28 lipca 2013

The Time Of New Heroes cz. 1 [Ben10]

Hej, hej, hej!
Kolejne stare opowiadanie z szuflady. Jakoś lepiej mi idzie odnawianie niż wymyślanie nowości. 
Blog nadal pozostaje zawieszony, ale w przerwie między wyjazdami wyszperałam z szuflady, trochę poprawiłam i wrzucam:


(wykonane w kreatorze rinmarugames)
Kevin Levin był szczęśliwy, nieprzyzwoicie, szalenie szczęśliwy, jak nigdy w życiu. Nawet nie sądził, że los będzie tak łaskawy dla niego, dla kogoś, kto kiedyś był mutantem, potworem, złym gościem. A jednak, przeznaczenie – o ile w ogóle istnieje coś takiego jak przeznaczenie – sprawiło, że jego życie ułożyło się zaskakująco gładko. Czy mógł chcieć czegoś więcej?
Miał przy sobie Gwen, jego Gwen, jego żonę, jego ukochaną. Miał przy sobie dwójkę dzieci, jego dzieci, ukochane bliźniaki, oczko w głowie. Miał pracę, był czynnym Hydraulikiem, tak jak niegdyś jego ojciec, któremu zawsze chciał dorównać. Miał przyjaciół, którzy zawsze byli gotowi go wesprzeć. Miał przyszłość, która na razie zapowiadała się więcej niż dobrze. Miał wszystko, o czym kiedykolwiek mógł marzyć. Budził się w domu, na który sam zapracował, przy kobiecie, która prawdopodobnie była najlepszym, co go kiedykolwiek spotkało. Mógł śmiało powiedzieć, że jest doskonale.
Tego dnia wszystko wydawało się być tak samo w porządku, jak zawsze. Budzik rozdzwonił się kilkanaście minut po szóstej, wybudzając Kevina z głębokiego snu. Półprzytomny wymacał dłonią urządzenie i zrzucił ze stolika, roztrzaskując samobójcę, który śmiał sygnalizować, że czas wreszcie wstać z łóżka.
Gwen pewnie będzie wściekła, że zniszczył kolejny budzik, ale wyłączenie irytującego urządzenia była zbyt skomplikowane dla jego śpiące jeszcze mózgu.
Gwen uniosła powieki, wzdychając ciężko. Rude, długie włosy swobodnie opadały na poduszkę, układając się w fantazyjne wzory. Przeciągnęła się leniwie, spoglądając na męża wielkimi, zielonymi oczyma. Takie oczy mają tylko Tennysonowie. Głębokie, roziskrzone, pełne zadumy, chciałoby się rzec – kosmiczne. W tej chwili śmiały się do niego zalotnie, zupełnie jakby znów mieli po siedemnaście lat.
Sam nie wiedział czemu, przypomniały mu się ich pierwsze wspólne wakacje. Mieli kilkanaście dolarów przy sobie, żadnych ubrań na zmianę, butelkę wina i siebie. I byli najszczęśliwszymi ludźmi na całym świecie.
- Dobry – mruknął, szukając pod kołdrą jej dłoni. Złapał szczupłe palce i lekko uścisnął. Przytuliła się do niego, całując lekko w policzek.
Poczuł, że to będzie po prostu idealny dzień.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, na korytarzu rozległ się głośny tupot małych stóp. Już wiedział, że ze spokojnego poranka sam na sam nic nie wyjdzie. Drzwi otworzyły się lekko, a w szczelinie ukazały się dwie zdumiewając do siebie podobne buzie.
- Chodźcie – Gwen podniosła się do pozycji siedzącej, zapraszając do siebie dzieci. Wygramoliły się na łóżku, zasiadając między rodzicami.
Były do siebie bardzo podobni. Zwłaszcza teraz, gdy oboje mieli na sobie niemal identyczne granatowe piżamy w małe, kolorowe gitary. Te same twarze z ostrymi, chłodnymi rysami, ciemnymi, mocno zarysowanymi brwiami, orłowatymi nosami, lekko wystającymi kośćmi policzkowymi były niemal takie same jak u ojca. Włosy też mieli jego, czarne, poczochrane, trochę źle przystrzyżone. Tylko oczy...
- Śniło mi się dzisiaj, że byłam na Księżycu – powiedziała Lexie z mocą właściwą obwieszczeniem siedmiolatków. – Polecimy na Księżyc?
Wpatrywała się w niego roziskrzonymi, głębokimi oczami. Oczami Tennysonów. Zielonymi, tak nienaturalnie zielonymi, chciałoby się rzec – kosmicznymi. Takim oczom nie można odmówić, po prostu nie można.
- Zabierzesz nas kiedyś na statek? – dołączył Devlin, uśmiechając się łobuzersko. Miał te same oczy co siostra.
- Pewnie – odparł Kevin. – Jak już będziecie mieli odznaki i będziecie duzi.
- Jestem duża – odparła Lexie, wstając na równe nogi. Nim zdążyła udowodnić, że śmiało może lecieć choćby i od innego układu, miękki materac ugiął się pod jej ciężarem i straciła równowagę. Wpadła wprost w ramiona Gwen.
- Oczywiście, że jesteś – odparła miękko, gładząc ją po czarnych włosach. – Kiedyś sama będziesz pilotować statek, ale najpierw trzeba dorosnąć.
Kevin uśmiechnął się. Czy cokolwiek w jego życiu mogło pójść nie tak? Wyczerpał już chyba limit błędów i niefortunnych zdarzeń, teraz wszystko nabrało już sensu, wszystko było... perfekcyjne. Miał przeczucie, że ten dzień będzie idealny.
Już miał zaproponować, że zabierze dzieciaki do wesołego miasteczka, przecież tak lubią te wszystkie kolorowe karuzele i kolejki, od których aż kręci się w głowie, albo do teatru, przecież Lexie tak lubi musicale, godzinami potrafi wyśpiewywać „W operze tej wyraźnie skrył się Upiór, zły Upiór...”, albo może do salonu gier, przecież Devin tak uwielbia automaty, bez przerwy mógłby na nich grać, gdy telefon zadzwonił.
Chcąc nie chcąc, odebrał.
- Kevin? – usłyszał głos Bena Tennysona, kuzyna jego ukochanej żony i jego najlepszego przyjaciela. Był zdyszany i lekko zachrypnięty. – Potrzebuję pomocy.
- Domyślam się – westchnął. – Dzwonisz tylko, gdy czegoś potrzebujesz. O co chodzi?
- Wredny kosmita, przyjedziesz? Niedaleko tego baru z tymi paskudnymi rybami, wiesz gdzie.
Kevin westchnął cicho, a jednak mruknął potakująco. Znał to miejsce całkiem nieźle, ostatnia załatwiał tam lekko szemrane interesy. Gwen urwałaby mu głowę, gdyby wiedziała, że nadal babra się nielegalnymi transakcjami. Rozłączył się i wstał.
- Wrócę za godzinę – powiedział, całując lekko Gwen. – Drobne problemy.
- Pomóc wam? – Gwen spojrzała na męża badawczo.
- Poradzimy sobie, jak wrócę możemy pojechać do wesołego miasteczko, co? – zwrócił się do dzieci. Radosny okrzyk był dla niego wystarczającą motywacją, by jak najszybciej wracać do domu.
