Wenecja, Włochy
Prywatna Szkoła Średnia
Pierwszego Stopnia im. św. Franiszka
Czternasta dwanaście
Lok nerwowo gryzł długopis, zgrzytając
zębami. Skąd miał wiedzieć, kim był Giuseppe Garibaldi albo Pietro Micca?
Gdzieś słyszał już te nazwiska, w przerwach, kiedy nie spał na lekcjach dotarły
do niego jakby przez mgłę, ale i tak wyrzucił je z głowy, uznając za całkowicie nieprzydatne.
Lubił
lekcje historii miedzy innymi dlatego, że mógł na nich spokojnie odespać nos
zerwaną na graniu albo pogadać z kumplami bez obaw, że każą mu zostać po
lekcjach. Poczciwy, stary historyk – niemal ślepy okularnik – prowadził swój
wykład cichym, chrapliwym głosem i większość całkowicie ignorowała jego
obecność, zajęta rozmowami albo spisywaniem prac domowych.
Zrezygnowany przeszedł do następnego zadania i
prawie jęknął: nawet nie wiedział, że było powstanie nazywane Pięcioma Dniami
Mediolanu, więc jak mógł coś o nim napisać? I to na dziesięć zdań? Ten
nauczyciel to jakiś sadysta!
Powstanie zwane Pięcioma Dniami Mediolanu
trwało pięć dni. Było w Mediolanie.
Postawił
kropkę na końcu zdania i uśmiechnął się krzywo. Może wystarczy na jeden punkt.
Uniósł wzrok i spojrzał na nauczyciela.
Siedział przygarbiony nad biurkiem i gryzmolił coś w dzienniku, co chwila
unosząc wzrok i sprawdzając, czy nikt nie ściąga. Lok był pewien, że nie widzi
niczego zza grubych, wypalcowanych szkieł, ale wolał nie ryzykować. Najwyższą
siłą woli powstrzymał się przed sięgnięciem do podręcznika.
Sophie, siedząca dwie ławki przed nim,
prawie nie odrywała oczu od kartki. Pewnie zaznaczała odpowiedzi i kreśliła
kolejne zdania jakby całą historię Włoch miała w małym palcu. Nic dziwnego, że
była pupilką wszystkich nauczycieli w szkole.
Po ataku Organizacji i nawiązaniu współpracy
z samym Dante Vale’em nie mieli czasu nawet otworzyć podręczników i Lok
przyszedł na test zupełnie nieprzygotowany. Był przekonany, że po walce z
ludźmi, którzy chcieli go zabić już nic nie zdoła go złamać. Mylił się.
Powstanie sabaudzkie ostatecznie utwierdziło go w przekonaniu, że jego
nauczyciel historii jest dużo gorszy od całej Organizacji razem wziętej. Gdy
zadzwonił dzwonek, zrezygnowany oddał prawie pusty plik kartek, ze złością
patrząc na zapisane drobnymi literkami arkusze Sophie. Zmusi ją, żeby pomogła
mu na poprawce!
- Sophie, słuchaj – jęknął Lok,
uwieszając się na jej ramieniu, gdy wychodzili z klasy. Strąciła go, ale
uśmiechnęła się rozbawiona. Z jego żałosnej, nieszczęśliwej miny bez trudu
wyczytała, że jest pogrążony i czeka go poprawka.
–
O, cześć, Marinka! – Lok zagadał do niewysokiej, krótko ostrzyżonej dziewczynki
z ogromnym logiem zespołu Devil Dolls na koszulce. Uśmiechnęła się do niego,
odsłaniając wielką przerwę między jedynkami. – Widzimy się w piątek na
imprezie, nie? No, do zobaczyska. Sorry – zwrócił się już do Sophie. – Fajna
dziewczyna, znasz ją? Nie? Marinkę wszyscy znają! No, w każdym razie, fajnie,
że już zaczynamy w tym całym Huntiku! Nie mogę się doczekać. O, się masz,
bracie! Kopę lat – uścisnął jednego z uczniów, którego Sophie nigdy wcześniej
nie widziała. Wymienili kilka słów, a zaraz potem znów spojrzał na nią: - Może
dowiem się czegoś o moim tacie... Chcę go odnaleźć.
