30 grudnia 2014

Gonitwa XII (Gwiezdne Wojny)


            - Tam jest wejście – syknął Milo, wskazując palcem na potężną bramę otaczającą murem imponujący, marmurowy budynek z wysokimi, rzeźbionymi kolumnami i licznymi kotarami w oknach.  – Główne. Drugie prowadzi od kantyny dla pilotów, ale tam zawsze węszą agenci Donar Turii i werbują ludzi.
            - Po co? – spytała tępo Ahsoka, wciąż oszołomiona swoim wybuchem.
            Milo zacisnął zęby.
            - Pod rządami tej krowy nigdy nie było dobrze. Coraz większe podatki, coraz wyższe ceny, coraz niższe płace. Wstrętna paskuda, żyje jak królowa. Masz pojęcie, ile razy próbowaliśmy pozbawić ją władzy? Ale ona jest sprytniejsza – oferuje worek kredytów, cokolwiek i szuka szpiegów, którzy będą jej donosić o buntach. Czyni ich swoimi sługami, którzy są na każde jej wezwanie, którzy sprzedali by dla niej dusze… Żałośni zdrajcy. Wydostają się z nędzy by wpaść w nędze moralną.
            Ahsoka patrzyła na niego poważnie.
            - Ma pod sobą łowców nagród, którzy liżą jej stopy i znajdują tu azyl. Układa się z najgorszymi szumowinami w galaktyce, tylko po to, by mieć więcej, więcej, więcej – burknął z szczerą pogardą. – Grożą pogłoski, że kumpluje się z Sithami.
            - Sithami? – powtórzyła zdumiona Ahsoka.
            - Mniej więcej kilkanaście dni przed tym, jak tu przybyłaś – zamyślił się Milo. – Cyria, piesek Donar Turii, pewnie ja widziałaś, wielka Twi’lekanka, nie umie utrzymać języka za zębami i kłapnęła coś o jakimś lordzie czy innymi hrabi… To ważne?
            - Bardzo – mruknęła Ahsoka. Instynktownie czuła, że jej przybycie na tą zabiedzoną planetę wiązało się z interesami zakładanej Donar Turii z Sithami.
            - Musimy się przedostać na drugą stronę – Milo wychylił się i spojrzał ponuro na potężną bramę. – Dasz radę zrobić to coś… No, te wasze Jedi-Sztuczki?
            Ahsoka pokręciła głową. Poprzedni wybuch nie tylko ją wymęczył, ale także przeraził – nie chciała na razie używać Mocy, a przy każdym ruchu ręce jej dygotały, nieważne, jak bardzo starała się to powstrzymać.
            - W takim razie cię podsadzę – zadecydował Milo i zniknął w ciemności.
            - Stój! – pisnęła cicho Ahsoka, ale chłopca już nie było. Wytrzeszczała oczy, próbując dostrzec coś w ciemności, ale na próżno – mrok był gęsty i nieprzenikniony. Usłyszała tylko hałas kamieni rzucanej niedaleko, może dwadzieścia metrów od jej kryjówki.
            Milo odwrócił uwagę strażników.
            Ponownie wybuchło zamieszanie, a Milo wyłonił się z ciemności tak szybko, jak zniknął. Złapał ją za nadgarstek (co sprawiło, że Ahsokę przeszedł nieznany dotąd dreszcz) i pociągnął w stronę muru.
            - Właź!
            Wdrapała się na jego ramiona, omal nie łamiąc mu stopą nosa i stanęła chwiejnie, wyciągając ręce ku krawędzi muru.
            - Ugh, pospiesz się, jesteś diabelnie ciężka.
            - Odezwał się. Ramiona jak u motylka – odgryzła się Ahsoka, choć Milo miał krzepę jak mało który chłopak w jego wieku. – Znalazło się delikatnie paniątko.
            Podciągnęła się na rękach i usiadła na szczycie muru. Zerknęła na druga stronę i, wciągając ze świstem powietrze, rzuciła się nieznane. Wylądowała twardo na marmurowym placu wśród krzaków dziwnych, obcych roślin. Rozmasowując stłuczoną przy upadku nogę, pognała do bramy i otworzyła ją od wewnętrznej strony. Milo wślizgnął się do środka, a w tej samej chwili padło na nich lodowate światło latarki.
            - Cieszę się, że przyszłaś w odwiedziny, Jedi Tano – odezwał się zaczepny, słodki głos. Na skraju placu stała śliczna kobieta w kremowej, powłóczystej sukni. Uśmiechała się, odsłaniając równe, białe zęby. Za plecami miała cały oddział uzbrojonych strażników.
            - Donar Turia! – Milo splunął z odrazą.
            Kobieta jakby tego nie zauważyła. Zmrużyła oczy i przyjrzała się Ahsoce.
            - Jesteś mi potrzebna, a wciąż mi uciekasz. Doprawdy, lepiej byś na tym wyszła, gdyby nie musiała wciąż cię gonić. Ale wróciłaś, dobrze, że wróciłaś. Ahsoka, prawda? Cudownie, chodź ze mną, porozmawiamy.
            Ahsoka czuła na sobie zdumione i nienawistne spojrzenie Mila, który nie mógł przełknąć, że Donar Turia zamierzała przeciągnąć kolejną osobę na swoją stronę. Ahsoka niewiele rozumiała i nie odpowiedziała, ale premier wyciągnęła w jej stronę ramię i pociągnęła ją do pałacu.