Przebrał się, wypił zimną kawę, która została na stole jeszcze z wczoraj i przegryzł drożdżówkę z budyniem. Słyszał, że na górze Lexie i Devin znów się o coś spierali, a Gwen bezskutecznie próbowała powstrzymać wiszącą w powietrzu bójkę. Gdyby którekolwiek miało w sobie chociaż trochę jej rozsądku i opanowania, w domu byłoby dużo spokojniej. A jednak oboje odziedziczyli po nim porywczość, może swego rodzaju agresywność, a żeby było zabawniej, dostali jeszcze moce po obojgu rodziców.
Skutek? Dzieciaki o wyglądzie ludzi z mocami Osmozjanina i Anodyty. Czasem naprawdę potrafiły mu dopiec. Choćby wtedy, gdy kupił nowiutkią prosto z fabryki, antenę, wychwytującą sygnały przysyłane z bardzo, bardzo daleka, a te zakodowane samodzielnie odkodowywała. Zanim zdążył się pochwalić Benowi Tennysonowi, jego cacko padło ofiara niekontrolowanego ataku maną jego córki. Drugiej takiej nigdzie nie dostał.
Odpalił silnik i wyjechał z garażu. Z piskiem opon ruszył drogą w stronę centrum, mijając jakiegoś zabłąkanego psiaka.
*
Gwen skończyła pisać koszmarnie długi, kilkustronowy artykuł do gazety o nacisku grupy na jej członka w pomniejszych szkołach amerykańskich. Dzieciaki bawiły się w ogrodzie, a ona miała chwilę, by dokończyć pracę. Przeciągnęła się, ziewając głośno i wysłała tekst do redaktora gazety. Powinien przestać zrzędzić, że zawsze spóźnia się z terminami.
Spóźniała się, to fakt. Ale miała na głowie dużo ważniejsze sprawy niż oficjalna praca. Oprócz tego była przecież jeszcze Hydraulikiem i, chociaż mało osób wiedziało, nie jeden raz ocaliła Ziemię. Była też matką, matką dwójki dzieciaków, które nie dawały chwili wytchnienia. Zadbanie o dom, o dzieci, o męża, o pracę, a na dokładkę o losy świata kosztowało ją odłożenie na bok mniej ważnych spraw.
Zerknęła przed okno. Devin próbował unieść za pomocą many stary rower, a jednak brakło mu koncentracji. Chciał mieć wszystko od razu, gotowe, bez niepotrzebnego skupiania się, zupełnie jak ojciec. Lexie znów próbowała absorbować różne rzeczy. Kevin cierpliwie uczył ją, jak używać mocy. Chociaż oboje mieli te same moce, Gwen widziała, że to syn lepiej używa „magii”. Wyglądało, że nie pozabijają się w przeciągu najbliższej godziny.
Wyciągnęła z szuflady maleńkie urządzenie, niewiele mniejsze od kciuka małego dziecka. Wyglądało jak pudełko z kilkoma szufladkami, jakimiś dziwnymi kontrolkami, migającymi co jakiś czas na czerwono albo zielono i dużym lejkiem u góry. Pracowała nad nim od kilkunastu tygodni, nie wiedząc, czy projekt ma większy sens. Okazało się, żema.
Wzięła stary scyzoryk Kevina i delikatnie nacięła skórę na palcu. Kilka kropel krwi spłynęło po ściance lejka, wpadając do środka. Gwen wstrzymała oddech, pierwszy raz testowała maszynę.
Przed nią zaczęła się formować postać. Niezbyt wysoka, raczej smukła, z czarnych, obcisłych spodniach i białej koszuli z zielonymi guzikami. Patrzyła na nią zielonymi, roziskrzonymi, głębokimi, chciało by się rzec – kosmicznymi, oczami spod, przyglądając jej się uważnie, jakby bez zaufania. Miała rude, długie włosy spięte w kucyka.
- Udało się – szepnęła Gwen, spoglądając na swój sobowtór. Udało się, stworzyła drugą siebie. Silniejszą, z większą mocą, kopię samej siebie. Wystarczyło teraz tylko wyłączyć maszynę, żeby sobowtór znikł, albo wypróbować.
Gwen cofnęła się dwa kroki i zaatakowała. Sobowtór zgrabnie uchylił się przed pociskiem i skoczył na kobietę. Nim ta zdążyła choćby mrugnąć, była przygwożdżona do ściany macką z many. Powiodło się. Sobowtór był dużo silniejszy niż ona sama, pokonał ja bez większego wysiłku.
Oczy Gwen zabłysły i strumień mocy uderzył w kopię. Ta jednak, osłoniwszy się grupą tarczą, nie została nawet zadraśnięta. Rzuciła się na kobietę, powalając ją na ziemię i zacisnęła dłonie na jej szyi.
- Aquari – wykrzyknęła Gwen, czując, że projekt wymknął się spod kontroli.
Sobowtór wyprostował się, patrząc w ścianę pustymi oczami i znikł. Polecenie kończące prace też działało. Gwen poczuła, że rozpiera ją duma.
Faktycznie, kopia była zbyt agresywna, a jednak przecież miała być tylko klonem, którego Hydraulicy będą używać do walki. Wystarczy dodać jedynie krwi dowolnego człowieka czy też kosmity i modelować sobowtóra, kontrolując siłę i moce. Przycisk „Replic” pozwalał stworzyć dowolną ilość.
Musiała jedynie popracować nad posłuszeństwem. Sprawdziła wytrzymałość i siłę, teraz pozostała już tylko praca nad uległością i dopracowanie komend, na które kopie miały reagować. Odpaliła urządzenie jeszcze raz, jej lustrzane odbicie znów pojawiło się przed nią. Wstrzymała oddech i nacisnęła przycisk „Replic”.
Udało się. Druga identyczna kobieta pojawiła się przed nią. A potem trzecia. Czwarta. Piąta.
- Aguari – powtórzyła jeszcze raz, kasując sobowtóry. Schowała urządzenie do szuflady, czując, że być może przyczyni się do wielkich zwycięstw Hydraulików w galaktyce.
Dzwonek do drzwi. To z pewnością Catty z Kenem i Dayą. Żona jej kuzyna razem z dziećmi wpadała tu, gdy tylko miała wolną chwilę. Gwen wstała, zamykając swój gabinet na klucz i wyszła na dwór.
Catty była młoda, młodsza od niej i młodsza od Bena, i mimo, że w gruncie rzeczy różnica była niewielka, Gwen czasami myślała, że to wciąż zwariowana nastolatka, a nie dojrzała kobieta. Miała krótkie, farbowane na bordowo włosy, z długą grzywką zakrywającą czoło i brwi. Niewielkie, orzechowe oczy w kształcie migdałów z lekkim zasinieniem pod oczami dopełniały gładką, okrągłą buzie ze ślicznymi, pełnymi ustami. Jak zwykle miała na sobie bladooliwkową sukienkę do kostek, kontrastującą ze śniadą cerą.
Obok niej stał siedmioletni chłopiec, tylko kilka miesięcy młodszy od jej dzieci. Wyglądał tak samo jak Ben, gdy był w jego wieku. Te same włosy, te same oczy, ten sam uśmiech. Czasem, kiedy Gwen na niego patrzyła, myślała, że gdyby jej kuzyn z przeszłości stanął obok syna, zdawać by się mogło, że jeden jest odbiciem lustrzanym.
- Część, ciociu – wyszczerzył się wesoło. – Są Devlin i Lexie?
- W ogródku – odparła, mierzwiąc mu już i tak poczochrane włosy. – Dzień dobry, Catty.