- Niewiele wiem o moim rodzie –
przyznała cicho Sophie. – Może też znajdę jakieś wskazówki.
- Dante nam pomoże, na pewno –
zapewnił ją Lok i roześmiał się głośno, gdy jakaś dziewczyna z glanach
zasznurowanych na wściekle czerwone sznurówki rzuciła mu się na plecy. – Tecla,
głupku, ładnie to tak wagarować? Razem będziemy od nowa zaliczać ten durny
test! O kogo ja widzę, Enrico przyszedł w ostatnim dniu! Święto! – poklepał
krępego bruneta po plecach i wyminął parę, ciągnąc za sobą Sophie.
Nie spodziewała się, że miał w tej
szkole tak wielu znajomych. Prawie każdy na korytarzu uśmiechał się do niego,
machał, zaczepiał. Poczuła się trochę samotna i nielubiana. Nawet gdy Lok coś
do niej mówił, jednak co chwila przerywał, by odpowiedzieć komuś na
przywitanie, ucałować jakaś pannę albo przybić piątkę kumplowi.
- Rozumiem, ze nie poszło ci na teście?
– spytała Sophie, odgarniając nagle włosy z czoła i zakładając je za ucho
figlarnym gestem. Przy szkolnej bramie czekał na nich Dante Vale – standardowo
w długim, żółtym płaszczu i zielonych, przeciwsłonecznych okularach. Opierał
się nonszalancko i uśmiechał do przechodzącej niedaleko nauczycieli. Tamta
zdawała się być oczarowana, nawet do niego mrugnęła.
- Ten test był chory! Porażający!
Wstrząsający! Miażdżący! Koszmarny! – westchnął Lok, wywracając teatralnie
oczami, a zaraz potem opadł na ramiona Sophie jakby mdlał. Uśmiechnęła się,
trochę rozbawiona, a trochę zirytowana i odepchnęła go od siebie. Ostatnia
część dotarła do uszu Dantego.
- Co się stało? Organizacja
zaatakowała was w szkole? – zaniepokoił się, podchodząc do swoich młodych
podopiecznych.
- Gorzej! Dużo gorzej! – Lok spojrzał
na niego rozżalony. – Mój nauczyciel mnie nienawidzi!
- Słucham? – Dante zmarszczył brwi.
-
Lok po prostu przez cały rok nie znalazł ani chwili na naukę historii –
wyjaśniła Sophie, dając chłopakowi mocnego kuksańca.
Dante
zachichotał. Już nie pamiętał, jak to jest, gdy największym problemem jest
słaba ocena albo popularność w klasie. Miał wrażenie, że szkołę skończył wieki
temu i szalenie się od tego czasu postarzał, chociaż nie miał nawet trzydziestu
lat.
- Łowcy, czas na wasz trening – uśmiechnął się pogodnie.
Zdawał
sobie sprawę, że takie hasła brzmią cokolwiek głupio, ale widział, jak bardzo
Lok się cieszy ilekroć zostanie nazwany „Łowcą”. Dzieciak, pomyślał, jeszcze
się przekonana, że to nie tylko bohaterstwo, przygody i podróże, ale też ryzyko
i ból. Sam doskonale pamiętał, że kiedy
był na pierwszej misji też wydawało mu się, że wszystko będzie idealne, a on
będzie opiewany w pieśniach jako ten, który wykazał się nieprawdopodobnym
talentem zaraz na początku działania. Zanim zdążył zrobić coś cokolwiek
heroicznego, potknął się i mało brakowało, a spadłby z klifu prosto na skały.
Uratował go wówczas stary przyjaciel, Lorcan O’Fray. Obaj ledwo wyszli cało, a
byli tak wykończeni, że czuli, jak powietrze rozsadza im płuca.
*
- Burza błysków! Burza błysków!
