczy i czeka. Zaczynam w duchu przeliczać, ile zajmuje mu rozszarpanie gardła.
– To jest Cherit.
Bestia
wywala język, a ja modlę się, żeby nie przyszło mu do głowy lizać mnie,
obwąchiwać albo co te psy jeszcze robią. Nigdy nie przepadałam za dotykiem, a
już na pewno nie za dotykiem wielkiego, lepkiego jęzora! Pies szczeka raz i
zwala się przy drzewie, koło plecaka Dantego. Oddycham z ulgą; już go lubię.
Wyznaczyliśmy sobie granicę, a teraz będziemy siebie akceptować.
-
Zmęczył się, jak mnie szukał po lesie – zaśmiał się, patrząc z uznaniem na
wielkiego kundla.
Nie
odzywam się więcej. Dante przyzwyczaił się, że niewiele mówię i nawet przestał
wypytywać, mimo, że powinien. Powinien pytać tak długo, aż wiedziałby, jakie
płatki śniadaniowe jadłam, zanim zgasło światło. Gdybym to ja była na jego
miejscu, sprawdziłabym nowego siedem razy, zanim zaprowadziłabym go do
właściwej bazy. Jakiej bazy?, poprawiam się w myśli. Wiadomo, że miejsca
spotkań rebeliantów to nory – bo inaczej się tego nazwać nie da! Są obrzydliwie
ciasne i nędzne jak wszystkie ich idee.
-
Polubisz moich przyjaciół – uśmiecha się wesoło, wracając do pracy nad
ogniskiem. Wciąż strzela dwoma kamykami. Wilgotne drewno się przecież nie
zapali. – To naprawdę świetni ludzie, poszedłbym za nimi w ogień. Wierzę w
nich! – śmieje się donośnie. Potrafi mówić, chociaż ja nie daję żadnej oznaki,
że słucham. Od zawsze byłam tak markotna; pedagog w sierocińcu twierdziła, że
nie umiem używać funkcji fatycznej. Trudno, żebym umiała, skoro nawet nie wiem,
co to jest.
Dante
rezygnuje z ogniska, ale za to wyciąga z plecaka mały, czerstwy bochenek
chleba. Jest ciemny i umączony, wygląda na kiepskiej jakości, ale gdy Dante
przełamuje go na pół, dociera do mnie, że jestem głodna jak wilk. Chleb mógłby
nie mieć smaku, a ja i tak uznałabym go za najświetniejszy przysmak na całym
marnym świecie. Część jego porcji dostaje Cherit.
Sama
nie wiem, czy cieszę się w obecności psa, czy wręcz przeciwnie. Z jednej
strony, mogę spać spokojnie, skoro ten ignorant nie zamierzał patrolować
okolicy w nocy, a z drugiej, gdyby coś poszło nie tak, gdyby coś się
wydało, nie dam rady już tak łatwo ukatrupić
Vale’a i nawiać. Nawet gdyby mi się udało coś mu zrobić, bestia dopadnie mnie w
trzy sekundy. A potrafię wyobrazić sobie spokojniejsze sposoby na śmierć niż
rozszarpane gardło.
Odrywam
po kawałeczku chleba i żuję w ciszy.
Dante
nie umie milczeć.
-
Tutaj mam tylko kilku ludzi, rozumiesz, mały oddział, bo mieliśmy zadanie –
zawiesza tajemniczo głos i gryzie chleb aż ciemna skórka pęka i się kruszy.
Nadstawiam ucha, ale nie pytam. To dziwne, że tak urwał. Zupełnie, jakby chciał
sprawdzić, czy się zainteresuje. Miażdżę w palcach kawałek chleba. Wie?
Nie,
niemożliwe, jest zbyt głupi, a ja zbyt sprytna.
A
jednak, Dante Vale jest dla mnie zagadką. Przy naszej wspólnej wędrówce
dowiedziałam się sporo – że jego matka ma na imię Carla, że chciał zostać bibliotekarzem,
że nie umie gotować, że nieźle poluje. Ale jego otwartość sprawia, że nie wiem,
czy jest wobec mnie szczery. Być może chce, żebym się jakoś zdradziła…
Wciąż
te same myśli, wciąż ten sam schemat, wciąż te same obawy. Praca szpiega
uznawana jest za jedną z najbardziej wykańczających. Nie byłabym taka niepewna,
gdyby cholerny major – niech go Monroe powiesi! – nie rzucił mnie na nieznany
grunt znienacka i bez przygotowania!
- Patrz – uchyla plecak, a ja widzę pistolet. W
ciemności nie rozpoznaję, jaki, widzę tylko ciemny kształt. – Zdobyliśmy takich
czternaście. No i amunicję.
Aż
gwizdnęłam i pokiwałam głową. Wynik całkiem niezły, jak na leśną partyzantkę.
Zapewne rozbili jakiś patrol, po bandycku rozkradli wszystko, co było cokolwiek
warte.
Dante
uśmiecha się z zadowoleniem. Mimochodem rejestruję, że jest typowym samcem,
który lubi imponować. Taka brawura wielu już zgubiła. Ale jego zgubi coś
innego. Przesadna ufność. Dante Vale właśnie pokazał mi, gdzie trzyma broń.
