Sophie
źle spała tej nocy. Wieczorem wciąż się kręciła, przewracając z boku na bok.
Pościel leżała skołtuniona gdzieś w nogach łóżka, a wysłużony jasiek spadł na
podłogę. Próbowała odpuścić, ale jej duma została zraniona. Gniewnie uderzyła
pięścią w materac i ponownie wtuliła twarz w poduszkę. Wiedziała, że ta noc
będzie bezsenna. Gdy tylko zamykała oczy, znów słyszała słowa Dantego „To samowolka! To nierozsądne!”. Z każdą minutą
jej skrucha topniała i zamieniała się w piekący gniew. Urażona duma paliła jak
żywy ogień. Sophie znała swoją wartość; do diaska, była C a s t e r w i l l e m! Obudzona w środku
nocy, zaspana i przestraszona, mogła recytować prawa fizyki i opisać każdą
bitwę. Gdy miała kilka lat, nazwano ją cudownym dzieckiem. Rok w rok miała
najlepszą średnią, nigdy poniżej pięciu.. Była diamentem, najlepszą z
najlepszych...
Zagryzła
mocno wargi. Gniew zmienił się w ponurą oziębłość. Obiecała sobie, że nie
odezwie się, nie będzie krzyczeć, nie poprosi go już nigdy o pomoc… Jak mógł!
Sophie nie przywykła do krytyki – wychowała się wśród służby, którzy uważali ją
za dziecko i d e a l n e i nauczyła
się, że może działać według samej siebie. Westchnęła i obiecała sobie, że
pokaże Dantemu, kto jest najlepszym Łowcą.
Dante
spokojnie spał w drugim pokoju, pochrapując cicho, i nie mógł wiedzieć, że
dziewczyna jest na niego śmiertelnie obrażona.
-
Hej…? – zza drzwi dobiegł stłumiony chłopiec głos.
Sophie
uniosła głowę zaskoczona.
-
Kto to?
Drzwi
skrzypnęły lekko i do środka wślizgnął się Lok. Miał nastroszone włosy; w
półmroku nocy dostrzegła, że są mokre i błyszczące. Resztki wody spływały mu po
karku i plecach. Pachniał mocnym, męskim żelem pod prysznic. Miał na sobie
białą koszulkę z logiem jakiegoś irlandzkiego zespołu i rozciągnięte spodenki.
-
Mogę wejść? – zapytał nieśmiało. Na ustach błąkał mu się uśmieszek; Sophie była
pewna, że chce z niej drwić i wytknąć wszystko, co zrobiła nie tak, jak
życzyłby sobie tego Dante.
-
Proszę – powiedziała sucho, poprawiając chabrową koszulę. Podwinęła mankiety i
zacisnęła usta w wąską linię, czekając na pierwszy atak. Tym razem nie
zamierzała płakać ani się płaszczyć; tego popołudnia nauczyła się, żeby –
niezależnie od wszystkiego – być twardą. Najtwardszą.
Lok
przysiadł na brzegu łóżka, przygniatając zmarnowany egzemplarz Złodzieja Pioruna.
-
Chciałeś z tobą pogadać – westchnął. – Chodzi o to, co stało się dzisiaj… No,
wiesz.
-
Wiem, o co ci chodzi – ucięła zimno. Wbiła wzrok w twarz Loka i czekała.
-
Dante nie chciał sprawić ci przykrości – powiedział powoli.
-
Nie podobało mu się to, jak wzięłam sprawy w swoje ręce. Czyżby bał się, że
okaże się lepszym przywódcą? – potrząsnęła głową. – Zresztą, teraz to już
nieważne…
Lok
spojrzał na nią wielkimi, niebieskimi oczami i delikatnie uścisnął jej dłoń.
Sophie próbowała nie zwracać uwagi na to, że jego wielkie dłonie są gorąco i
spocone. Uśmiechnęła się skrępowana.
-
Sophie, Dante chciał ci pomóc, nauczyć cię czegoś. Martwił się… Bał się, że
stanie ci się krzywa.
Sophie
uniosła brew.
-
Już jako pięciolatka chodziłam na…
-
Wiem! – Lok wywrócił oczami rozbawiony. – Wiem, że jesteś świetna. W sumie…
jesteś najmądrzejszą i najfajniejszą dziewczyną jakąś znam… - wydusił z siebie,
puszczając jej rękę. Spuścił wzrok i zarumienił lekko. Sophie uśmiechnęła się –
po raz pierwszy tego wieczora – mile połechtana komplementem.