Cholera no, burza błysków! – Lok był cały czerwony ze złości. Nieważne, jak
bardzo się starał użyć zaklęcia, i tak nic nie wychodziło. Kiedy Dante
stwierdził, że nawet najmłodsi wywołują chociażby malutki płomień, miał ochotę
podpalić ten jego płaszcz. Wtedy dopiero zobaczy, co to znaczy p ł o m i e ń.
Pod domem Sophie, w piwnicy, tam,
gdzie normalne rodziny tworzą graciarnie dla wszystkich niepotrzebnych rzeczy,
przetworów, starych płaszczy, zepsutych rowerów, znajdowała się przestronna
sala przeznaczona specjalnie na treningi. Będąc dzieckiem, Sophie spędzała w
niej całe popołudnia, ćwicząc się w zaklęciach i przeróżnych sztukach walki.
Później rzadziej zaglądała na starą siłownie z braku czasu i potrzeby, ale
teraz pomieszczenie znów odżyło. Od chwili, w której tu przyszli, Lok
bezskutecznie próbował użyć jednego z najprostszych zaklęć, a jednak wszystkie
jego wysiłki spełzły na niczym.
- Nie można nauczyć się zaklęcia od
tak – wtrąciła się Sophie, krzyżując ręce na piersiach. – Trzeba znać teorię, a
Lok nawet nie lubi książek.
Lok zaczerwienił się jeszcze bardziej.
Jego oczy ciskały błyskawice.
- Oczep się, Sophie! Przykładam się!
Ale może ja się zwyczajnie nie nadaję...
Dante pokręcił głową. Słomiany zapał, stwierdził w duchu, ale nie
odezwał się głośno. Gdzieś w głębi serca zaczynał się obawiać, że może chłopak
faktycznie ma talent, ale to on jest beznadziejnym mentorem. W drzwiach
dostrzegł lokaja Sophie, poważnego staruszka imieniem LeBlenche. Sprawiał
wrażenie, jakby chciał o coś zapytać, a jednocześnie nie miał śmiałości
przerwać zajęć swojej pani.
Dante ruszył w jego stronę, gdy nagle
z kieszeni płaszcza wypadł mu amulet w kształcie ściętego u góry rombu. Na
samym środku widniał niewielki, bladoniebieski kamień. Lok schylił się i
podniósł błyskotkę. W momencie, gdy dotknął chłodnego metalu poczuł jakiś
dziwny dreszcz. Zupełnie jak wtedy, gdy dotknął amuletu ojca po raz pierwszy,
jeszcze zanim dowiedział się o Fundacji Huntik.
- Wolny Strzelec – powiedział cicho i
nagle poczuł, że dreszcz znika, a pojawia się dziwne uczucie – serce zabiło mu
mocniej, oddech stał się płytki i nagle przed nim pojawił się wysoki tytan w
ciężkiej zbroi, z kopią w jednej, a z tarczą w drugiej ręce.
- Przyzwał tytana – sapnęła zdumiona
Sophie. Młodzi Łowcy rzadko są wstanie nawiązać więź, a co dopiero przywołać
tytana. Dante uśmiechnął się, niemniej zaskoczony niż jego uczennica. Naturalny talent, pomyślał. Może chłopak ma problem z zaklęciami, ale to
urodzony Łowca!
- Pyta, co ma robić – szepnął Lok,
patrząc w osłupieniu w błyszczące oczy tytana skryte w cieniu hełmu.
- To jest w i e ź – wyjaśnił cicho
Dante. – Przez nią komunikują się Łowcy i Tytani.
- Niesamowite! – Lok uśmiechnął się
szeroko, prawie że od ucha do ucha. Nie mógł uwierzyć, że mu się udało. Po co mu
zaklęcia, skoro miał coś tak odlecianego! Wyciągnął rękę, jakby chciał się
upewnić, że Tytan na pewno jest prawdziwy.
Sophie popatrzyła na niego z podziwem,
który mieszał się z zazdrością. Naprawdę musiał odziedziczyć naturalny talent
po swoim ojcu. Zanim jej udało się przywołać pierwszego tytana potrzebowała
wielu godzin nauki. Męczyła się, a Sabriela pojawiła się dopiero po wielu
mozolnych próbach. Zmarszczyła brwi, patrząc ostro na Tytana.