            - Przykro mi, że spotkało cię tu tyle nieprzyjemności.
            - Eeee…
            - Nie jesteś tu przypadkiem, wiesz? Bardzo mi na tobie zależy, jesteś podobno bardzo utalentowana i bardzo mądra, a mi potrzeba takich ludzi. Widzisz, niełatwo być dobrym rządcą, gdy otaczają cię głupcy i łgarze. Jesteś mi bardzo potrzebna…
            Ahsoka wyplątała się z jej uścisku, nie słuchając słodkiego trajkotania.
            - Co będzie z Milo?
            - Z kim? – Donar Turia zatrzepotała rzęsami i rozejrzała się ze zdziwieniem. – Z tym dzieciakiem?
            - Wypuść go i daj to, czego zażąda, a ja…
            - Pomożesz mi, tak? – roześmiała się podekscytowana Donar Turia. Klasnęła w dłonie i przywołała jakiegoś strażnika, wyszeptała mu instrukcję na ucho i znów pociągnęła Ahsokę do swojego pałacu. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, kochanie.
            - Czego ty chcesz? – Ahsoka strąciła jej gładką, wypielęgnowaną rękę ze swojego ramienia. Nerwowo zastanawiała się, o jaką pomoc może chodzić. – Dlaczego tu jestem? Po co jestem ci potrzebna?
*
            Ahsoka, wbrew sobie, założyła nową, bladozieloną sukienkę z granatowymi zdobieniami na rękawach i zjadła pierwszy porządny posiłek od dawna. Donar Turia dopiero wtedy zaprosiła ją na marmurowy taras pełen egzotycznych roślin. Wszędzie unosił się słodki, odurzający zapach kolorowych kwiatów, wyjątkowo rzadkich i wyjątkowo pięknych.
            Donar Turia stała przy poręczy i wpatrywała się w zamyśleniu w nierozkwitnięty, czarny pąk. Ahsoka zbliżyła się do niej nieśmiało. Pomyślała, że ten obłędny taras, pełen rzeźb na poręczach, ekskluzywnych roślin i marmurowych płyt z błyszczącymi kamyczkami na krawędziach, stanowi obrzydliwy kontrast dla nędzy, która wyzierała z każdego kąta pospolitych dzielnic tej planety.
            - Czego  ty ode mnie chcesz?
            - Mogłabym ci niczego nie tłumaczyć, ale… Mamy jeszcze trochę czas do przybycia Mistrza.
            Ahsoka nadstawiła uszu. Mistrza?
            - Zobacz – Donar Turia uśmiechnęła się z blaskiem w oczach.
            Uniosła dłoń, a Ahsoka ujrzała, jak jedno z krzeseł chybocze się lekko, a po chwili delikatnie szybuje ku górze, drżąc lekko. Po chwili opadło z trzaskiem na ziemię, gdy Donar Turii zabrakło silnej woli.
            Ahsoka rozdziawiła usta.
            - Widzisz, jestem wrażliwa na moc, choć nieźle to ukrywam – zachichotała, opierając się o murek. – Moi rodzice nie wysłali mnie do świątyni i chwała im za to, gdziekolwiek teraz są. Prowadziłabym nędzne życie Jedi, pozbawione przyjemności. Nawet nie wiesz, ile ty tracisz, Ahsoko. Życie może być o wiele przyjemniejsze, gdy dasz się trochę ponieść emocjom. Po latach okazało się, że Moc może być przydatna w rządzeniu… Nawet nie wiesz, jak ciężko jest przepchnąć niektóre ustawy!
            Ahsoka cofnęła się o krok, rozumiejąc jej tok myślenia. Jedi nie łaknęli władzy, byli strażnikami pokoju, pragnęli pomagać, a nie rządzić. Donar Tura chciała wykorzystać swój talent do sterowania innymi – wpłynąć na kilku posłów, ministrów czy innych senatorów i uczynić siebie jedyną panią smutnej, wynędzniałej planety.
            - Mistrz chciał mnie sprawdzić, czy nadaję się na jego uczennice – szepnęła Donar Turia, a jej oczy zapłonęły niepokojącym, niezdrowym plaskiem.
            - Jaki mistrz? – warknęła ostro Ahsoka.
            - Byłaś moim wyzwaniem, Ahsoko, wyzwaniem, które wypełniłam wzorowo.
            Ahsoka poczuła ostrzegawcze pulsowanie z tyłu głowy. Coś – nie… ktoś! – nadciągał, ktoś pełen gniewu… Ahsoka znała tego człowieka, na pewno już go spotkała, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Zbliżał się Sith – tego była pewna.
            - Co prawda, było trochę kłopotów. Ten Anakin, chłopczyk trochę za bardzo węszył. I ten drugi, ale obaj przepadli bez reszty. A ta durna senator na zawsze zapamięta, żeby nie wpychać nosa w nie swoje sprawy.
            Zanim zdumiona Ahsoka zdążyła zapytać o swoim przyjaciół, poczuła ostry, urwany ból w plecach, a potem padła na brzuch od ciosu paralizatorem.
            Zdążyła jeszcze dostrzec, że Donar Turia kłania się wzruszona i uśmiecha czarująco.