Catty trzymała na rękach swoje młodsze dziecko. Daya miała niespełna dwa lata, spała spokojnie w ramionach matki, ściskając w dłoni małą, pluszową arachnomałpe. Była śliczna, rumiana, pyzata, urocza – jak większość dwulatków. Miękkie, brązowe włosy swobodnie opadały na ramię matki i jej twarz, zasłaniając zamknięte oczy.
- Cześć, Gwennie – uśmiechnęła się Catty, całując ja w policzek. – Nie przeszkadzam? Przechodziłam obok i pomyślałam...
- Wejdź – odparła ruda, wpuszczając koleżankę do środka. Zrobiła kawę, zapraszając do salonu.
- Ben znowu gdzieś pojechał – westchnęła żałośnie Catty, pochylając się nad córeczką. – Czy tobie nie przeszkadzają te wszystkie nieobecności? Tak się nie da żyć! Wiem, że jesteście Hydraulikami, ale jest chyba coś ważniejszego od latania z bronią za potworami.
- Taka praca – mruknęła Gwen. Ona sama rzadziej bywała na misjach niż Kevin, a jednak nie przeszkadzało jej to specjalnie. Zamiast wyjeżdżać, namierzała, poszukiwała informacji, kontrolowała.
Upiła trochę gorzkiej kawy i pomyślała, że gdyby jej projekt rozwinął się na szeroką skalę, każdy Hydraulik mógłby odpuścić sobie walkę, pozostawiając misję kopiom.
*
Lexie wchłonęła fragment blaszanego parapetu. Materiał pokrył całe jej ramię. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i spróbowała uderzyć w drzewo, sprawdzając, czy materiał nadawałby się na osłonę podczas walki, gdy usłyszała znajomy krzyk.
- Cześć!
Ken zjawił się jak zwykle niewiadomo skąd. Nawet nie usłyszała, kiedy podszedł, Devlin chyba też nie zwrócił na niego uwagi, dopóki się nie odezwał.
- Wiecie, że w mieście znowu jest jakiś kosmita? – spytał Ken, krzyżując ręce na piersiach. Usiadł na trawie naburmuszony. – Tata znowu nie chciał mnie zabrać.
- Bo nie masz żadnych mocy – odparł Devlin, rzucając pociskami z many w stronę tarczy. Trenował tak niemal codziennie, pod okiem mamy, albo sam. Lubił dokuczać kuzynowi, że ten nie ma żadnych nadprzyrodzonych zdolności.
- Masz z tym jakiś problem, Levin? – Ken poderwał się na równe nogi, zaciskając pieści. Lexie doskonale wiedziała, że jest lekko wrażliwy na punkcie swojej normalności. A normalność przecież nie jest wcale taka zła.
Zresztą, czy ktokolwiek jest normalny? Co oznacza bycie normalnym?
- Dajcie spokój – westchnęła. – Pobawmy się w coś – zaproponowała, a blaszana osłona znikła z jej ramion.
Mieli jedną, ulubioną zabawę, która sprawdzała się w każdej sytuacji. Zwana potocznie Hydraulikami, pozwalała im poczuć się przed moment jak super bohaterowie, jak ich rodzice. Lexie pobiegła do garażu i wyciągnęła niezbyt długie, metrowe, grube kije, które zastępowały im broń. Weszli na jedno z drzew w ogrodzie, a Devlin udał, że patroluje okolice przed lornetkę, przykładając na wpół rozchylone pięści do oczu.
- Ufozbiry na trzeciej! – krzyknął. – Musimy atakować.
Ken wziął do rąk kij i udał, że naciska spust, wydając z siebie nieludzkie dźwięki. Zeskoczył z drzewa, a zaraz za nim Lexie, kopiąc powietrze. Tam, gdzie dla obserwatora była pustka, dla nich stał okropny kosmita, którego trzeba było pokonać.
*
Catty dopiła kawę i powoli zaczęła zbierać się do wyjścia. Daya siedziała na kanapie, bawiąc się swoją maskotką. Uparcie wpatrywała się zielonymi oczami w arachnomałpe, rozciągając się, tuląc i gryząc na zmianę.
- Muszę iść, może Ben już wrócił – powiedziała, wstając. Gwen też się podniosła, odprowadzając znajomą do ogródka. Tak jak się spodziewała, dzieciaki były brudne, spocone, lekko podrapane, ale chyba zadowolone.
Pochowani za drzewami, zakrętami, krzakami, co jakiś czas wychylali się, strzelając do widocznego tylko dla nich wroga, krzycząc przy tym przeraźliwie.
- Ken, idziemy do domu – oznajmiała Catty spokojnie. Zza krzaku porzeczek wychyliła się czerwona od wysiłku twarz syna.
- Ale już? Mamo, musimy pokonać Nadistotę, inaczej Ziemia zostanie zniszczona! Nie rozumiesz powagi sytuacji.
Catty wywróciła oczami.
- Skończ. Musimy jeszcze podjechać do biblioteki, a tata niedługo wróci.
Lexie podeszła do cioci i kucnęła przy małej, dwuletniej dziewczynce, stojącej tuż pryz mamie. Spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, odsłaniając krzywe, ostre zęby i wierzchem dłoni otarła pot z czoła.
Daya uśmiechnęła się lekko na widok przyszywanej, dalekiej siostrzyczki.
- Jak leci, mała?
Odpowiedział jej jakiś zniekształcony, niezbyt zrozumiały monolog.
- Ken, spieszy nam się, proszę cię.
Chcąc nie chcąc, młody uściskał Lexie i Devlina, porzucając swoją wyimaginowaną bazookę.
- Następnym razem ich pokonamy! – rzucił za nim Devlin, śmiejąc się lekko.
- Pewnie! – odkrzyknął Ken, łapiąc za rękę małą siostrę, stojącą przy mamie. Dwulatka zagaworzyła coś w zrozumiałym tylko dla siebie języku. – Widzimy się niedługo! Cześć, ciociu.
Catty pomachała dzieciakom, ucałowała Gwen w policzek i wyszła, tłumacząc coś synowi.
- Byłabym wdzięczna, gdybyście za każdym razem nie dziurawili spodni przy zabawie – powiedziała z uśmiechem Gwen, przyciągając swoje dwa szczęścia.
- Oj, mamo. Czy ty w czasie walki myślisz, czy podrzesz ubranie czy nie? Na to nie ma czasu.
- Oczywiście – westchnęła. – Tata niedługo przyjdzie, może chcecie budyń?
- Pewnie – odpowiedzieli jednocześnie. Nieraz zdawało im się mówić to samo, w tym samym czasie. Lexie złapała ją za rękę, a Devlin za drugą, ściskając mocno.
- Mamo, nauczysz mnie potem jak namierzać kogoś przed jego rzecz? – spytał Devlin, spoglądając na nią zielonymi oczami.
- Jasne. Będziesz kiedyś kosmicznym mistrzem many, co? – zażartowała.
- Nie. Będę Hydraulikiem. Jak tata.
*
- Tennyson! – krzyknął Kevin, patrząc jak Ben leci bezwładnie w stronę ściany, rzucony przez Orishana. Kto by pomyślał, że pospolity złodziej może być tak silny, żeby dwóch doświadczonych Hydraulików nie mogło sobie z nim poradzić.
- Żyję – jęknął Ben. – Ale czuję, że ten gość nie wie, że z ogniem się nie igra.
Uderzył dłonią w symbol hydraulików na piersi.
- Szlamfajer! – przemienił się w kosmitę, przypominającego wielkie, nieokiełznane pnącza.