- Widzę jakieś nowe twarze – usłyszeli
piskliwy, zachrypnięty głos. Lok obejrzał się w poszukiwaniu źródła dźwięku i
prawie zakrztusił się własną śliną. Do pomieszczenia wleciał spory, biały
nietoperz, przypominający trochę gargulca. Lok po raz pierwszy widział tak
dużego, białego, a na dodatek gadającego nietoperza. To w ogóle był n i e t o p e r z?
-
Cherit! Przyleciałeś tu za mną? – Dante machnął do stworka, jakby witał się ze
starym przyjacielem. Lok gapił się to na jednego, to na drugiego i zastanawiał
się, ile jeszcze niespodzianek kryje pokręcony świat Huntika. - To jest Cherit
– Dante wskazał ruchem głowy na nietoperza. – Jedyny gadający tytan, jakiego
spotkałem – dodał, widząc rozdziawiane usta Loka. – A to jest nasza nowa
drużyna, Cherit. Sophie Casterwill i Lok Lambert.
Tytan uśmiechnął się, odsłaniając
rzędy ostrych ząbków i podleciał do Loka. Dopiero teraz zauważył, że wcale nie
był podobny do nietoperza. Miał zgrabne ciało pokryte białym futerkiem, trochę
kościste łapki i długi ogon. W miejscu ramion wyrosły mu wielkie w porównaniu
do reszty ciała, skrzydła. Spojrzał na Loka mądrymi, żółtymi oczkami, strzygąc
sterczącymi uszami.
- Cześć – szepnął Lok, trochę
zakłopotany.
*
Profesor, garbaty, potężny mężczyzna
krążył bez celu po gabinecie pełnym rupieci i gratów, co chwila potykając się o
porzuconą książkę albo rozbitą kolbę z zaschniętym płynem na krawędzi. Sprawiał
wrażenie, jakby niecierpliwie wyczekiwał kogoś albo czegoś. Co chwila oglądał
się na drzwi w nadziei, że wreszcie się otworzą, ale pozostawały zamknięte, a
na korytarzu nie słychać było kroków. Znudzony podchodził do jednej strony,
przeglądał tomiki i znów odchodził, by wyjrzeć przez wypalcowane okno. Ilekroć
przechodził koło zawalonego notatkami biurka, but plątał mu się w zwiniętej
marynarce, która może i kiedyś była elegancka, ale z czasem stała się już tylko
starą szmatą. Już miał przejrzeć notatki, gdy drzwi skrzypnęły i do środka
wszedł sam Nataniel Klaus.
Przystanął,
zdziwiony widokiem gościa, ale zaraz zreflektował się i skinął mężczyźnie
głową.
Nataniel
Klaus był naukowcem i jednym z najbardziej szanowanych członków Organizacji.
Lubił swoją pracę i naprawdę dobrze bawił się, manipulując przy Tytanach i
wymyślając coraz to nowe zaklęcia. Był kościsty, miał żółtą, niezdrową cerę.
Czas pozbawił go urody, zostawiając pokraczną istotę z łysiejącą głową, pokrytą
jedynie resztkami siwych, cienkich włosów. Nosił jeden okular zawieszony na
złotym łańcuszku.
- Cóż za zaszczyt, Profesorze –
uśmiechnął się paskudnie, błysnął złotym, sztucznym zębem, zatrzaskując za sobą
drzwi.– Proszę, usiądź - dodał.
Profesor
spojrzał ze wstrętem na ofiarowywane mu krzesło i oblepiającą oparcie maź. Nie
usiadł. Gospodarz zupełnie swobodnie przeszedł przez zagracony gabinet i
rozsiadł się na starym, wypłowiałym fotelu, zrzuciwszy z podramiennika starą
encyklopedię.
