Angelina,
najmłodsza siostrę Roya, została stworzona do przyjęć. W towarzystwie pełnym
wyrachowanych dam i umundurowanych oficerów czuła się jak ryba w wodzie.
Uśmiechała się słodko i mrugała do tych pań, które lubiły dzieci, a do tych,
które zawsze były poważne, kłaniała się z szacunkiem, a one w przypływie nagłej
życzliwości, posyłały jej serdeczne spojrzenie. Bez żadnego skrępowania kręciła
się po parkiecie, a niektórzy wojskowi po kieliszku, prosili ją do tańca niczym
prawdziwą panią. Niejednokrotnie Chris Mustang słyszała, że wychowuje małą
kokietkę, której zaczyna się przewracać w głowie od komplementów i zabawy. Nie
miała serca odebrał córce tej drobnej radości.
Joana,
starsza i poważniejsza, nigdy nie lubiła przyjęć. A już zwłaszcza, gdy Roy też
tam był! Bo prawie zawsze robił głupie rzeczy, związywał oficerom sznurówki z
nogami stołów albo podkładać pineski na krzesła szczególnie plotkarskich dam.
Za każdym razem, gdy słyszała pisk ukutej albo przekleństwa uwięzionego,
rumieniła się okropnie i usiłowała udawać, że to wcale nie jest jej brat.
Cała
kurtuazja i sztuczne grzeczności zawsze drażniły Roya. Słyszał, jak oceniają
jego maniery i fryzurę, szepczą o cudownej w jego oczach ciotce i jego
siostrach, a zaraz potem kiwają w jej stronę z czymś na kształt szacunku, w
którym nie było nic prawdziwego. Z drugiej strony, zawsze się doskonale bawił.
Dziewczęta go lubiły, chichotały wesoło i kryły uśmiechy za dłońmi w białych
rękawiczkach, a chłopcy zawsze z nim broili, raz nawet wrzucili kota jednej ze
szczególnie zmanierowanym panienek do fontanny.
Cała
trójka miała dla Rizy setki podpowiedzi, setki wspomnień i setki żartów, ale
ona i tak miała wrażenie, że upokorzy się na przyjęciu, które organizował
pułkownik Grumman. Chciała wierzyć, że Madame Mustang, którą przez te kilka dni
serdecznie pokochała, będzie obok i w razie czego podpowie, jak ma się
zachować. Nie umiała mówić mądrze tak, jak Joana ani zgrabnie dygań jak
Angelina, a przecież nie wypadało jej biegać po ogrodzie razem z kolegami Roya.
I nawet jakby mogła, wywaliłaby się w niewygodnej sukience na pierwszym
zakręcie.
Madame
już kiedyś zabrała ją na takie przyjęcie i czuła się wspaniale: ciastka
rozpływały się w ustach, panienki były miłe, a oficerowie pytali, kim jest ta
urocza dama, ale teraz sprawa prezentowała się całkiem inaczej. Joana oznajmiła
jej, że u Grummana zbiera się cała śmietanka towarzyska wschodniej części
kraju. Denerwowała się jak nigdy wcześniej.
-
Rizuś, jaki ty ślicznie wyglądasz! – Angelina obiegła ją dookoła i zakręciła
się na pięcie. Miała taką wesołą twarzyczkę, zerkała spod jasnych loków z
czarującym zachwytem. Dotknęła białej sukienki w drobne, zielone kropeczki,
która miała podkreślać talię. Inna sprawa, że Riza żadnej talii nie miała. –
Naprawdę do ciebie pasuje!
-
Myślisz? – Riza uniosła brwi z powątpiewaniem. Czarne pantofelki piłowały jej
palce, ale nie odważyła się słowem poskarżyć. – Ty jesteś dopiero śliczna –
dodała, czochrając loki dziewczynki. Ta w odpowiedzi zachichotała i jeszcze raz
się obkręciła, a niebieska sukienka zawirowała dookoła.
Nagle
Riza usłyszała donośny śmiech. Obróciła się gwałtownie, a w drzwiach zobaczyła
Roya w czarnym garniturze. Skręcał się ze śmiechu, zgiął się w pół i usiłował
się opanować, ale za każdym razem, gdy już był blisko, wybuchał kolejną salwą
głośnego rechotu. Riza nie rozumiała, co go tak bawi. Zmarszczyła brwi i
skrzyżowała ręce na piersi.