Ścigali kosmitę od dłuższego czasu, a ten wciąż się wymykał. Kevin niezbyt kojarzył gatunek, domyślał się, że jego stosunkowo ludźmi wygląd to wynik maski tożsamości albo innej osłony. Był silny, zdumiewająco silny, a oprócz tego potrafił stać się niewidzialny. Kiedy tylko wydawało się, że uda im się go schwytać, rozmywał się i uciekał.
Wyglądał raczej jak człowiek, a jednak był wyższy i bardziej muskularny od przeciętnego Ziemianina. Skórę miał lekko posiniałą, bladą i może trochę niebieskawą, a z szyi wystawały mu dwie gule, które – gdy atakował – błyszczały.
Ben zaatakował, rzucając kulami ognia, ale wróg jak na złość rozpłynął się w powietrzu, a gorący pocisk uderzył w ścianę jakiegoś budynku.
Kevin wchłonął materię ze swojego samochodu, przeobrażając własną rękę w wielki młot. Gdy kosmita pojawił się kilka metrów od niego, natarł, zamachnąwszy się mocno. Kosmita umknął, a Kevin uderzył w beton, pozostawiając wyraźną dziurę.
- Kim ty jesteś i czego chcesz na ziemi? – krzyknął Kevin, obserwując bacznie wroga.
Ten łypnął na niego niemal białymi, pustymi oczami i odsłonił ostre kły.
- Mocy! Macie coś, czego pragnę – wysyczał z niepokojącym obłędem w głosie.
Ben stanął obok Kevina.
- Ty atakuj z lewej, a z prawej – mruknął cicho. Nim zdążyli cokolwiek uczynić, kosmita uciekł.
*
Kiedy bliźniaki się urodziły, była przerażona. Chociaż zdawała sobie sprawę, że będzie ciężej niż przy jednym niemowlaku, to czasami wszystkie obowiązki ją przytłaczały. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że nie są zwykłymi dziećmi. Z czasem nauczyła się, jak być matką, ale maluchy rosły. Małe dzieci, małe problemy. Duże dzieci, duże problemy.
Zwłaszcza, kiedy okazało się, że oboje mają talent, iskrę, moc. Jej babcia, Verdona, znów zjawiła się z propozycją zabrania pociech na Anodynę. Odmówiła. Wiedziała, że da radę. Nauczy je nie tylko, jak godnie i sprawiedliwie żyć, ale jak posługiwać się energią.
Cieszyła się, że ma tą dwójkę, mimo wszystkich zmartwień, jakich jej przysparzali. Każdego dnia była dumna.
Dokończyła swój budyń i przejrzała notatki dotyczące swojego projektu. Lexie i Devlin oglądali jakąś kreskówkę, a ona miała chwilę dla siebie. Mimo, że starała się skupić na tekście, myślami była nieobecna. Zastanawiała się, czemu Kevina tak długo nie ma. Zazwyczaj wracał dość szybko, a dziś...
Możliwe, że obcy, którym mieli się zająć był kłopotliwy. Westchnęła i odłożyła notatki, zerkając na dzieciarnię.
Nagle rozległ się huk.
Gwen zerwała się na równe nogi, zerkając na dzieci. Wpatrywały się w nią wielkimi oczami, zaciekawione i trochę zdenerwowane. Są zbyt małe i zbyt głupie, żeby się bać.
- Zostańcie tu, ja pójdę sprawdzić, co się stało – powiedziała, siląc się na uśmiech. – To pewnie wujek Ben znów nie umie wylądować.
Pobiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz. Kto i czego mógłby chcieć od jej rodziny? Wpadła na strych, otwierając okno i wyskoczyła na dach.
Nie pomyliła się. Na dachu faktycznie wylądował niewielki statek, a jednak sprawiał wrażenie niesamowicie dobrze wyposażonego. Technologia może z poziomu szóstego, albo nawet siódmego, a ziemia miała przecież drugi. Właz na dachu statku otworzył się i wysiadł z niego wysoki, niebieskawy kosmita.
- Gwendolyn Tennyson?
Dłonie Gwen zaświeciły na różowo.
- Kto pyta? – spytała głucho. Cholera, gdzie ten Kevin, nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny.
Kosmita przypominał nieco człowieka. Miał może niecałe trzy metry, był szeroki w ramionach i dobrze umięśniony. Jego skóra przypominał odcieniem niebo w zimowy poranek – była blada, niemal sina, jednak gdzieniegdzie zdawała się być lekko błękitna. Dopiero po uważniejszym przyjrzeniu się, Gwen zauważyła, że miała rację – wszędzie były plamy, mieszające się ze sobą, przenikały się nawzajem. Przez chwilę pomyślała, że wygląda jak martwy. Wyglądu upiora dodawał mu brak włosów, brwi czy rzęs.
Miał długą szyję, a tam, gdzie u ludzi są węzły chłonne, u niego były wielkie, bladoniebieskie gule.
Łypnął na nią białymi oczami.
- Gwendolyn Tennyson? – powtórzył swoje pytanie, krzyżując ramiona na piersi. Miał wielkie dłonie, może trzy razy większe od zwykłego człowieka.
- Kim jesteś i czego chcesz? – krzyknęła Gwen, unosząc ostrzegawczo dłonie otoczone maną.
- Potrzebuję twojego sprzętu. Oddaj go, a odlecę i zostawię cię w pokoju.
Gwen zamrugała zdezorientowana. Jakim cudem dowiedzieli się o jej projekcie? Nikomu nic nie mówiła, nawet Kevin nie wiedział zbyt dużo, żeby nie zapeszyć. Nie to było jednak teraz jej największym zmartwieniem. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej genialne urządzenie, jak nazywała je w myślach, może posłużyć też wrogowi. Gdyby ktoś znów chciał zagrażać ziemi, wystarczyłby mu jeden żołnierz i odrobina jego krwi i wiele, wiele, wiele, wiele naciśnięć tego samego guzika. Gdyby wpadł w niepowołane ręce...
Nie atakowała, na razie nie było sensu, musiała tylko na chwilę go czymś zająć. Utworzyła długi strumień mocy, złapała wroga i rzuciła nim o drugi koniec dachu. Nim zdołał się podnieść, ona wskoczyła  z powrotem do okna, zbiegła po schodach i rzuciła się do swojego gabinetu.
Klucz prawie wypadł jej z trzęsących się rok, gdy usiłowała otworzyć drzwi. Nie tracąc czasu, uderzyła mocą w drzwi. Wypadły z zawiasów, runęły na ziemię z wielkim hukiem. Wyjęła z szuflady małe urządzenie i z całej siły rzuciła nim o podłogę.
Maszyna roztrzaskała się na drobne część. Zębatki, łańcuchy, kabelki poleciały po całym pokoju, wpadając pod szafki, regały i biurko. To, co widziała, uniosła za pomocą many i rozgniotła.
Jeszcze notatki na stole! Rzuciła się biegiem do kuchni, gdzie zostawiła wszystkie papiery. Słyszała, że kosmita – kimkolwiek był – próbuje dostać się do środka. Z miejsca, w którym był, nie widział małego okienka strychu. Wpadła do środka, zdyszana, czerwona i zdenerwowana i podarła wszystkie kartki.
- Mamo? – Devlin stał tuż przy niej, zdumiony, może trochę zaniepokojony. – Co się dzieję?
- Problemy – odparła Gwen, rzucając resztki papierów do kosza. Były tak postrzępione, że nawet najlepszy detektyw nic by z nich nie odczytał. – Proszę cię, zajmij się siostrą, ja załatwię sprawę i do was wrócę.