            - Mój panie, hrabio… Zrobiłam wszystko, co trzeba było, jak chciałeś.

23 grudnia 2014

Wesołych Świąt!





 Z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia chciałam złożyć wszystkim najserdeczniejsze życzenia :)

Wszystkiego dobrego!

Dużo zdrowia, pomyślności i szczęścia dla Was i dla Waszych bliskim w tym magicznych czasie, a także na cały zbliżający się rok 2015. Bo w końcu jaka Wigilia, taki cały rok.

Żeby niczego Wam nie brakowało, żebyście zawsze mieli dużo sił na stawianie czoło nowym wyzwaniom i żebyście nigdy się nie poddawali.

Uśmiechu, miłości i dużo słońca na każdy dzień.

Mnóstwo przyjaciół, a tym, którzy w tym roku kończą szkołę tak jak ja, żeby znaleźli dobry kierunek dla swojej przyszłości.

Przede wszystkim: spełnienia marzeń. Żeby wszystko, o czym marzycie Wam się pospełniało. 

Oby te święta były spokojne, radosne i rodzinne, żeby każdy był uśmiechnięty i zadowolony, żeby stoły uginały się od ciężaru dwunastu potraw i żeby Wasza choinka świeciła najjaśniej ze wszystkich.

A po świętach - wystrzałowej zabawy sylwestrowej, fajerwerków i super imprezy.

Szczęśliwego Nowego Roku!



WESOŁYCH ŚWIĄT!