-
Powiedz, o co chodzi, to może razem się pośmiejemy – warknęła.
-
No nie mogę – wydusił z siebie, był już cały czerwony, ale nadal rechotał. –
Ale żeś się odstawiła, no nie mogę, haha, wyglądasz jak kretynka!
-
Odezwał się! – Riza poczerwieniała ze złości i zacisnęła ręce w pięści, gotowa
się na niego rzucić. Tyle razy się już bili, że powinien się nauczyć, że lepiej jej nie denerwować. –
Cholerny elegancik!
-
Przynajmniej nie wyglądam jak lala - Roy spojrzał na nią pogardliwie, jakby
uwaga wcale go nie dotknęła.
-
Spokój!
Madame
Mustang wkroczyła do środka, tupiąc głośno obcasami. W czasie pobytu Rizy w jej
domu zdążyła przywyknąć do ich przepychanek, ale bywało, że działali jej na
nerwy. Ostatnio zbili wazon, który przywiozła z Xing i miała ochotę wysłać ich
po kolejny, zupełnie nie zwracając uwagi na odległość dzieląca ich od tamtego
kraju.
Miała
na sobie bordową suknię z wielką, pąsową różą na dekolcie, na końcu wcięcia w
kształcie litery v, a włosom pozwoliła luźno opaść na ramiona. Dzisiaj
szczególnie chciała być elegancka – wielu wysoko postawionych oficerów miało
się stawić u Grummana i nie zamierzała przegapić okazji, by poznać kilka szych
z wyższych szczebli.
-
Czy wy zawsze musicie tak wariować? – wzniosła oczy ku niebu, poprawiając
marynarkę Roya. W czasie jego nauki nie miała możliwości pilnować jego manier,
a gdy wrócił, ku jej zgrozie, zauważyła, że zaczął pluć i wiecznie pchał ręce
do kieszeni. Na dodatek Riza robiła to samo!
-
To wymalowana lala zaczęła! – Roy uniósł ręce w obronnym geście, jednocześnie
mrugając złośliwie do przyjaciółki.
-
Elegancik się zamknie – warknęła Riza, nie zdając sobie sprawy, że jej
starannie ułożona grzywka już dawno się rozsypała i na powrót swobodnie opadała
na czoło.
Madame
tylko pokręciła głową i ruszyła w stronę drzwi. Joana, jej najstarsza z jej
przyszywanych dzieci, czekała już przy drzwiach, wcisnęła na głowę wdzięczny
kapelusik i patrzyła z irytacją na przepychających się Roya i Rizę. Przecież ta
dziewczyna była prawie dorosła, może jeszcze niedojrzała, ale wkrótce miała się
stać kobietą, a tymczasem zachowywała się jak smarkula.
Angelina
pierwsza była w samochodzie, wpakowało się na tylne siedzenie, a zaraz za nią
Riza i Roy. Miejsca było niewiele, a miejsca było zaledwie dla dwóch osób, ale
jakoś się zmieścili. Wyprasowane w kancik spodnie Roya i sukienka Rizy prawie
całkiem się wymięli. Joana z gracja usiadła z przodu, przy boku Madame Mustang,
która dziś wyjątkowo prowadziła, wysławszy szofera na jednodniowy urlop.
-
Jaki jest pułkownik Grumman? – Riza pochyliła się nad Madame.
Kobieta
spojrzała na nią spod malowanych rzęs i przyspieszyła, wymijając dwa samochody
zaraz przed skrętem w jedną z bocznych ulic. Pułkownik od początku wydał jej
się poczciwym człowiekiem, nawet zanim ze sobą rozmawiali. Chodził w śmiesznych, okrągłych okularach i stale
głaskał się po posiwiałym już wąsie. Był wysoki i ciemnowłosy, śmiał się
głośno, palił jak smok i każdy temat zawsze prowadził na płaszczyznę
polityczno-wojskową. Według tego, czego się dowiedziała, jego żona zmarła
młoda, wkrótce po tym, jak córka Elizabth uciekła i wyszła za jakiegoś
zdziwaczałego alchemika.
-
To dobry człowiek – powiedziała po chwili. – Na pewno go polubisz.