Devlin skinął z powagą głową i spojrzał na Lexie, która kuliła się na kanapie, starając się skupić na oglądaniu przygód jakiegoś zwierzaka.
- Będę o nią dbał – mruknął, przytulając się do mamy. – Uważaj na siebie, mamo.
- Zaraz będę z powrotem – obiecała Gwen.
Na górze znów rozległ się hałas. Wielki odłamek dachu spadł, udostępniając kosmicie wejście do środka. Widziała, że Devlin zbladł lekko.
- Dam radę, obiecuję – powiedziała pewnie. – Idź do siostry. Gdybym długo nie wracała, idźcie do babci.
Pobiegła na górę, zastając kosmitę na strychu wśród pudeł i siatek pełnych starych, niepotrzebnych rzeczy.
- Więc? Gdzie maszyna, Anodytko? – syknął.
- Nie ma. Zniszczyłam, nic ode mnie nie dostaniesz – odparła pewnie, atakując. Chociaż zdążył uchylić się przed kulą mocy, to celny kopniak wyćwiczony na długich godzinach zajęć karate, trafił prosto w brzuch. Zgiął się w pół, wydając zduszony okrzyk bólu.
- Wynoś się stąd! – krzyknęła, ponownie nacierając.
Tym razem kosmita był górą. Złapał ją i wykręcił ręce. Nie miał z nim szans, był znacznie wyższy i nieporównywalnie silniejszy.
- Zniszczyłaś? – powtórzył. – Szkoda. Mogłaś dać mi to twoje cacko i żyć dalej spokojnie. A tak? Zbudujesz nowe.
- Chyba śnisz – Gwen splunęła mu w twarz.
- I nie tutaj, tylko na mojej planecie, Gwendolyn Tennyson.
- Zmuś mnie – warknęła, nadal bezskutecznie się szarpiąc. Kosmita uśmiechnął się przebiegle i gestem wskazał drzwi,
Dwaj, podobni do niego, a jednak nieco drobniejsi, kosmici, z cerą równie plamiastą jak u swego przywódcy, ściskali w ramionach jej dzieci. Wstrzymała oddech. Chociaż oboje próbowali się wyrwać, walczyć, to przecież niemieli szans. Lexie rozpaczliwie poszukiwała czegoś do absorbcji, a Devlin na razie czekał, czekał na odpowiedni moment, by zaatakować. Kto by pomyślał, że ma w sobie coś ze stratega, zwykle był bardziej jak Kevin z jego myśleniem pięściami zamiast głową.
Gdzie do cholery jest Kevin?
- Spróbuj się stawiać, to... – zawiesił głos i mrugnął do drugiego z podwładnych.
Uderzył Lexie w głowę, jedną ręką wciąż ją przytrzymując. Dziewczynka krzyknęła cicho, tłumiąc łzy.
- Zostaw ją! – krzyknęła żałośnie Gwen. – Zostaw moje dzieci! Polecę z tobą, draniu, tylko zostaw moje dzieci w spokoju. Zrobię, co zechcesz.
Kosmita uśmiechnął się.
- I tego oczekiwałem, Gwendolyn Tennyson. Ale wiem, że na statku będziesz coś kombinować, więc twoje ukochane dzieci też polecą z nami.
- Nie! Zostaw je! Puszczaj! – Gwen wydobyła z siebie siłę, o której nie miała nawet pojęcia. Ręce zabłysły na różowo, parząc przeciwnika. Wyskoczyła z jego ramion, lądują z hukiem na podłogę. Dwie kule poleciały w stronę tych dwóch sług, przewracając ich.
- Na dół! Do piwnicy i nie wychodźcie! – krzyknęła. – Zamknijcie się od środka!
Nim Lexie zdążyła jakkolwiek zareagować, Devlin złapał ją za rękę, posyłając matce ostatnie, pełne strachu spojrzenie i pociągnął siostrę na dół, zbiegając po schodach.
Gwen działała, niewiele myśląc. Wysyłając płaskie, ostre krążki z many, które natrafiały w nieudolnie zasłaniającego się potwora, zbliżała się do niego coraz bardziej. Grać na zwłokę, póki Kevin się nie pojawi. Miał być za godzinę... Jeśli został jeszcze z jej kuzynem na koktajlach, zamierzała go osobiście ukatrupić. Kosmita wyjął z kieszeni niewielką kule, migająca na zielono.
Bomba dymna!
Gwen pobiegła na schody, potykając się o schodach. Poczuła tylko, że spada w dół, uderzając o stopnie. Krzyknęła, próbując złapać poręcz maną, ale zamiast się jej uchwycić, tylko ją roztrzaskała. Zatrzymała się pod ścianą, obolała, czując, jak każde uderzenie pulsuje bólem.
Ze strychu wydobywały się kłęby dymu. Domyślała się, że przeciwnicy wyskoczyli przez dach. Chciała się podnieść i wezwać Kevina, gdy nagle kawałek ściany przy niej zniknął, pozostała tylko wyrwa z widokiem na ogród.
- Myślałaś, że zwiejesz? – kosmita był już przy niej. Uderzyła go z całej siły i uciekła do kuchni, w pośpiechu szukając telefonu. Gdzie ta przeklęta komórka?
- Jeszcze krok, a odstrzelę mu głowę – usłyszała.
Kosmita jedną ręką przytrzymywał Devlina, a drugą celową w jego głowię  z lancy laserowej. Gwen przymknęła oczy i uniosła dłonie w geście poddania.
- Mądra kobieta – stwierdził kosmita.
Zanim zaprowadzili ją na statek, zdążyła wziąć tylko jedną rzecz. Zdjęcie sprzed trzech lat, ona, Kevin i dzieci. Aż do chwili, gdy wsiadła na podkład statku wierzyła, że mąż zjawi się jakimś cudem.
Kevin nadal się nie pojawiał.
Opadła bez sił na fotel pasażera, próbując wymyślić plan. Dzieci stały w pobliżu niej, przestraszone, nie rozumiały, co się dzieje. Szukała jakiegoś włazu, czegokolwiek, a jednak nie widziała nic, za pomocą czego mogłaby się wydostać z tej przeklętej pułapki. A potem było już za późno.
- Mamo – Lexie bąknęła cicho, patrząc na nią oczami pełnymi łez. – Mamo...
- Będzie dobrze, kochanie – powiedziała pewnie, starając się przekonać nie tylko dzieci, ale też siebie.
*
Kevin dojeżdżał powoli do swojej dzielnicy. Domyślał się, że Gwen będzie wściekła, miał być za godzinę, a tymczasem nie było go aż trzy. Kosmita okazał się wyjątkowo uciążliwy, szukali go wszędzie, a on i tak umknął.
Nazywał się Jade i pochodził z dalekiego, małoważnego układu. Z tego, czego się dowiedział, miał bardzo oryginalne ambicje – podbicie świata. Czy wszyscy wrogowie mają bzika na punkcie potęgi? Nie miał dużej armii, a jednak wciąż powtarzał, że jego sen się spełni. Czego poszukiwał na ziemi?
Ujrzał swój dom i zamarł, zapominając o wszystkim. Zajechał z piskiem opon na podjazd i wysiadł, rozglądając się przerażony.
Wielka wyrwa w dachy, dym unoszący się ze strychu, wyważone drzwi, fragment ściany leżący pod domem, co tu się stało?
- Gwen! – krzyknął, wbiegając do środka. Ślady walki, poręcz na podłodze, uszkodzone schody, drzwi do piwnicy roztrzaskane. – Devlin! Lexie!