Nie wiem jak wy, ale ja naprawdę uwielbiam Święta i czekałam na nie już od listopada. Jestem w trakcie tworzenia makowce, ale jak na złość maszynka do mielenia maku postanowiła się zepsuć (no dobrze, zepsuła ją moja nieuwaga i głupota), więc chwilowo czekam, aż uda nam się znaleźć starą, ręczną :) W domu bałagan, choinka nieubrana, ale i tak jest wesoło - bo to jednak takie fajne święta :)

Macie już postanowienia noworoczne?
Zrobiliście podsumowanie 2014?
Co chcielibyście dostać? Co dajecie innym?




21 grudnia 2014

"...żeby z Tobą być" cz.21 (Ben10, Gwevin)

            Pierwsza ochłonęła Verdona.
            - Zawsze powtarzałam, że Kevin Levin to wariat i nie wolno mu  ufać! A wy nie, bo on chce odpokutować! – oznajmiła wzburzona. – Mam nadzieję, że teraz zrozumieliście, że jego miejsce jest w Wielkiej Nicości!
            - PRZESTAŃ! – ryknął Devlin, wyrywając się z uścisku bladej, roztrzęsionej Gwendolyn. – Kim ty w ogóle jesteś, żeby wszystkich oceniać? – krzyknął, ale głos mu się załamał, a w oczach stanęły łzy. Szybko spuścił wzrok i zacisnął wargi, bo żaden nastolatek nie chce być widziany w takim stanie.
            - To powtórka – szepnęła słabo Gwendolyn, osuwając się na krześle. – Tak samo było wtedy… Dawno temu, Ben, pamiętasz? Wtedy też… Czerpał moc z energii elektrycznej, a potem nie mógł przestać…
            - … i ześwirował – dokończył Ben z kwaśną miną. – Ale… Słyszałaś, co on powiedział?
            - A kogo to obchodzi! – Verdona wzruszyła ramionami. – Lepiej go namierzyć i zamknąć zanim znowu kogoś skrzywdzi!
            - Mój ojciec nikogo nie skrzywdził! – zaprotestował Devlin, a Verdona wbiła w niego ostre, przezywające spojrzenie.
            - Tak myślisz, dzieciaku? Ile wiesz o jego przyjaźni z Benem i Gwendolyn? Myślisz, że zawsze było między nimi idealnie? Wielokrotnie skrzywdził ich oboje… A twoja mama? Gdzie ona teraz jest? Czy jej nie skrzywdził?
            - Wystarczy, Verdono! – huknęła Gwendolyn. – Przestań gnębić tego biednego chłopaka!
            - A ty, Gwendolyn, znowu popełniasz błąd! Ogromny błąd, po którym będziesz się zbierać następne dziesięć lat! – odparowała Verdona. – Wszyscy jesteście skończonymi głupcami, skoro nie widzicie, że Kevin Levin to bestia. Głodna bestia, która – gdy raz spróbuje! – zawsze będzie łaknąć energii.
            - Verdono, wyjdź – poprosił lodowato Ben.
            - Słucham?
            - Proszę cię, wyjdź. Jesteś moją babcią i bardzo cię szanuję, ale Kevin to mój przyjaciel i członek rodziny…
            - On nie jest już naszą rodziną! – wykrzyknęła oburzona Verdona. – I nigdy nie powinien się w niej znaleźć!
            - Wyjdź i wróć, gdy będziesz chciała nam pomóc, a nie obrażać Kevina – zakończył Ben. Głos miał cichy, ale tak stanowczy, że ani Ken ani Devlin nie śmieliby mu się sprzeciwić.
            Verdona uniosła wysoko głowę i  z wściekłą miną rozpłynęła się w różowej mgle.
            - Gwen, bądź łaskawa nigdy więcej jej nie zapraszać, dobrze? – Ben odetchnął głęboko. Oczy mu błyszczały z emocji. Wybuch Kevina zrobił na nim ogromne wrażenie i bardzo zaniepokoił. Nie chciał znów patrzeć, jak jego przyjaciel stacza się na dno, a jego kuzynka zużywa tony chusteczek, smutna, nieszczęśliwa zraniona. Odkaszlnął. – Spójrzmy na sprawę logicznie. Najpierw odebrał telefon od pani Levin, a potem… - Ben zawiesił głos. Nie wiedział albo nawet nie chciał nazywać obłędu przyjaciela. - Wykrzyknął imię Czarodziejki… Powinniśmy założyć, że to ona dzwoniła, ona go sprowokowała. Musimy go namierzyć. Ma ze sobą telefon, więc nie powinno być trudno.
            - Ben.
            Gwendolyn uniosła zielone, wyblakłe oczy i spojrzała na niego z dziwnym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nadszedł moment, gdy musiała przyznać się do swojej koszmarnej tajemnicy.
            - Musimy porozmawiać – szepnęła cichutko, mocno się czerwieniąc.
            Ben spojrzał na nią zdziwiony. Ostatni raz słyszał ten niepewny, zawstydzony głos, gdy Gwendolyn wyznała mu, że wczoraj wzięła za męża Kevina Levina. Zmarszczył brwi, ale posłusznie ruszył za nią.
            Pokój Gwendolyn był jednym wielkim pobojowiskiem. Ben aż zatrzymał się w drzwiach na widok wszechobecnego bałaganu. Gwendolyn zawsze była ułożona i lubiła porządek, ale najwyraźniej przez lata wyzbyła się perfekcjonizmu, bo wszędzie dookoła leżały powyrywane kartki, ogromne księgi zaklęć i nadpalone, pachnące świece.
            - Co ty tu wyrabiasz? – spytał podejrzliwie, manewrując między porzuconymi tomiszczami. Dobrnął na łóżku i usiadł, prostując długie nogi. – Gwendolyn, nie chciałem  nic mówić, ale od pewnego czasu… zachowujesz się cokolwiek dziwnie.
            Gwendolyn już nie wytrzymała ciągłych nerwów, strachu i poczucia, że wydała wyrok końca świata. Miała dość.
            Ku zdziwieniu i przerażeniu Bena, wybuchnęła szlochem.
            Rozdziawił usta i zamarł, patrząc tylko jak drżą jej ramiona i jak krzyczy, chowając twarz w dłoniach. Nie bardzo wiedząc, jak powinien się zachować, podszedł i niezdarnie ją objął. Dawna, uczuciowa Gwen płakała. Dorosła, lodowata Gwendolyn zaciskała zęby i ze wszystkim radziła sobie sama.
            - To moja wina… Ona mnie oszukała! Ja… Ben, ona znowu… Ziemia… Tak bardzo spaprałam… - wydyszała, między jednym atakiem płaczu a drugim. Ben poprowadził ją w stronę łóżka, tym razem depcząc po książkach i zgniatając jakąś czerwoną świece.
            - Opowiedz mi wszystko – poprosił, biorąc w dłonie jej suche, chude dłonie. – Kto cię oszukał?
            - Czarodziejka – Gwendolyn pociągnęła nosem. – Ben, po tym wszystkim, co się stało… Chciałam, żeby wszyscy byli bezpieczni. Chłopcy, ty, Julia… Kevin. Nie zniosłabym, gdyby Czarodziejka znowu wam coś zrobiła…
            Ben słuchał w milczeniu.
            - Powiedziała, że Kevin zabrał klucz ze statku Ragnaroka. Że ona teraz jest z nim i że potrzebuje tego klucza… Że Ragnarok chce klucza. Pamiątka dawnej chwały – wychlipała. – I ja dałam jej ten klucz!
            - Co zrobiłaś? – Ben wciągnął ze świstem powietrze. Wchodzenie w jakiekolwiek interesy z Czarodziejką było dla niego niedorzeczne.
            - Myślałam, że skoro statek dawno wybuchł, to klucz na nic jej się nie przyda… Ale ona mnie ogłuszyła i zabrała klucz… I teraz jestem pewna, że ten klucz był czymś więcej, że ona go wykorzysta… I tak strasznie się boję! – znowu zaczęła płakać.
            Ben poklepał ją po plecach i mocno przytulił, kiwając się w przód i w tył. Czuł, że powinien nakrzyczeć na Gwendolyn za tak nierozsądne działanie, ale nie śmiał, gdy zobaczył ją rozbitą, smutną i przestraszoną. Po prostu jej żałował.
            - Poradzimy sobie. Ty, ja i Kevin. Tak jak zawsze – obiecał cicho, a Gwendolyn poczuła, że kamień spada jej z serca.