-
Szkoda, że Dante tego nie widzi.
-
Ależ widzi! Tylko teraz jesteś jego podopieczną i próbuje… próbuje być najlepszy
dla nas. Może wszyscy powinniśmy dać sobie trochę czasu i… powinniśmy siebie
doceniać. Wszyscy, bo przecież – no wiesz – jesteśmy drużyną, nie? Musimy
trzymać się razem.
Twarz
Sophie rozpogodziła się tak ślicznie, że Lok poczuł, jak serce mu przyspiesza.
Uśmiechnęła się i mrugnęła do niego, czując, że rana na jej dumie zaczyna się
zasklepiać. Będzie musiała przekonać Dantego, jak wiele jest warta, wtedy
zacznie ją doceniać.
-
W porządku, Lok.
Chłopiec
skinął głową i wstał, ruszając ku wyjściu.
-
Lok?
-
No? - odwrócił się i spojrzał na nią
przez ramię.
-
Jesteś bystrzejszy niż wyglądasz, wiesz?
-
Dzięki, chyba – zaśmiał się i zamknął drzwi. Usłyszała jeszcze, jak głośno
ziewa na korytarzu.
Uśmiechnęła
się do sufitu i opadła na łóżku, czując się lżejsza i wolniejsza.
*
To
będzie dobry dzień.
Dante
wiedział to już w chwili, gdy obudził się w ciepłym, rozgrzanym pokoju. Słońce
przygrzewało, ale już nie tak mocno, jak poprzedniego dnia. Lekki wiatr
potrząsał liśćmi lipy rosnącej przy jego ognie, zaraz na skraju lasu.
Przeciągnął się, wdychając nosem suche, letnie powietrze. Miał dobry humor i
czuł, że dziś będzie mógł naprawić całe zamieszanie dnia poprzedniego. Przeszła
mu nawet złość na Sophie i jej „przejmowanie inicjatywy”.
Telefon
rozdzwonił się, wybudzając go ze słodkiego poczucia „mogę wszystko”.
-
Tia…?
-
Coś ci nie poszło na misji, prawda? – odpowiedział mu czarujący, kobiecy głos.
Był zachrypnięty, ale tak hipnotyzujący i tajemniczy, że aż wstrzymał oddech i
usiadł na łóżku, próbując sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej słyszał.
-
Kto dzwoni? – spytał, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak idiotycznie
musiał brzmieć. Omal nie palnął się w czoło, ale pani po drugiej stronie zdawała
się nie być urażona. Usłyszał jedynie wypuszczane ze świstem powietrze, jakby
stłumione westchnienie pełne rozbawienia.
-
Możesz mnie nie pamiętać… Zhalia. Zhalia Moon.
Podświadomie
wyprostował się i wciągnął brzuch.
-
Pamiętam, oczywiście, że pamiętam – odparł, zastanawiając się, skąd – u diabła
– ma jego numer. Nie śmiał zapytać i postanowił uważać, że baza danych Fundacji
po raz kolejny okazała się być słabo
zabezpieczona. – W czym mogę pomóc, Zhalio?
Po
drugiej stronie ponownie rozległo się głębokie westchnienie.
-
To ja mogę pomóc tobie.
Dante
uniósł brwi. Zaczyna się robić
interesująco.
-
Misja zawalana, prawda? – rzuciła. Chciał zaprzeczyć i sprostować, powiedzieć,
że młodzież ma prawo do drobnych błędów, ale Zhalia nie potrzebowała odpowiedzi,
od razu mówiła dalej: - Zdarza się. Nawet tym, podobno, najlepszym.
Zmarszczył
brwi. Definitywnie nie lubił tego „podobno”.
-
A mógłbyś odzyskać tego Tytana – zawiesiła głos i czekała.
-
Pytanie: jak?
-
Konkretny, podoba mi się – odetchnęła głęboko. – No cóż, tak się składa, że
dokładnie wiem, w którym hotelu Garnitury czekają na dalsze rozkazy. I chyba
maja coś, co powinno być w twojej drużynie.
Dante
był coraz bardziej zaintrygowany. Zhalia Moon, będąc wciąż nową agentką, miała
zaskakująco dużo informacji. Nie był jeszcze pewien, czy powinien jej ufać.
Mimo wszystkich podejrzeń, rozmawianie z nią – pełne rozbawionych westchnień,
które nigdy nie zamieniały się w prawdziwy, szczery śmiech – sprawiało mu
przyjemność.