Nic mu nie odpowiedziało.
Przerażony przeszukał cały dom, usiłując znaleźć cokolwiek, kogokolwiek. Nikogo już nie było. Wyczerpał limit błędów i pomyłek? Przeklną sam siebie. Rano myślał, ze w jego życiu większość spraw się ułożyło. Zdaje się, ze popieprzony świat zamierzał mu pokazać, co tak naprawdę znaczy cierpieć.
- GWEN! – krzyknął po raz ostatni. Cokolwiek się stało, musiał ich odzyskać.
Jego idealny dzień zaczął przypominać najgorszy koszmar.

18 lipca 2013

Pistacjowe czekoladki cz. 1 (Czas Honoru)

Wymyślona we wrześniu zeszłego roku historia o Wandzie i Bronku zanim się spotkali i jakiś czas potem.

        Scena była całkiem pusta.
        Reżyser, Aleksander Śliwiak, ziewnął przeciągle i wyciągnął z kieszeni metalowe pudełeczko w kształcie prostokąta. Uchylił wieczko, by wyciągnąć białą, ciasno zwiniętą rurkę z mieszanką liści różnych odmian tytoniu. Czekał cierpliwie na pojawienie się pierwszych aktorów. Wyjął z płaszcza, który rzucił na krzesło obok siebie, zapalniczkę. Podrzucił kilka razy czarny przedmiot, jakby zastanawiając się, czy wznieć płomień, po czym włożył sobie do ust papierosa. Przekręcił kółko tracące i obserwował, jak bucha niewielki ogień, muskając lekko koniec trzymanej w ustach rurki. Aleksander Śliwiak westchnął ze znudzeniem i poprawił się na krześle.
        Kurtyna poruszyła się nagle, szarpnięta jakby niespodziewanym powiewem. Niemal niezauważalnie, ale wnikliwe oko dostrzegło falowanie czerwonego, grubego materiału. Skoro do środka wdarł się wiatr, to znaczy, że ktoś uchylił drzwi. A tylko jeden pracownik teatru, występujący w tej sztuce, wchodził przez główne wejście, zamiast od razu pokierować się do garderoby. Honorata Mazur, starsza kobieta z zadawalającym doświadczeniem aktorskim, zaczęła schodzić powoli po stopniach, mijając kolejne rzędy miejsc.
        Aleksander  Śliwiak odwrócił się uprzejmie i uśmiechnął, odsłaniając drobne, pożółkłe od papierosów zęby.
        - Witam.
        - Dzień dobry – odpowiedziała spokojnie Honorata Mazur, zdejmując z głowy czarny, matowy kapelusik z wywiniętym rondem.
        Poruszała się z gracją tancerki, którą podobno była jeszcze długo przed wojną. W barwne bajki, jakoby to polscy chłopcy, walczący z wrogiem, za nią szaleli, nie wierzył już nikt, ale sześćdziesięcioletnia kobieta nie przestawała ich snuć z błogim uśmiechem rozmarzenia. Usiadła na miejscu obok reżysera, gładząc i tak już przylizane, posiwiałe włosy. Wpatrywała się w pustą scenę mądrymi, szarymi oczami, nie mówiąc ani słowa. Aleksander Śliwa zerknął na nią podejrzliwie, zastanawiając się, czy dobrze zrobił, wybierając ją do roli Marty, niani Julii. Honorata Mazur była bowiem kobietą cichą i umiarkowaną, a tymczasem jej bohaterka – rubaszna, dosadna i pikantna. Wśród aktorów krąży jednak przesąd, że najlepiej gra się postacie, całkiem nieprzypominające charakterem odtwórcy.
        - Powinnam iść – zauważyła Honorata Mazur, unosząc się z miejsca. Bladozielone sukienka do kola nieco się zmięła; kobieta podniosła z jednego z foteli swój kapelusik i poszła w stronę sceny, mrucząc pod nosem swoje kwestie. Równie powoli jak zwykle, poczłapała po drewnianych schodkach, wchodząc na scenę. Deski zaskrzypiały cichuteńko, niemal niedosłyszalnie.
        Poszła prosto do garderoby. Aleksander Śliwiak znów patrzył na pustą scenę, snując w myśli, jak powinna wyglądać dekoracja na premierowy spektakl. Zamierzał omówić tą sprawę z dekoratorem teatralnym, bo czekało ich przecież wcale nie łatwe zadanie. William Shakespeare opisał sceny, dziejące się w różnych miejscach. Od placów publicznych przez cele i pokoje aż po ogrody. Stworzenie odpowiedniego klimatu może się okazać naprawdę trudnym zadaniem.
        W garderobie Honorata Mazur usiadła przy swojej toaletce wykonanej z pięknego drewna olchowego. Położyła kapelusik z odwiniętym rondem na blacie i zerknęła zalotnie w lustro. Już nie była tak piękna jak dawniej, ale wciąż urodziwa. Przejechała opuszkiem palca po zmarszczce na czole, jakby chcąc wygładzić niepożądaną oznakę starości.
        Na korytarzu od strony wejścia do garderoby zabrzmiały ciche, niepozorne kroki. Najprawdopodobniej zbliżała się Wanda Ryszkowska, jedna z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia, która miała zagrać tytułową Julię w sztucę w reżyserii Aleksandra Śliwiaka. Zawsze przychodziła równiutkie półgodziny przed rozpoczęciem próby, twierdząc, że właśnie tyle czasu potrzebuje na przygotowanie się do występu.
        Drzwi uchyliły się delikatnie ze skrzypem nienaoliwionych zawiasów i do środka weszła młoda, ciemnowłosa aktorka, Wanda Ryszkowska. Odetchnęła głęboko, wdychając pełne kurzu i aromatów najróżniejszych perfum. Każda aktorka wylewała na siebie litry najróżniejszych zapachów – jedna lubiła orzeźwiającą woń cytrusów, inna wolała pachnidła delikatne, kwiatowe, tak bardzo lubiane przed kobiety tego wieku, a kolejna oblewała się olejkami korzennymi, tytoniowo-skórzanymi. Część artystów czuła, że na taką mieszankę cała zawartość żołądka pochodzi im do gardła, ale byli też tacy – do których zaliczała się właśnie Wanda Ryszkowska – którym bez niej garderoba wydawałaby się obcym i nieprzychylnym pomieszczeniem.
        - Dzień dobry, Honorato – Wanda uśmiechnęła się i ucałowała policzek koleżanki po fachu.
        - Dla kogo dobry, to dobry – westchnęła starsza kobieta, wycierając skórę. Nie lubiła przesadnej wylewności, która ostatnia była swego rodzaju „modą” wśród aktorek młodego pokolenia. Wanda Ryszkowska uśmiechnęła się w odpowiedzi, nie kontynuując tematu. Jako jedna z niewielu dziewcząt w jej wieku, nie była przesadnie kurtuazyjna i nie zapytała, bo przecież wcale ją to nie obchodziła, dlaczego Honorata ma zły dzień.
        Wanda zawiesiła na wieszaku beżowy, lekki płaszcz i przeciągnęła się, ziewając głośno. Była ubrana zgodnie z najnowszą, panującą modą. Prosta sukienka o barwie wanilii z opuszczoną talią aż na biodra, dzięki czemu niemal całkiem zanikło wcięcie, zresztą piersi aktorki też były zatuszowane dzięki krojowi, sięgała tylko do kolan. Buty aktorki były okryte, ot, leciutkie damskie pantofle.