*

15 grudnia 2014

"...żeby z Tobą być" cz.20 (Ben 10, gwevin)

            Verdona siedziała na wąskim łóżku i bez słowa słuchała historii Gwendolyn, od czasu do czasu wzdychając z niezadowoleniem. Wypiła cztery i trzy czwarte filiżanki herbaty, a zagryzając czekoladowymi ciastkami z żurawiną. Prawie opluła się, gdy Gwendolyn bąknęła coś o pocałunku z Kevinem Levinem – chuliganem, który w jej mniemaniu resztę życia powinien spędzić w więzieniu.
            Z wnuczką łączyła je skomplikowana, wieloletnia przyjaźń. Gwendolyn po opuszczeniu ziemi spędziła kilka tygodni na Anodynie – to był dla nich przełom. Nigdy nie zdołała przekonać jej do porzucenia ziemskiej powłoki, nad czym bardzo ubolewała, ale przynajmniej pokazała jej kosmos – niepojęty, szalony, czasami straszny komos. Próbowała ją naprawić, niestety, bezskutecznie. Rana, jaką zadał jej Kevin Levin, była głęboko i pozornie nieuleczalna. Jedyną osobą, która mogła pomóc Gwendolyn, był właśnie on sam, ale Verdona nie mogła tego wiedzieć, a może nawet nie chciała.
            Verdona stała się powierniczką, najbliższą przyjaciółką. Gwendolyn szła do niej jak do matki – Natalie, jej biologiczna mama, była skarbem, ale – jak zwykła mawiać Verdona – miała niezwykle ciasny umysł, nieprzyjmujący do wiadomości, że świat nie zamyka się na Ziemi.  - Taka z niej nudziara – jęczała z niesmakiem. – Gdzie dobra zabawa?
            - Za wszystko odpowiedzialna jest ta… Czarodziejka. Sprytna kobieta, naprawdę – stwierdziła Verdona z uznaniem. – Niechętnie to mówię, ale ona prowadzi grę, Gwendolyn, na swoich własnych zasadach. A na dodatek nie jesteście nawet graczami – steruje wami jak pionkami.
            - Nieprawda!
            - Chciała kluczyk – dałaś jej kluczyk. Wszystko jak w zegarku, wszystko jak zaplanowała. Gwendolyn, musimy przewidzieć jej następny krok. Ale takie dwie anodytki jak my na pewno sobie poradzą – Verdona mrugnęła porozumiewawczo i dolała sobie herbaty.
            - Jest jeszcze Ben – poprawiła Gwendolyn. – No i Kevin… Ten Ragnarok to jego wróg i jego zemsta.
            - Już raz próbował – zauważyła lodowato Verdona. – I zawalił. Gwendolyn, ten ulicznik to chodząca porażka.
            - Nie mów tak…. – bąknęła żałośnie.
            - Ale tak jest! O ciebie nie potrafił zadbać! O syna też nie potrafi, skoro tyle lat ten dzieciak był ciężarem dla Bena! Przyjmowanie go do domu to szaleństwo! Skąd wiesz, że nie poderżnie wam gardeł…
            - Kevin nikomu nie podrzyna gardeł!
            - Teraz stajesz w jego obronie?! – w oczach Verdony błysnął różowy wściekły błysk. – A kto kilkanaście lat temu cię porzucił! Kto zwariował! Kto okazał się bez sumienia? To głodny szaleniec. Nigdy nie ufaj Osmozjanom.
            - Przestań go obrażać! – ryknęła Gwendolyn, a filiżanki z herbatą zadrżały od tłumionej energii. – Tylko krytykujesz, wciąż masz do wszystkich pretensje! To już było! I to nie jest twoja przeszłość, tylko moja! To moje niewybaczenie i moja wściekłość, a ty zawsze się wtrącasz!
            Verdona wstała z godnością.
            - Chronię cię, Gwendolyno. Ty tego nie widzisz, ale już my wybaczyłaś. Moja Gwendolyn przekonałaby Bena, że Kevin Levin nie zasłużyć na łaskę. Możesz być na niego wściekła i zraniona, ale przyjęłaś go, bo wciąż go kochasz. Głupie to i naiwne, ale prawdziwe. Chronię cię, żebyś nie popełniła błędu, żebyś nie pozwoliła się ponownie skrzywdzić.
            - Kevin żałuje! Nie widzisz tego? Znormalniał! Ale nie jest jak kiedyś, Verdono, i nigdy nie będzie! Nigdy więcej nie waż się mówić, że go kocham, że... Nie kocham go!
            - Kłamiesz, głuptasie. Wiem więcej niż wy – tępi ludzie! Wiem, co masz w głowie. Wiem, że trzymasz jeszcze plastikowy pierścionek zaręczynowy. Wiem, że nigdy nie skasowałaś zdjęcia z waszego ślubu.
            - Przestań! - ryknęła Gwendolyn. Filiżanki z herbatą pękły.
            Nagle na dole rozległ się hałas przewracanego krzesła. Verdona rozejrzała się zdziwiona i pstryknęła palcami. Momentalnie znalazły się na dole przy zszokowanym Benie i równie zaskoczonych chłopakach – Benie i Devlinie.
            Kevin stał przy stole, dysząc ciężko. Zerwał się z taką furią, że krzesło odleciała metr do tyłu. Wpatrywał się w swój telefon i zaciskał na nim ręce tak mocno, że słuchawka prawie pękała.
            - Kevin, co się stało? – spytał w końcu Ben.
            - Co się stało? – powtórzyła kpiąco Verdona. – Znowu świruje! To wariat!
            Kevin wyprostował się i wlepił w Verdonę ponury, obłąkany wzrok. Źrenice miał zwężona, a spojrzenie wściekłe, zabijające. Pobladł i spocił się,  a wargi miał całkiem sine. Gwendolyn widziała go w takim stanie tylko raz, wiele lat temu, tuż przed tym jak…
            - Nie, Verdono, dopiero zacznę świrować.
            - Tato… - Devlin już chciał do niego ruszyć, ale Gwendolyn złapała go i przyciągnęła do siebie, zamykając oczy. Nie chciała patrzeć.
            Kevin ruszył w stronę kontaktu i wyrwał go z łatwością, a zaraz potem sięgnął ręką po poszarpane kable, pochłaniając całą surową, czystą energię prądu. Jęknął głucho, gdy moc przebiegłą mu po żyłach, wprost do serca. Przymknął oczy; nie wiedział nawet, co czuje – jakby lód mroził mu mózg i jednocześnie ogień rozpalał go do białości.
            Surowa energia. Najsilniejszy narkotyk dla Osmozjanina.
            Oderwał dłoń i uśmiechnął się mściwie. Czuł, że głowa pulsuje mu od emocji – był nabuzowany, pobudzony i tak wściekły, że mógłby roznieść wszystko. Jakby wystarczyła mała iskra do wybuchu, moment, i mógłby cały stanąć w płomieniach. Cała skóra mu cierpła, a serce biło tak szybko, jakby miało wyskoczyć z piersi.