-
Jaki masz interes w pomaganiu mi? – spytał ostrożnie.
-
Jakaś wzmianka o mnie w raporcie dla Fundacji? Jestem nowa, Dante, potrzebuję
podbudowania autorytetu – wyjaśniła lekkim tonem, jakby było to najoczywistszą
sprawą świata.
-
Czyli to umowa biznesowa? – podsumował, nie bardzo wiedząc, co czuje. Z jednej
strony uspokoił się, przekonany, że w propozycji nie ma żadnego haczyka, a z
drugiej… żałował, że chciała t y l k o tego.
-
Można to tak nazwać – głos w słuchawce stał się zniecierpliwiony i Dante
zrozumiał, że rozmowa już się przeciągnęła. Szybko zrozumiał, że jego nowa
znajoma jest nadzwyczaj rzeczową osobą, która nie zamierzam tracić swojego
cennego czasu. – Umowa?
-
Jak najbardziej.
-
Doskonale. Wyślę ci namiary hotelu i godzinę, spotkamy się na miejscu –
wyrecytowała, a już po chwili usłyszał piknięcie zakończonej rozmowy. Siedział
jeszcze chwile bez ruchu, trzymając słuchawkę w dłoni. Z zamyślenia wyrwał go
dopiero sygnał przychodzącej wiadomości.
*
Zhalia
uśmiechnęła się i zarzuciła nogę no nogę, jednocześnie zgniatając niedopałek w
ceramicznej popielniczce. Kiedy dowiedziała się, że jej nowym zadaniem ma być
infiltracja Fundacji Huntik, była niechętna i zirytowana. Zadanie wydawało jej
się obrzydliwie nudne. Wszystko stało się dużo bardziej interesująco, gdy
przyszła wiadomość o celu misji.
Dante Vale.
Zhalia
nigdy nie interesowała się agentami Fundacji, ale jeśli jakieś nazwisko wiecznie
przewijało się w raportach, to było to właśnie „Vale”. Jej mentor – stary, wredny Klaus – zwykł mawiać, że gdyby chciał
werbować ludzi w Fundacji, błagałby Carlę Vale na kolanach, by do niego
dołączyła. Zhalia zastanawiała się, czy opowieści o jej przygodach nie były przypadkiem legendami.
„Wyjątkowo utalentowana” – napisał o niej
Klaus wiele lat wcześniej w raporcie z misji. Tekst dotyczył misji sprzed
prawie dwudziestu pięciu lat, ale Zhalia podejrzewała, że wiek nie uczynił
poczciwej babci robiącej na drutach z niebezpiecznego Łowcy. Liczyła, że kiedyś
dostanie szansę poznania jej i… pokonania?
W
duchu liczyła też, że Dante Vale okaże się godzien swojego nazwiska. Był jednym
z najwybitniejszych Łowców w szeregach Fundacji, a także jedną z największych
obsesji tego próżnego idioty – DeFoe. Ten zarzekał się, że go złapie więcej
razy niż Zhalia potrafiła zliczyć. Wszystko kończyła się na tępych obietnicach.
-
Zobaczysz, Moon! Dopadnę tego drania – słyszała, gdy wracał z kolejnej próby. Za
każdym razem wymieniał szkiełka w małym, okrągłych okularkach, które zawsze
pękały w czasie starć.
-
Nie wątpię, DeFoe, nie wątpię.
Zhalia
szczerze go nie cierpiała. Był wiecznie rozkojarzony i rozdrażniony, rzadko
wywiązywał się z obowiązków i nieustannie próbował imponować wyżej postawionym.
Prowadził swoje gierki i intrygi, dbając o swoje stanowisko za wszelką cenę. Mimo,
że była znacznie zaradniejsza i sprytniejsza od niego, to właśnie DeFoe
dostawał więcej zadań.
Jednak
teraz to ona otrzymałą ciekawe zadanie, w którym mogła się wykazać. Dopiła
gorzką herbatę, starając się ukryć satysfakcję.
Należała
do Organizacji od zawsze. Odkąd pamiętała – odkąd c h ci a ł a pamiętać, dzieciństwo
wyrzuciła z głowy i nawet nie próbowała sobie przypominać, jak śmierdzi ulica –
była jej członkiem i wychowanką starego naukowca, Klausa. I mimo kilkunastu lat
ciężkiej pracy i wspinania się po szczeblach kariery, większość traktowało ją
jak zwyczajnego rekruta. Zhalia od zawsze pragnęła przynależenia, bycia częścią
grupy, stawania na czele, a przede wszystkim: żądała szacunku do siebie.