        - Gorąco dzisiaj – rzuciła Wanda od niechcenia, siadając przy swojej toaletce. Założyła nogę na nogę i zaczęła szperać w szufladach, gdzie jak zwykle panował niepożądany bałagan. Grzebyki, drobne kosmetyki, puderniczki, lusterka, pamiątki z przedstawień, koperty z listami i kartkami od wielbicieli, zasuszone koniczyny i kwiatki, zdjęcia, a nawet ulotki – wszystko wala się razem, coraz bardziej zniszczone i poszarpane, a skutkiem tego jest złość dziewczyny, gdy ta nerwowo przerzuca przedmioty, nie mogąc znaleźć tej potrzebnej rzeczy.
        - Rzeczywiście – przytaknęła Honorata Mazur, nakładając na policzki jasny, jaśniutki, niemal biały puder. – Aż dziwnie, jak na jesień.
        Wanda usiadła przodem do lustra i przyjrzała się uważnie swojego odbicie. Wyciągnęła z szuflady stary, szczerbaty grzebyk i zaczęła przeczesywać ciemne, połyskliwe loki, miękkie i przyjemne w dotyku. Nie była wyjątkowo piękna, ale wiele kobiet mogło jej pozazdrościć urody, bo brzydka też wcale nie była. Gładka, jasne cera, ciepłe, brązowe oczy z wachlarzem gęstych rzęs, mocno zarysowane kości policzkowe, pełne, różowiutkie usta. Czasami, gdy przez długie minuty wpatrywała się w tafle lustra, wydawało jej się, że ma może trochę zbyt kwadratową szczękę.
        Po chwili wyciągnęła z najmniejszej szufladki siatkę, przyozdobioną maleńkimi, podróbkami cyrkonii i włożyła ją na głowę, chowając pod nią zaplecione w lekki koczek włosy. Przygładziła pasmo, które wymknęło się zabiegowi i sięgnęła po puder. Powoli nakładała go sobie na policzki, dbając dokładnie o każdym centymetr skóry. Lubiła sama przygotowywać się do występów, a gdy charakteryzatorka się przy niej krzątała, czuła się zdenerwowana i niepewna. Mrugała, ruszała się, wierciła, co sprawiało, że końcowy efekt był może zadawalający, ale daleki od olśniewającego, a właśnie tego zawsze oczekiwała Wanda.
        Obie aktorki milczały dłuższą chwilę; Wanda nigdy nie lubiła szukać na siłę tematu do rozmowy, a Honorata nie mówiła wiele, zachowując w każdej rozmowie powagę i umiarkowanie. Obie były zbyt zajęte własnymi sprawami i przygotowaniem do prób, by marnować czas na pogaduszki o wszystkim i o niczym, a w gruncie rzeczy wiele wspólnych tematów nie miały z powodu znacznej różnicy wiekowej.
        Po chwili weszły kolejne dwie aktorki – Matylda Wróbel, która miała zagrać matkę Julii i Zuzanna Potocka, która z kolei wcielała się w rodzicielkę Romea. Obie panie zawsze przychodziły razem, rozgadane i rozweselone, co wśród osób w ich wieku było rzadkie. Zwykle widywało się troskę niż taką nieuzasadnioną radość ze spraw małej wagi.
        Wanda skończyła się przygotowywać kilka minut przed rozpoczęciem próby. Uśmiechnęła się do swojego odbicia, jednym uchem słuchając bezsensownego paplania Zuzanny Potockiej, która zawsze za dużo gadała, nie trzymając się żadnego ładu, mówiąc o jednej sprawia, zahaczała o trzysta – jeśli nie więcej – innych, czasem nawet nie związanych, tematów. Właśnie żywo rozprawiała o nowym właścicielu sklepu z kapeluszami na Czerniakowie, który rzekomo sprzedawał nakrycia głowy po cenach z kosmosu.
        Próba zaczyna się bez zbędnych ceremonii. Pierwsza scena trwa w najlepsze, po dłuższej chwili zaczynają dobiegać odgłosy przyspieszonych oddechów, dynamicznych kroków i stukot drewnianych mieczy, które uderzają o siebie z dużą siłą. Najuważniej nasłuchiwała Matylda Wróbel, która już nawet nie skupiała się na nieprzerwanym monologu Zuzanny na temat sklepiku z kapeluszami. Po chwili wstała i weszła na scenę przez niewielkie drzwiczki, które potem miały zostać ukryte w cieniu dekoracji.
        Po chwili ze sceny dobiegł donośny głos Huberta Grazoła, który wcielał się w ojca Julii, pana Kapulet.
        - Co to za hałas? Podajcie mi długi mój miecz! hej!
        -  Raczej kulę; co ci z miecza? – spytała Matylda Wróbel.
        Wanda odchyliła się na krześle, balansując nieuważnie na dwóch nóżkach i zaczęła rozmyślać, puszczając wodzę fantazji. Jej bohaterka, tytułowa Julia, pojawia się dopiero w III scenie, miała jeszcze trochę czasu dla siebie. Bezmyślnie zerknęła na ramę lustra, do której poprzyczepiane były setki drobiazgów – głównie bileciki z bukietów dostarczanych do garderoby i karteczki od wielbicieli. Czasem widzowie spisywali na nich swoje uwagi, pochwały lub zarzuty, innym razem po prostu kurtuazyjnie chwalili z niepotrzebną przesadnością. Od niechcenia zaczęła czytać poszczególne teksty, czując się nagle pewniejsza siebie i lepsza w swoich fachu. Skoro widzowie ją doceniali, musiała być chociaż dobra, jeśli nie bardzo dobra.
        Czas, który dzielił ją od wejścia na scenę, nagle minął niepostrzeżenie. Usłyszała nawoływania Honoraty Mazur, grającą Martę, opiekunkę Julii. Wstała z krzesła dumnie i pewnym krokiem poszła na scenę. Przestała być Wandą Ryszkowską i zapomniała o całym świecie.
        - Czy mnie kto wołał?
        - Mama – odparła Honorata.
        - Jestem, pani – Wanda zwróciła się do Matyldy Wróbel. Kobieta miała niebieściutkie, małe oczka i kasztanowe włosy, opadające na ramiona, w ryzach trzymały je tylko nieliczne, metalowe wsuwki. – Co mi rozkażesz?
        Wanda grała całą sobą, wkładając w każde wypowiadane zdanie wiele emocji. Niektórzy zarzucali jej, że aż przesadzała, ale ona sama powtarzała zawsze, że jak możne dobrze odegrać daną postać, skoro ograniczałaby się w pokazywaniu jej uczuć. Czas trwania próby przedłużył się niepostrzeżenie, im dalsze sceny są odgrywane, tym więcej jest dyskusji i poprawek reżysera. A to ktoś źle wypowiedział tekst albo go całkiem przekręcił, innym razem aktorzy ustawiali się tak, że najważniejsza postać skryła się gdzieś za sylwetkami innych.
        Aleksander Śliwiak zawsze wypowiadał każde zdanie spokojnie i bez nerwów. Nawet, kiedy zdążało się, że jakąś marną aktorzynę trzeba było poprawiać kilkanaście razy, a ta wciąż nie potrafiła odpowiednio wypowiedzieć swojej kwestii, on potrafił zapanować nad irytacją. Już dłuższy czas obracał się w teatralnym środowisku i doskonale wiedział, że jeśli reżyser wpadał w szał, gdy coś nie wychodziło, zawsze w głębi serca szalał z obawy, że na premierze wszystko pójdzie nie tak.