*
-
Diabeł nie dał za wygraną, rozumiesz? I wtedy Xingczyk opowiada, rozumiesz?, a
Amestryjczyk na to... – pułkownik Grumman siedział wśród kilku oddanych
współpracowników i przy lampce dobrego, dojrzałego wina opowiadał kawały, które
wszyscy znali, ale i tak wszystkich bawiły.
-
Grumman, martwi wstają z grobów! – przerwał mu Giolio Comanch, Srebrny
Alchemik, a także jego oddany przyjaciel. Poprawił szkiełko na oku i pokręcił
głową z niedowierzaniem.
-
Po pijaku pleciesz bzdury – Grumman pokręcił głową i dopił kieliszek do dna.
-
Twoja córka stoi przy drzwiach, niech mnie kule biją! – ryknął Giolio,
wskazując w stronę wejścia. Zdumiony pułkownik obejrzał się i prawie opluł
dywan.
Przy
drzwiach stała Elizabeth, jego Elizabeth, jego córka, jego dziecinka, jakaś
mała i trochę chuda, ale to bez wątpienia była ona. Miała krótkie włosy, a
szkoda, bo zawsze nosiła długie warkocze, rozmawiała z jakimś ciemnowłosym
chłopakiem. Gdyby pułkownik Grumman nie był realistą, uwierzyłby, że jego córa
zmartwychwstała.
-
Niemożliwie – odparł rozgniewany. Elizabeth była dobrą, pokorną córką, która
nigdy nie odważyłaby się mu sprzeciwić do chwili, w której poznała Bertholda
Hawkeye. Wówczas powiedziała „dość” i wbrew jego woli wyjechała na wschód i
żyła. Nawet nie wiedział, czy była przy boku tego dziwaka szczęśliwa.
-
No przecież stoi przy Madame Mustang, ona jak się patrzy! – zaprotestował
Giolio, pociągając głośno nosem.
Pułkownik
Grumman dopiero teraz zrozumiał, kim jest pannica przy bogu królowej wszystkich
przyjęć i właścicielki najlepszego domu publicznego w całym East City, a może
nawet w całym kraju. Słyszał, że bratanek Madame wyjechał na nauki do starego
alchemika nazwiskiem Berthold Hawkeye. Nie spodziewał się, że młodzieniec
przyjedzie do ciotki w odwiedziny, a razem z nim córka owego alchemika. Jego
wnuczka.
Riza,
bo takie imię wybrała Elizabeth Grumman dla swojej córki, była podobna do
matki, chociaż trochę brzydsza. Gdyby pozbyła się piegów i nabrała trochę
ciała, a przy okazji zapuściła włosy, zamiast nosić na głowie wystrzępionego
jeża, mogłaby wyglądać na naprawdę uroczą damę. Nawet sukienka podarowane przez
Madame i makijaż nie pozwoliły jej się pasować w tłum.
Pułkownik
Grumman widział ją zaledwie parę razy w życiu, jeszcze gdy była szczerbatą
smarkulą z dwoma kitkami, bo dawniej miała dłuższe włosy, zdejmowała jego
okulary i śmiała się, gdy opowiadał o wojsku. Nigdy nie był mile widziany w
domu Bertholda Hawkeye, który wojskiem pogardzał, a Elizabeth stale go
popierała w każdej sprawie.
Grumman
szanował i cenił prace alchemików, zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się
walczyć o dobro tego kraju w wojsku. Chociażby Giolio Comanch, Srebrny
Alchemik, z którym niejednokrotnie gadał przy dobrym, starym winie.
Berthold
Hawkeye różnił się od ludzi. Mówił mało, a gdy mówił, nikt go nie rozumiał,
prawie cały swój czas spędzał w towarzystwie zakurzonych ksiąg i kotów
zwyrodniałych tak samo jak on. Garbił się i zachowywał trochę jak zwierzak,
który w życiu nie odnalazł swoich drzwi i pewnie nigdy go nie odnajdzie.
Pogardzał wszystkim i wszystkimi, zupełnie jakby znał cały świat lepiej niż
ktokolwiek inny.
-
To moja wnuczka – wyjaśnił z nieobecnym uśmiechem.
-
Wnuczka? – Giolio spojrzał na niego zdziwiony. – Nie chwaliłeś się.