            - Zobaczymy, jak teraz zaśpiewasz, Czarodziejko! – syknął i wybiegł z domu, zostawiając oszołomionych przyjaciół.


14 grudnia 2014

"...żeby z Tobą być" cz.19 (Ben 10, Gwevin)

            Devlin buszował właśnie w kuchni w poszukiwaniu schowanej głęboko czekolady, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Chłopak zmarszczyłby brwi i zatrzasnął szafkę kredensową, zastanawiając się, kogo u licha znowu przywiało. Pora była nijaka – za wcześnie na listonosza, ale za późno na mleczarza.
            Otworzył drzwi i zobaczył Piękność.
            Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widział tak oszałamiająco pięknej kobiety. Była wysoka, smukła, prawie jak wykałaczka, miała półkrótkie, lśniące czarne włosy i oczy tak hipnotyzujące, że Devlin mógł tylko stać i patrzeć na nią w niemym zachwycie. Nosiła białą, obcisłą sukienkę bez ramiączek i wielkie okulary przeciwsłoneczne, zaciągnięte na czoło. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Devlin nigdy wcześniej jej nie widział.
            - Kto…ty? – wydukał w końcu.
            Nieznajoma puściła do niego oko i odrzuciła włosy do tyłu. Na jej ręce zabrzęczało kilkanaście cieniutkich, srebrnych bransoletek z koralikami, przypominającymi odrobinę amulety ciotki Gwendolyn, ale Devlin był zbyt zachwycony, by się tym niepokoić.
            - Bezczelne dziecko, mogłabym zapytać o to samo – odpowiedziała zadziornie, wpychając się do środka.
            Devlin odwrócił się i napiął wszystkie mięśnie, w razie czego gotów wybuchnąć i atakować. Różni ludzie odwiedzali dom Bena Tennysona i niewielu miało dobre zamiary; nauczony doświadczeniem, był gotowy przemienić się w swoją gorszą, brzydszą… w swoją prawdziwą formę.
            - Verdona - na schodach pojawił się Ben Tennyson w rozciągniętym, podomowym dresie i białej koszulce z symbolem Omnitrixa. Spojrzał podejrzliwie na kobietę i uniósł brwi. – To ty?
            - Och, Ben, dawno się nie widzieliśmy! Przywiozłam szarlotkę! – zawołała uradowana.
            - Kto to jest, Ben? – spytał szybko Devlin, obchodząc nieznajomą z daleka i stając tuż przy mężczyźnie, tak na wszelki wypadek.
            - Moja babcia – odparł bez ogródek, a Devlin poczuł, że już nic go nie zaskoczy.
*
            Pojawienie się Verdony wywołało sporo zamieszanie w domu. Devlin i Ken mijali ją z daleka, woląc  nie pytać, dlaczego babcia – którą życzyliby sobie widzieć szydełkującą, pogrążoną w opowieściach i przeglądającą albumy ze zdjęciami wnucząt – wygląda jak gwiazda muzyki pop. Było w niej coś niepokojącego, coś nieprawdziwego, co Devlin zauważył dopiero, gdy piła herbatę, krytykując kolor serwisu Julii.
            Kevin Levin też nie był zachwycony.
            - Nie jesteś za stara na takie przebieranki, Verdona? – burknął na wstępie bez żadnego przywitania. – Zgrzybiała starucha, a udaje nastolatkę.
            - Nie powinieneś siedzieć w więzieniu, Kevin? – odwarknęła, a Devlin poczuł się, jakby słuchać szczekania dwóch wyjątkowo zajadłych psów. Nie mógł się zdecydować, czyja twarz wyrażała więcej nienawiści i pogardy – taty czy tajemniczej Verdony.
            - Wsadziłabym cię do więzienia za to wszystko, co zrobiłeś mojej rodzinie! A oni ci ufali. G w e n d o l y n  ci ufała! Co się tu właściwie dzieje? Bandyta na wolności i to w  t w o i m  domu Ben, a do tego widzę, że utrzymujesz jakąś przybłędę… - Verdona postukała pomalowanym na złoto paznokciem w brzeg filiżanki. – Nie rozumiem, jaki masz w tym cel, Ben! Ziemianie… Wiecznie nieprzewidywalni, całkiem jak Max!
            Kenneth drgnął na dźwięk imienia dziadka i dotarło do niego, że babcia, a właściwie prababcia, Verdona w swojej mini i w sandałkach na koturnie była kiedyś żoną i mamą jego dziadków. Wzdrygnął się, myśląc, ile jeszcze niespodzianek przygotował dla niego kosmos.
            - Kim właściwie jesteś? – spytał wreszcie Devlin, patrząc podejrzliwie na Verdonę. – Nie wyglądasz na babcię…
            Verdona uśmiechnęła się, a jej oczy błysnęły intensywnym, różowym blaskiem pełnym dziwnej, straszliwej potęgi.
            - Nie! – westchnął Kevin. – Nie rób tej nędznej sztuczki z…
            Za późno, bo w tym samym momencie oczy Devlina zaszły łzami. Ujrzał ogrom jasnego, różowego światła, które ogarnęło go w całości, pochłonęło i wciągnęło tak głęboko, że zatracił się całkowicie. Wciągnął słodki zapach waty cukrowej i zapragnął posiąść całą energię Verdony – była tak odurzająca, tak nieziemska, jak najsilniejszy narkotyk, że niemal wyciągnął dłoń i już miał dotknąć oszałamiającej potęgi, pochłonąć ją.
            Cała moc znikła tak szybko, jak się pojawiła. Verdona cofnęła się i zamknęła manę w z powrotem w ludzkiej skorupie, ale Devlin nie mógł tego zauważyć. W głowie pulsował mu dziki głód.
            Oszołomiony opadł na kanapę, dysząc ciężko. Do tej pory widział tylko ograniczoną, cielesną formę Andodyty, nigdy uwolnionej.
            - Ozmozjanin! Tak myślałam! I do tego jaki niewychowany! Jak zwierzę – prychnęła wzgardliwie. – Nigdy nie próbuj absorbować energii Anodyty, zapamiętaj sobie, dziecko!
            Kevin objął ramieniem syna i wyglądał, jakby chciał rozszarpać Verdonę na strzępy.
            - Verdona.
            W drzwiach stanęła Gwendolyn. Twarz miała ściągniętą i chudą, szarą i smutną, a oczy zamglone i upchnięte, jakby nie mogła zasnąć od wielu dni. Powiodła spojrzeniem po wszystkich i zgromadzonych i, jak zdawało się Verdonie, trochę za długo zatrzymała się na Kevinie Levinie.
            - Gwennie! Moja wnuczka! – zachichotała Verdona i rzuciła się na szyje Gwendolyn. Kenneth pomyślał, że tylko w jego rodzinie wnuczka wygląda na dużo starszą od babci. – Przybyłam, jak tylko usłyszałam twoje wezwanie…
            - Ty ją zaprosiłaś?! – ryknął Kevin. – Tą starą wariatkę? Niby po co?
            - Uważaj na słowa, Levin! Tu rozmawiają stworzenia energetyczne…
            Devlin uniósł brwi. Czyli prawdziwą formą ciotki Gwendolyn była podobna do tego, czym uraczyła ich Verdona. Wciąż drżał na wspomnienie pięknego blasku, wyrwy w rzeczywistości, niemożliwego pokazu największej siły świata. Czarowania ciotki Gwendolyn było znacznie słabsze, mniej pobudzające. Nawet Legerdomena i cała moc w niej zamknięta chowała się przy Verdonie.
            - Chodźmy, powiesz mi, co tu się wyprawia – Verdona otoczyła ją ramieniem i pociągnęła na schody. – Co za wariatkowo, doprawdy!
*
            Czarodziejka nienawidziła Bellwood od zawsze. Dom Bena Tennysona i Gwendolyn Już-Nie-Levin, jak zwykła wyzłośliwiać się w myślach, miejsce tysiąca jej porażek i siedlisko ponurych, rzewnych wspomnień i popełnionych błędów, które zdarzyły się tak dawno, jeszcze zanim zdołała odnaleźć swoje miejsce w Legerdomenie, przy boku najwłaściwszej osoby we wszechświecie.
            Zjawiła się tu tylko dlatego, że musiała znaleźć Kevina Levina – kolejnego wroga, który powinien zapłacić jej i jej kochankowi za wszystkie krzywdy. Czasem, w przypływie wściekłości, wyobrażała sobie Kevina wrzeszczącego i błagającego o litość, jego wykrzywioną twarz pełną bólu, cierpienia, ciało wyjące się w konwulsjach. Już wkrótce zapłaci, obiecywała sobie.
            Dom pani Levin był nijaki, zwyczajny parterowiec, pomalowany na najbardziej nieciekawy kolor ze wszystkich, z jasnymi, falbankowymi zasłonkami i skromnym ogródkiem, w którym zakwitały ostatnie kwiaty. Widziała takich mnóstwo w okolicy – pospolity, drętwy, zupełnie nieinteresujący.
            Weszła bez pukania, otwierając drzwi, mimo zatrzaśniętego zamka. W  środku unosił się zapach niedawno pieczonego kurczaka i mocno słodzonej kawy. Ruszyła wprost do salonu.
            Pani Levin spokojnie siedziała w fotelu, oglądając wieczorny skrót wiadomości. W palcach trzymała robótkę i powoli kończyła czerwoną, zimową czapkę, tak brzydką i nieelegancką, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby założyć.
            Dostrzegła cień Czarodziejki w monitorze telewizora.
            - Kim pani jest!? – pisnęła z oburzeniem, rzucając w Czarodziejkę robótką. – Niech się pani stąd wynosi, wezwę policję! Jak pani tu weszła!?
            Wełna zawisła w powietrzu otoczona różowym blaskiem. Czarodziejka uśmiechnęła się przez zęby i pstryknęła palcami. Panią Levin błyskawicznie okręciły grube macki różowej many. Wrzasnęła i runęła na podłogę.
            Czarodziejka z gracją ją ominęło, przespacerowała się przez pokój i wybrała w telefonie najczęściej wybierany numer – numer Kevina Ethana Levina.
            - Mamo? Co się stało? –  odezwał się rzeczowy głos już po drugim sygnale.
            Czarodziejka zachichotała.