Strzelić jest łatwiej niż zamachnąć się nożem. Zamykasz oczy i naciskasz na
spust, mocno i jak najszybciej, żeby nie było czasu stchórzyć.
W
nocy mogę zakraść się, zabrać broń. Z nią byłabym gotowa na każdą możliwość.
-
O, może znasz się na ratownictwie? – pyta Dante, strzepując okruszki chleba.
-
Trochę – odpowiadam wymijająco.
-
To dobrze. Widzisz, przydaje się sanitariuszka, a nasza Sophie jest jeszcze za
mała, żeby ze wszystkim radzić sobie sama. Może chciałabyś… No, skoro jesteś
sama, a Milicja z przyjemnością właduje kulkę w twoją głowę, to pomyślałem…
Cherit
szczeknął wesoło na potwierdzenie tych słów.
Nawet,
jeśli jestem kiepska w wyłapywaniu aluzji, rozumiem, że Dante Vale po raz
kolejny wyciąga do mnie rękę. Zupełnie, jakby konsekwentnie od samego początku,
ułatwiał mi wniknięcie do jego towarzystwa i zdobycie zaufania.
-
Chcesz mnie wciągnąć do oddziału? – upewniam się cicho. – Dlaczego?
Dante
kładzie się na śliskiej folii. Jest zimna i szeleszcząca, ale przynajmniej
odcina od wilgoci i robactwa, które siedzi gdzieś w leśnym listowiu. Zwija
plecak w rulon i upycha go sobie pod głową jako najgorszą poduszkę świata.
-
Przecież jesteśmy w tym razem. W tej samej walce – wyjaśnia, przewracając się
na drugi bok. - Dawno doszedłem do wniosku, że mogę ci ufać.
Słowa
brzmią mi w uszach dłuższy czas. Wpatruję się w jego plecy okryte tym brzydkim,
nigdy niemodnym żółtym płaszczem i mrugam głupkowato. Nie przywykłam, żeby
ludzie tak otwarcie, tak po prostu się do siebie odnosili. Przełykam ślinę.
-
Tak. Razem.
Słyszę,
jak Dante wypuszcza ze świstem powietrze, co znaczy, że się śmieje.
Oficjalnie
zostałam włączona w tą żałośną partyzantkę, stałam się rebeliantem, człowiekiem
skazanych na porażkę bojowników. I, dziwne, ale ta świadomość od razu poprawia
mi humor. Już dawno nie czułam się tak pewnie. Zdobyłam zaufanie Dantego Vale.
To pierwszy krok do mojej uwielbionej wolności, do chwili, gdy major Neville
zapomni, że w ogóle mnie spotkał i
pozwoli mi odejść. Zamykam oczy i słucham, jak Cherit warczy przez zęby.
Śni
mi się osiedle, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Zwyczajne, pełne takich
samych czerwonych szeregowców z białymi okiennicami. Jest noc, zapewne jakaś
trzecia, bo księżyc wisi już wysoko nad dachami. Rozglądam się, ale nie ma w
nim nic ciekawego – w każdym miejscu znajdzie się kilka podobnych miejsc, tak
samo nudnych, z krzywo położonymi płytami chodnikowymi. Dopiero po chwili
orientuje się, że wszystko jest jasne, wyraźne, oświetlone, mimo, że do rana
jeszcze daleko.
Latarnie
się palą!
Wdycham
ze świstem powietrze i rozglądam się, dostrzegając coraz więcej. Z okien zionie
blask nie świec, ale autentycznych lampek podłączonych do kontaktów. Tak dawno
nie widziałam kontaktów, że ledwo przypominam sobie ich nazwę. Nie były nam
potrzebne, gdy światło zgasło.
Na
ulicy panuje spokój. Latarnie się palą. I to jest niesamowite, tak niesamowite,
że nie mogę uwierzyć, że nie ma wyjścia – muszę się obudzić.
Budzę
się w zimnym, ciemnym lesie, gdzie nie ma żadnych latarni, żadnego prądu. Przewracam
się na drugi bok, podkładając splecione dłonie pod głowę. Słyszę pochrapywanie
Dantego Vale’a i to samo senne warczenie psa. Żadnego światła.
Nie
potrafię zasnąć. W ciemność najgorsza jest bezsenność, bo wtedy zaczynają
przychodzić myśli, niepotrzebne, głupie, które wymykają się spod kontroli i
sprawiają, że zaczynasz poddawać się jakimś ideom. Zaczynasz myśleć, jak to
jest, gdy nie ma Monroe. Gdy nie ma się wypalonej blizny na nadgarstku. Gdy nigdy
nie gaśnie światło. Zamykam oczy, ale natrętne myśli – a czasem marzenia – nie chcą
odejść. Jaki byłby świat bez Monroe’a? Jaki byłby świat, gdyby prąd nigdy nie
zniknął? Kim byłabym ja i kim byłby Dante Vale w tym innym, lepszym świecie? I
pojawia się też ostatnie, chociaż sama nie wierzę, że wkrada się coś tak absurdalnego,
czego nie potrafię wyrzucić z głowy – jaki byłby świat, który wywalczyliby
rebelianci?
____________
Nowy szablon :) Żeby już poczuć zimę :)
____________
Nowy szablon :) Żeby już poczuć zimę :)