Jeśli
chciała zdobyć prawdziwy autorytet w Organizacji, musiała usunąć Dantego Vale i
wyniszczyć Fundację Huntik od środka. A poza tym… zapowiadała się zabawna
misja. Cel wydawał się inteligentny i szarmancki. Zhalia wyśmiała sama siebie
za taką myśl i spojrzała na zegarek. Za
dziesięć dziewiąta.
Wstała
z fotela i zostawiła na kawiarnianym stoliku zmięty banknot. Pusty portfel
przypomniał jej, jak bardzo potrzebuje awansu.
*
-
Nie podoba mi się to, Dante – stwierdziła Sophie, marszcząc nos. Przez noc
gniew przeszedł jej całkowicie i znów miała dobry humor. Zapomniała o
wczorajszej porażce i była gotowa do działania. Ani Dante, ani Lok nie wracali
do tematu, a sprawa wydawała się być zakończona. – Ta kobieta jest jakaś…
Denerwuje mnie.
Dante
zachichotał, nakładając sobie na talerz więcej twarożku. Ich gospodyni,
emerytowana Łowczyni Polina, gotowała cudownie. Uwielbiał jej naleśniki i bułki
z dżemem, ciasta i konfitury, zupy i kompoty – wszystko pochłaniał w ogromnych
ilościach.
-
Zhalia jest świetnie wyszkolona i utalentowana – odparł.
-
Zresztą, już kiedyś nam pomogła – wtrącił się Lok, zapijając potężny gryz
łykiem gorącej herbaty. Huśtał się na krześle odkąd zaczęli jeść śniadanie i
Dante zakładał się sam ze sobą, ile czasu minie, zanim chłopak runie na
podłogę. Lok uśmiechnął się i wytarł twarz wierzchem dłoni, sięgając po kolejną
bułkę. – To ona wyciągnęła Dantego, jak się topił.
-
Nie topiłem się – pokręcił głową z irytacją. Zaczynało go drażnić wypominanie tamtego
błędu. – Sam bym sobie poradził. Ale Lok ma rację: Zhalia już raz wyciągnęła do
nas rękę. Wszyscy skorzystamy na wspólnej pracy.
Sophie
jeszcze bardziej się skrzywiła.
-
Właśnie! Jej chodzi tylko o własny zysk.
Dante
stłumił westchnienie. Miał dziwne wrażenie, że gdyby Zhalia zaoferowała się
zupełnie bezinteresownie, Sophie byłaby równie niechętna i przeciwna pracowaniu
razem. Wiedział, że będzie musiał jakoś przebrnąć przez jej humory. Po raz pierwszy
pojął sens słów matki: Jedna baba w
drużynie, nie więcej, bo będziesz miał sajgon.
-
Ale zależy nam na tym Tytanie, rozumiesz, Sophie?
Dziewczyna
przewróciła oczami i skinęła głową, z wielką łaską godząc się na współpracę.
-
Niech już będzie!
Dante
odetchnął z ulgą i sięgnął po swój wysłużony holotom, odblokowując mapy.
Zignorował migające wiadomości od matki i komunikaty od Fundacji. Nie zamierzał
przekonywać nikogo, że nie splamił swojego nazwiska – a Carla Vale była
wyjątkowo drażliwa na tym punkcie – ani tłumaczyć, czemu w jego misji prawie
wszystko poszło nie tak.
Zlokalizował
hotel, którego namiary wysłała ma Zhalia. Niewielki, biały sześcian z małymi
balkonami, przeznaczonymi po jednym dla każdego apartamentu, wyjątkowy prosty i
przeciętny, zapewne z nienajlepszymi warunkami. Obrócił widok i zauważył
niewielki basen, w którym było więcej liści niż wody.
-
To nasz dzisiejszy cel, drużyno Huntik – stwierdził. – Za godzinę wyjeżdżamy.
*
Bus
Fundacji Huntik zajechał na hotelowy parking kilkanaście minut przed czasem.
Dante zaparkował i przelotnie zerknął w boczne lusterko, upewniając się, czy resztki
dżemu nie zostały mu na ustach. Przez lata nauczył się, że los jest złośliwy i
takie wpadki zdarzają się za każdym razem, gdy zbliża się spotkanie z kimś
takim jak Zhalia Moon. Wydawało mu się, że wygląda dobrze, tak, jak powinien
wyglądać mężczyzna przed pierwszą wizytą u świeżo poznanej kobiety.