-
Przepraszam na chwilę.
Pułkownik
Grumman wstał od stołu, pozostawiając Giolio samego z resztką wina i ruszył
przez tłum młodych dam i oficerów. Odkąd ktoś napomknął, że może czekać go
awans do stolicy, stal się znacznie popularniejszy w kręgach towarzyskich.
Kariera otwierała przed nim drzwi do wielu kobiecych serc, zgodnie z hasłem za mundurem panny sznurem. Stale się
komuś kłaniał, uśmiechał się albo mrugał do którejś z bardziej zalotnych.
-
Pułkowniku – Madame zmrużyła oczy, tak, jak mruży je kotka, gdy widzi coś
naprawdę interesującego. Machinalnie poprawiła lok koło ucha, jak czynią to
podlotki w towarzystwie adoratorów, jednak pozostała tak samo tajemnicza i
namiętna jak zawsze.
-
Madame – skłonił się nisko i ucałował
opuszki jej palców. Pachniała zmysłowym piżmem. Nie po raz pierwszy pomyślał,
że miała w sobie coś z gorzkiej czekolady eksportowanej z Drahmy, którą
sprzedawano w najlepszym cukierniach po koszmarnie wysokich cenach.
-
To przyjemność znowu pana spotkać – powiedziała, zniżając głos. Zawsze tak
rozmawiała, grzeczność i powaga, ale przecież doskonale wiedział, jaka się
stawała, gdy znikała z oficerem w jednym z pokojów.
-
I wzajemnie – odpowiedział, strzelając obcasami ciężkich żołnierskich butów. –
Widzę, że pani branek wrócił. – dodał, kiwając głową w stronę chłopaka. Roy
Mustang, bo podobno tak na niego wołali, skłonił się lekko, bardziej skupiony
na walce kciuków ze swoją blondwłosą koleżanką. Usiłowali się schować za Joaną, ale i tak bystre oko
starego żołnierza wszystko widziało.
-
Zgadza się. Wiele się nauczył – przyznała.
Pułkownik
Grumman uniósł brwi i jeszcze raz spojrzał na chłopaka. Wiedział, że Berthold
Hawkeye jest geniuszem, chociaż nigdy nie powiedziałby tego głośno, ale
jednocześnie był też szaleńcem i odludkiem, który w imię nauki poświęciłby
wszystko. Zniszczył życie jego córce, choć ta chyba nie zdawała sobie sprawy i
pewnie wnuczce też. Ciekawe, jak ten biedny chłopak dawał sobie tam radę sam na
sam z chorym dziwakiem.
-
Nie wątpię – pokiwał chłodno głową. – A ty musisz być Rizą – zwrócił się do
chudej blondyneczki. Dziewczyna spojrzała na niego oczami Elizabeth, trochę
niepewnie, a trochę ciekawie i podeszła bliżej. Była tak niska, że musiała zadrzeć
głowę do góry, by zajrzeć za grube, okrągłe szkła i spojrzeć mu w oczy.
-
Pułkowniku Grumman, dziadku – zaczęła nieśmiało, gubiąc się między oficjalność
a serdecznością do starego człowieka, którego widziała w życiu raptem kilka
razy. – Cieszę się, że możemy się spotkać! – wypaliła w końcu.
-
I ja też się cieszę, smarkulo. – pacnął dłonią piegowaty nos i uśmiechnął
się. – Dziękuję, Madame, że o nią zadbałaś.
-
To wspaniała dziewczyna – odparła Madame. – Wniosła sporo energii do życia
moich dziewczynek – spojrzała wymownie na starszą córkę i puściła oko,
wysyłając niemy sygnał. Dopiero teraz zorientował się, że Roy, zrozumiawszy, że
z Rizą już się nie powygłupia, zniknął gdzieś w ogrodzie.
-
Rizo – Joana złapała towarzyszkę za rękę
i pociągnęła w stronę grupki szeptających dziewcząt. Zawsze doskonale
rozumiała, kiedy matka kazała jej się oddalić, bo chciała poczarować jakiegoś
oficera albo porozmawiać poważnie. Domyślała się, że znowu będę mówić o Ishvalu
albo Drahmie, krajach ościennych. – Chodź, przedstawię ci kogoś.