            - Cześć, Kevin! Właśnie urządziłyśmy sobie parapetówkę z twoją mamusią! - Wyciągnęła słuchawkę w stronę pani Levin, która tylko rozpaczliwie krzyczała, próbując pozbyć się niezrywalnej uwięzi. – Może wpadniesz?

5 grudnia 2014

Łowcy cz.13: Nowa Łowczyni (Huntik)

            Zhalia wysiadła z taksówki naprzeciwko nowego, święcącego od ulepszeń lotniska. Dźwignęła na ramię zieloną, wypchaną torbę podróżną i ruszyła w stronę ruchomych schodów. Czarne, plastikowe japonki zsuwały jej się ze stóp przy każdym kroku. Oparła się o poręcz i kilka razy obróciła w palcach amulet z Tytanem. Chociaż był to dopiero początek jej specjalnej misji, już czuła się jak zwycięzca.
            Złamanie zabezpieczeń systemu Fundacji Huntik było banalnie proste, a zmienienie szczegółów misji Dantego – dziecinną igraszką. Mogłaby robić takie rzeczy obudzona w środku nocy, półprzytomna, z zamkniętymi oczami. Szybko usunęła nazwisko Scarlett Bryne i wstukała swoje dane, jeszcze zanim ktokolwiek dostał materiały. Jeden ruch, wejście do systemu i najtrudniejszy etap misji został zakończony. Bach, była już częścią drużyny Dantego! Co prawda, na razie na miesiąc, może dwa, ale czuła – a nawet była pewna – że na tym się nie skończy.
            Była jedną z niewielu samotnych  podróżnych wśród rozkojarzonego, łzawego tłumu. Ludzie żegnali się i witali, śmiali się i machali, gdy ktoś znikał za bramkami. Zaczął się okres wakacyjny, okres wycieczek i podróży rodzinnych. Zhalia skrzywiła się pod nosem.
            Przepychała się między ludźmi, z łokciami rozstawionymi przy bokach, w razie, gdyby ktoś próbował naruszyć jej świętą przestrzeń osobistą.
            Zerknęła na zegarek; jeszcze pół godziny do odlotu i równe trzy minuty do umówionego spotkania z Dante Vale’m i jego śmieszą drużynką. Usiadła na czarnej kanapie w ustalonym miejscu i czekała, rytmicznie uderzając palcem o sprzączkę torby.
            Chwilę później zobaczyła rozwrzeszczaną grupę.
            Dante Vale kroczył przodem, wyprostowany, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie żółtego płaszcza. Za nim przepychała się dwójka nastolatków – dziewczyna w wysokim kucyku i ziewający chłopak. Był tak zaspany, że wpadł na jakąś siedmiolatkę z niebieskiej sukience, wytrącił jej loda i nawet tego nie zauważyła. Zhalia pamiętała twarze ich obojga, ale nie zaprzątała sobie głowy kłopotliwymi imionami.
            Dante zobaczył ją jako pierwszy – zatrzymał się w pół kroku, jakby właśnie zobaczył zmarłego, ale po chwili jego twarz rozjaśnił szeroko uśmiech.
            - Zhalia Moon – skłonił się i pomógł jej wstać. No proszę, dżentelmen, skwitowała krótko.
            - Dante Vale – uśmiechnęła się czarująco, trochę wymuszenie. Nigdy nie lubiła się uśmiechać, ale była naprawdę dobrą aktorką.
            - Nie spodziewałem się, że… że to będziesz ty – podrapał się po karku i spojrzał na nią zadziornie. Nie przeczytał materiałów, zauważyła błyskawicznie. Nawet nie sprawdził, kogo mu przydzielili. A podobno taki z niego profesjonalista.
            Sophie Casterwill odkaszlnęła głośniej niż było to koniecznie.
            Zhalia po raz pierwszy przeniosła na nią spojrzenie, a zaraz potem zerknęła na zaspanego Loka. Dziewiąta rano. Gdzieś słyszała, że nastolatkowie potrzebują niemal tyle samo snu, co małe dzieci. Sama zawsze cierpiała na bezsenność. W sierocińcach noce było płaczliwe; młodsze dzieci bały się ciemności i potrafiły zawodzić całymi nocami. Później musiała się uczyć, pracować nocami, że stać w miejscu, w którym stała teraz.
            -  Mam nadzieje, że nie jesteś rozczarowany.
            - O nie! Wręcz przeciwnie! – wydawało jej się, że Dante do niej mrugnął porozumiewawczo.
            - To dobrze, bo mamy robotę do wykonania.
            Sophie odkaszlnęła po raz kolejny.
            - A tak! Pamiętasz moją drużynę? Sophie Casterwill – poklepał dziewczynę po plecach i pokiwał głową z uznaniem. – Lepsza niż tysiąc encyklopedii. A to Lok Lambert. Dopiero się uczy, ale to talent jakich mało!
            Zhalia nie mogła wybrać, które z dzieciaków bardziej się ucieszyło i bardziej się zarumieniło, słysząc takie pochwały. Nic nie powiedziała; przypomniała sobie tylko, że jej nigdy nie chwalono,  tylko słyszała, co mogła zrobić jeszcze lepiej. Wyszła na tym lepiej niż ci, którym wiecznie schlebiano.