- Klaus – szepnął poważnie. To był
szept z gatunku tych, które – chociaż są ciche – rozbrzmiewają w głowie jak
pieprzone echo i sprawiają, że nogi same się uginają. Klaus jednak nie wydawał
się szczególnie przestraszony, podrapał się po łysinie na czubku głowy i
słuchał uważnie. Przywykł, że Profesor zawsze mówi, jakby groził wyrokiem
śmierci. – Czy wiesz, że moi ludzie nie dali rady przechwycić głupiego dziennika
i znaleźć jednego dzieciaka?
- Widocznie są idiotami – odparł
Klaus, cmokając z niezadowoleniem.
Najwyraźniej
miał świadomość, że jest zbyt dobrym naukowcem, żeby można się go było pozbyć
za kilka słów krytyki. Profesor spojrzał na niego ponuro, jakby się z nim
zgadzał, ale nie chciał tego głośno przyznać.
–
Ale Dante Vale nie pierwszy i nie ostatni raz wykiwał tych durni – ciągnął
dalej Klaus.
- Słyszałeś już o tym – Profesor
zmrużył oczy. – Potrzebuję twojego człowieka, kogoś wyszkolonego i
utalentowanego, żeby wniknął do Fundacji i pozbył się tego cholernego Vale’a
raz na zawsze! Masz kogoś takiego?
Klaus zmarszczył brwi, potarł czoło i
zamyślił się głęboko. Infiltracja, co? Zadanie wymagające dobrej gry
aktorskiej, stalowych nerwów, a także talentu i szybkiego podejmowania decyzji.
I najważniejsze, nieangażowania się w prywatne sprawy wrogów.
- Poczekaj, Profesorze – mruknął,
ruszając do telefonu. Omal się nie przewrócił o tekturowe pudło pełne akt i
teczek agentów. Ze złością odepchnął je od siebie i dopadł słuchawki,
wykręcając dobrze znany numer.
- Halo? Co znowu, Klaus?– kobiecy,
zachrypnięty od papierosów głos odezwał się w słuchawce.
Zhalia
Moon była wyjątkowo sprawną, ambitną agentką. Miała wszystkie cechy, które
czyniły z niej idealnego kandydata na szpiega: sprytna, szybka, a gdy trzeba
bezwzględna. Na dodatek była szczerze oddana Organizacji i nie potrzebowała…
pewnych zachęt jak niektórzy. Ufał jej bezgranicznie.
- Zhalio, moja droga – tytułował ją
tak odkąd przestała być dzieckiem, zupełnie jakby chciał podkreślić, że
cokolwiek nie zrobi ze swoim życiem, i tak będzie zawsze na jego rozkaz. –
Chyba mam dla ciebie zadanie. Od samego P r o f e s o r a – dodał, jakby na
zachętę.
W
odpowiedzi usłyszał tylko pomruk ciekawości i trzask zamykanych drzwi.
Znał
dobrze swoją podwładną i wiedział, że pragnęła szansy, by się naprawdę wykazać,
zabłysnąć, pokazać, jak wiele potrafi.
- Będę za godzinę.
*
Cudo. i Zhal. Zhal ty uzależniona kobieto. :D no ale Dante cię wyprostuje, zaczynam ponownie podejrzewać, że nie jest człowiekiem a nawet jak jest to ma czaru, że nawet ty się nie oprzesz. Piękne piękne opisy i takie to wciągające...
OdpowiedzUsuńDziękuję, dziękuję, za bardzo mi schlebiasz ^^
UsuńNieeee, Dante jest człowiek, od razu mówię :)
Pozdrawiam.
Coś czuję, że Dante przeciągnie Zhal na swoją stronę, a ona pomorze mu w pokonaniu wroga.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzj o Loka to nadal nie jestem przekonana. Wrodzony talent to ciut zamało, aby zostać dobrym łowcą.
Trochę do przodu wyskoczyłaś, ale rzeczywiście coś takiego później się pojawi. Lok to jeszcze dzieciak, ale szlifowany talent da mu możliwość zaistnienia jako Łowca. I może brakuje mu zdolności,ale ma motywację, a to zawsze coś.
UsuńPozdrawiam :)