-
Mogę iść z nimi? – Angelina uczepiła się sukni Madame i popatrzyła na nią z
nieskrywaną nadzieją. Zawsze uwielbiała podążać za straszą siostrą i
podpatrywać, jak zachowuje się nastoletnia dama, będąca już prawie dorosła
kobietą.
-
Oczywiście.
Gdy
małą tylko wtopiła się w tłum falbaniastych sukienek i garniturów, spojrzała na
pułkownika i pozwoliła się poprowadził do najbliższego stolika. Przysunął jej
krzesło do stołu, a sam zasiadł naprzeciwko, napełniając dwa kieliszki winem.
-
Madame, pytam cię w wielkim zaufaniu, powiedz, czy jej, znaczy, to jest, Rizie,
jest tam dobrze? – spytał, gdy upiła kilka łyków.
Madame
Mustang zamyśliła się na moment. Roy wielokrotnie pisał, że jest szczęśliwy, że
zawsze się razem bawią, że Riza jest „morowa”, że cała okolica jest wspaniała.
Być może Riza była zbyt głupia, by zobaczyć, że nie ma przed sobą żadnej
przyszłości. Zapowiadało się, że nie miała żadnego majątku, a w wiejskiej
szkole nie mogła odebrać wystarczającego wykształcenia. Być może miała w sobie dość
pogody ducha, by nie dostrzegać samotności. Być może miała w sobie dość siły,
by dźwigać ojca i jeszcze umieć się cieszyć drobnymi sprawami.
-
Tak – odparła po namyśle. – Raczej tak.
*
-
Zatańczymy?
Riza
uniosła wzrok i spojrzała ze zdumieniem na Roya. Stał przed nią i wyciągał
zachęcająco rękę. Miał rozpiętą koszulę, a krawat, który Joana wiązała cały
poranek, wcisnął do kieszeni. Przed chwilą skończyli grać z chłopakami w
podchody, więc buty miał całe w ziemi. Gdyby zobaczyła go Madame, dostałby
niezłą burę.
-
Nie umiem tańczyć – wzruszyła ramionami. Zaczynało ją mdlić od ilości ciastek i
ponczu, które pochłonęła w czasie tego przyjęcia. Wszystko wydawało jej się
ładne i zadbane, a przy okazji bardzo eleganckie, wszystkiego chciała dotknąć i
wszystkiego spróbować. Teraz była wykończona.
-
Ja też nie – Roy złapał ją za ramię i pociągnął na korytarz.
Omal
nie potknęła się o próg, a wtedy złapał ją w pasie, położył rękę na jej
biodrze, a drugą uścisnął ciepła, wilgotną dłoń. Z sali, gdzie odbywało się
przyjęcie, dobiegała skoczna, energiczna muzyka. W mgnieniu oka zakręcił ją i
ruszyli w jakimś szalonym tańcu wzdłuż korytarza, podrygując i skacząc. A potem
z powrotem. I znowu. Skakali, przepychali się i kręcili do chwili, w której nie
mieli już siły nawet wykonać kolejnego kroku.
-
Jesteś szalony – wyspała Riza, wchodząc do jakiegoś mniejszego saloniku,
przeznaczonego dla gości zmęczonych hałasem i pragnących porozmawiać przed
chwilę spokojnie. Padła na łożko i dyszała ciężko, a zaraz za nią rzucił się Roy.
-
I wzajemnie – odparł między głębokimi oddechami. – Riza?
-
No? - wymruczała, zerkając na jego rumianą twarz. Oparł głowę o miękką
poduszkę i przymknął oczy, wyrównując
oddech po szaleńczym tańcu.
-
Dzięki, że jesteś moim przyjacielem – powiedział poważnie i spojrzał w jej
oczy, tak jakoś dziwnie patrzę. Nigdy wcześniej nie widziała takiego wzroku,
ale spodobało jej się. Skoro Roy traktuje ją na równi z kolegami, znaczy, że
jest naprawdę w porządku. A jednocześnie poczuła się trochę onieśmielona, bo
zrobiło się dziwnie oficjalnie i powinna się wzruszyć.
-
Głupi jesteś – mruknęła i rzuciła go poduszką prosto w nos. Nigdy nie lubiła poważnych
sytuacji i nawet gdy wybuchnął śmiechem i zaczął ją łaskotać, czułą się trochę niezręcznie.