            - Do dzieła.
*
            W tym samym czasie pod inne lotnisko również podjechała wynajęta taksówka.
            Na przednim siedzeniu, gdzie zazwyczaj nikt nie siedział, rozwaliła się Carla Vale. Bez skrępowania założyła nogi na deskę rozdzielczą i odchyliła fotel do tyłu, prawie rozkładając się na tylne miejsce. Dolores nie bardzo wiedziała, co zrobić z nogami, ale nie miała odwagi się odezwać. Kierowca, gdy raz zobaczył Zabijace Spojrzenie Carli Vale, też nieszczególnie kwapił się do zwracania uwagi.
            Meredith usiadła z drugiej strony. Wyciągnęła z podręcznej torebki przewodnik. Dolores wyciągała szyję i zerkała, ale na próżno – nie zdołała zobaczyć, o jakim mieście będzie czytać. Westchnęła wściekle i przeklęła w myślach.
            Czuła się więźniem od chwili, gdy przybyła do domu Carli Vale. Zabrano jej telefon (a przy tym usłyszała kpiące, zjadliwe „Co, chcesz dzwonić do Organizacji po wsparcie, bo coś nie wyszło z twoją kiepską historyjką?”) i traktowano jak wroga na łasce. Wszystko to nie byłoby tak bolesne, gdyby kiedyś nie należała do najbliższych Carli Vale i jej syna.
            Kochała ich wszystkich tak bardzo! Dantego, Lorcana, Meredith, Metza, nawet Carlę. Nie chciała dłużej donosić, ale wszystko zrobiła nie tak. Kilka lat temu, gdy ojciec zagroził, że odetnie ją od wszystkich środków, że ją wydziedziczy i wyrzuci z domu bez niczego, spanikowała i natychmiast zmieniła zdanie, porzucając Fundację Huntik. Długo pluła sobie w twarz za tak koszmarnie błędną decyzję, ale chciała zadość uczynić, teraz, gdy nadchodziło zagrożenia dla Łowców, pomagała. Westchnęła cicho, przygnębiona ciszą w samochodzie. Jeszcze długo potrwa, zanim będzie mogła normalnie oddychać w swoim starym towarzystwie.
            - Lola.
            Głos Carli z jakiegoś powodu zaczął przyprawiać Dolores o palpitację serca.
            - T-tak?
            - Zgadnij, kto aktualnie robi staż w Paryżu.
            Dolores zmarszczyła brwi. Paryż? Jak to Paryż? Dlaczego Paryż? Ich ostatni trop – nędzna buda zielarza – prowadził do Malagi. Próbowała rozgryźć tok myślenia Carli Vale, ale niczego nie wymyśliła. Nie śmiała spytać, świadoma, że i tak niczego by jej nie wyjaśniona. Próbowała sobie przypomnieć, czy Organizacja ma jakąś istotną bazę, ale nie pamiętała takiej lokacji. Ich najważniejsze centrum znajdowało się daleko, w Pradze. Jedynym, co kojarzyła z Paryżem, była letnia rezydencja Octerów – ulubiona willa jej rodziców, nic istotnego. Czego Carla tam szukała? I o co chodzi z tym robieniem stażu?
            - Staż? – powtórzyła tempo   Dolores.
            - Lorcan. Może mógłby nam pomóc?
            Dolores mogłaby przysiąc, że Carla uśmiecha się parszywym uśmiechem sadysty.
            Nic nie odpowiedziała, tylko zacisnęła mocno zęby. Lorcan był jej przyjacielem, kompanem w drużynie, ukochanym, kimś, kto jej ufał i kogo porzuciła, gdy tylko pojawiły się pierwsze kłopoty. Na myśl o spotkaniu, poczuła, jakby ktoś mocno strzelił ją w tył głowy albo jakby przewróciła się na oczach całej szkoły – zażenowana, zawstydzona, oszołomiona.
*
            W środku samolotu było ciepło i duszno, a pasażerowie wciąż się wymijali w wąskim przejściu, przydeptując sobie nawzajem stopy. Sophie pomyślała, że gdyby to nie stary Guggenheim decydował o sposobie transportu, siedziałaby teraz w wygodnym, przestronnym samolocie Fundacji przeznaczonego na ich własny użytek. Dante wolał trzymać się wskazówek Fundacji, która cięła koszty, od kiedy był na cenzurowanym przez ich nieudaną misję.
            - Co ona tu robi? – wysyczała Sophie przez zęby, sadowiąc się na małym fotelu samolotowym. Torebkę położyła pod nogami i ściągnęła fioletową koszulę, odsłaniając nieopalone ramiona.
            - Kto? Zhalia? Pomaga nam – odparł trzeźwo Lok.
            - Jasne, akurat nam pomaga! Spotykamy ją  d r u g i  raz w takim krótkim czasie. Nie wydaje ci się to podejrzane?
            - Przypadek? – Lok wzruszył ramionami, próbując daremnie rozplątać słuchawki.
            - Nie wierzę w przypadki!

            Sophie znała siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak wyczuwać ludzi. W Zhalii było coś, czego nie rozumiała, co budziło w niej sprzeciw i co sprawiała, że rozsądek pokrzykiwał, aby uważać, tak na wszelki wypadek.