W
busie przez całą drogę panowała męcząca cisza. Mógłby przysiąc, że w duchu
Sophie skrytykowała pomysł współpracy na każdy możliwy sposób. Lok zrezygnował
z prób rozmowy i zamyślił się głęboko. Dante był niemal pewien, że wspominał ojca.
Eathon Lambert zniknął zupełnie nagle, zostawiając żonę i dwoje małych dzieci. Największym
napędem na drodze Łowcy było dla Loka odnalezienie ojca – Dante rozgryzł to od
razu, chociaż Lok rzadko mówił o tacie.
Lok
siedział obok Sophie; oparł łokieć o drzwiczki i patrzył za okno dużymi,
niebieskimi oczami. Twarz miał spokojną i trochę smutną, ale Dante nie pytał,
czy wszystko w porządku. Wierzył, że Lok powiedziałby, gdyby coś leżało mu na
sercu, a teraz jego złym samopoczuciem obciążył zmęczenie.
Chłopak
miał na sobie wyciągniętą żółta koszulkę z granatowym nadrukiem w kształcie
kotwicy i dżinsowe spodenki do kolan. Z kieszeni wystawał mu brązowy sznureczek.
Dante był pewien, że to Tytan – największy atut Loka w walce.
Sophie
siedziała wyprostowana przy nim, wertując jakiś przewodnik albo książkę.
Czasami Dante szczerze ją podziwiał; nie pamiętał, żeby w jej wieku miał chęci,
by spędzać każdą wolną godzinę na studiowaniu. Razem z najlepszym kumplem –
Lorcanem – woleli włóczyć się po okolicach. Sophie była inna – poważniejsza,
doroślejsza, bardziej opanowana. Podwinęła rękawy fioletowego żakietu i
siedziała bez ruchu przez całą podróż, pochłonięta lekturę i wymyślaniem
miliona powodów, dla których przyjmowanie pomocy od Zhalii było złym pomysłem.
-
I jesteśmy – Dante przerwał wreszcie milczenie, lustrując obszar wokół hotelu.
Musiał znać okolice, żeby w walc móc wykorzystać teren na swoją korzyść.
-
To chyba Zhalia – Lok wychylił się i wskazał palcem na zacieniony bar tuż przy
hotelu.
Dante
zerknął w tamtą stronę. Na wysokim, barowym stołku siedziała opalona kobieta w
zielonych szortach i luźnej, białej koszuli. Czarne włosy luźno opadały jej na
ramiona; twarz zasłoniła wielkimi, muchowymi okularami przeciwsłonecznymi.
Nigdy nie sądził, że można wyglądać tak elegancko w zwyczajnych spodenkach.
-
Tak, to Zhalia.
-
No to na co czekamy? – Sophie otworzyła drzwiczki i wyskoczyła z samochodu. –
Miejmy to już za sobą.
Zhalia
Moon musiała usłyszeć ich kroki. Gdy się zbliżyli, uniosła głowę i skinęła
głową na przywitanie. Zerknęła na nich zza grubych szkieł okularów; Dante był
pewien, że to spojrzenie było wyłącznie dla niego.
-
Jesteście.
-
Kultura nakazywałaby się najpierw przywitać – wypaliła Sophie, zajmując miejsce
obok.
Zhalia
uniosła brwi, ale zignorowała uwagę.
-
Agenci Organizacji siedzą dziesięć metrów za wami, po lewej, trzeci stolik –
wyjaśniła, dokańczając mrożoną kawę. – Strzelam, że Tytan jest w ich pokoju.
Numer dwadzieścia trzy. Recepcjonistka przekupny, na pewno chętnie udostępni
dodatkowy kluczyk za opłatą.
-
Nieźle się przygotowałaś – Lok uśmiechnął się z podziwem.
-
Jestem profesjonalistką – odpowiedziała poważnie. – Pytanie tylko: co teraz
robimy?
_______________________________________
Znowu znikam z internetu :) Tym razem na dwa tygodnie. Wyjeżdżam nad morze, do Łeby. Już się nie mogę doczekać <3 Kocham Gdańsk, kocham Bałtyk, kocham nasze plaże. W każdym razie, z tego powodu zawieszam bloga na czas 27 lipca - 10 sierpnia. Jak lecą wakacje? U mnie super! Żeby się nigdy nie kończyły...