        - Wanda, żwawe dziecko wygląda na bardziej martwe od ciebie! Weź, że się przyłóż – upomniał młodą aktorkę. Wanda Ryszkowska uniosła się na łokciu, otwierając oczy i westchnęła głęboko.
        Z teatralnym poirytowaniem i rezygnacją opadła z powrotem na deski sceny – na razie musiała leżeć na twardym, ale dekorator teatralny planował, że na środek sceny zostanie wstawiony postument, gdzie wśród poduszek i jedwabiu będzie mogła spocząć jej bohaterka. Klęczący przy niej Andrzej Bławat, Romeo, zachichotał lekko i ponownie ujął jej dłoń.
        - Dla ciebie, Julio – wyszeptał z mocą.
        Aleksander Śliwiak uśmiechnął się z zadowoleniem. Lubił Andrzeja za jego talent do wkładania wielu emocji naraz w wypowiadaną kwestie. Miłość, rozpacz, strach i brzmienie szaleństwa zmieszały się w krótkim zwrocie do ukochanej tak doskonale, że chyba nawet najmniej wrażliwym widzom zakręci się w oczach łza rozrzewnienia.
        Scena przestała już być pusta. Nawet bez wymyślnych, misternie przygotowanych dekoracji stała się nagle żywa.
        Na dworze powoli zapadał zmrok. Szare niebo, gęsto spowite chmurami, powoli coraz bardziej ciemniało. Coraz rzadziej przemykał pod nim czarny, chudy ptak, uciekający gdzieś, gdzie będzie cieplej. Nieliczne drzewa przy warszawskich ulicach chwiały się pod wpływem podmuchów silnego wiatru. Ludzi było już coraz mniej, tylko kilku spóźnionych przechodniów powoli wlokło się do swoich domów, przykuleni i zmarznięci do szpiku kości.
        Nad potężnym gmachem teatru zawisł księżyc w pełni – niby okno, przez które zmarli zerkali na swoich żyjących potomków. Słabym światłem rozjaśniał posępny, jesienny wieczór. Zdawało się, że nawet latarnie przy głównych ulicach świecą niechętnie.
        Dochodziła dwudziesta, gdy na scenie aż wrzało od dyskusji. Próba skończyła się powodzeniem, wyszło naprawdę ciekawie. Wanda Ryszkowska narzekała w duchu na ból pleców spowodowanym długim leżeniem bez ruchu na twardym drewnie. Andrzej Bławat dopijał całkiem zimną kawę, słuchając uwag reżysera dotyczących jego monologów. Honorata Mazur oparła się o ścianą i z właściwym sobie umiarkowaniem, milczała. Pozostali aktorzy niespiesznie zaczęli zbierać się do domu, świadomi, że na dworze czeka tylko chłód i długa, ciemna droga do domu.
        - Czeka nas jeszcze dużo pracy – westchnął Aleksander Śliwiak. Odpowiedziały mu niemrawe kiwnięcia. – Dziękuję wszystkim!
        Na sali rozbrzmiały pojedyncze brawa.
        - Dziękuję – powtórzył Aleksander Śliwika, kłaniając się lekko.
        Pierwsza wyszła Matylda Wróbel, a za nią pozostali aktorzy, rozchodząc się do garderób. Andrzej Bławat dopił swoją zimną kawę, uśmiechnął się do reżysera i także opuścił scenę. Rozmawiając z młodą koleżanką, Wandą Ryszkowską, pokierował się w stronę garderoby. Najdłużej zwlekała Honorata Mazur. Z nostalgią wpatrywała się w pustą scenę, słuchając ciszy.
        U pań w garderobie wrzało od rozmów i ploteczek. Zuzanna Potocka, która miała wprost chorobliwą skłonność do gadania, wpadła w pasje i bez chwili przerwy rozprawiała o jakiejś zbędnej sprawie. Wanda uśmiechała się półgębkiem, udając, że kawaler, z jakim koleżanka po fachu widziała swoją sąsiadką, w ogóle ją obchodzi. Myślami błądziła gdzieś po plażach nad Bałtykiem.
        Nad morzem była tylko jeden raz – razem z Danką Rachwalską pojechały tylko we dwie, by zobaczyć te przecudne plaże, miękki sypki piasek i wodę, której końca nie widać. Zatrzymały się w Dębach u znajomej ciotki Danki u ujścia rzeki Piaśnicy. Wanda pamiętała, jak była zachwycona architekturą pensjonatów, które często widywała. Nadmorskie nieprzebyte lasy otaczały je, sprawiając, że wyglądały tajemniczo i zachęcająco. Godzinami przesiadywały w wiklinowych koszach, chowając się przed wiatrem albo słońcem, albo i przed tym i przed tym. W pamięci wyryły jej się setki obrazów – panie w kapeluszach, mężczyźni w piżamach i szlafrokach z sentyment oglądający zachody słońca, skrzeczące mewy i dzieci, bawiące się w wilgotnym piasku.
        Nad morzem też poznała Karola Ryszkowskiego, swojego obecnego męża. Przystojny, inteligentny, błyskotliwy mężczyzna zaczepił ją i Dankę na jednej z potańcówek. Chociaż Dębki nie były dużą miejscowością, i tutaj organizowano zabawy.
        Wanda pamiętała dokładnie tamten wieczór. Danka była taka podekscytowana zabawą, miała na sobie czarną, połyskliwą sukienkę do kolan, a krótko ścięte włosy gładko przylizane. Wcisnęła na głowę opaskę przyozdobioną czarnym, wielkim piórem, komponującym się z kolorem włosów i odcieniem materiału. Wanda z kolei założyła spodnie z podniesioną talią za kostki i jedwabną bluzkę z żabotem. Obie nieustannie się śmiały, co pozostało im aż do teraz.
        Karol podszedł całkiem niespodziewanie, gdy oparły się o ścianę, sącząc napoje z metalowych szklanek.
        - Prawda, Wandziu? – Zuzanna Potocka zerknęła na nią, szukając potwierdzenia dla swoich słów. Aktorka, wyrwane z rozmyślań, z roztargnieniem przytaknęła i zdjęła z włosów siatkę, pozwalając kosmykom miękko opaść na ramiona. Patrzyła w lustro, widząc tylko całkiem ładną dziewczynę z mnóstwem pudru na twarzy, zmęczoną, ale spełniająca się. Tylko czy szczęśliwą?
        Wyjęła z szuflady chusteczkę i zwilżyła ją lekko wodą z kubka, ustawionego na blacie toaletki. Powoli zmyła resztki pudru, zastanawiając się, czy warto wracać do domu. Mogłaby na przykład zamiast tego wstąpić po Dankę Rachwalską, porwać ją do kawiarni i całą noc raczyć się doskonałym, półsłodkim winem, które obie tak uwielbiały. W domu czekała ją tylko matka i mąż.
        - Do widzenia – Honorata Mazur zacisnęła palce na ramieniu Wandy i uśmiechnęła się dobrotliwie, pozwalając, by matowy kapelusz z odwiniętym rondem opadł jej na czoło. Szybko skierowała się w stronę wyjścia.
        - Spokojnej nocy! – zawołała za nią Wanda.
        Schowała wszystkie swoje rzeczy do szufladek toaletki, przy okazji robiąc w skrytkach jeszcze większy bałagan.
        Zabrała z wieszaka swój beżowy płaszcz i wyszła, żegnając się ciepło z innymi aktorkami, które były jeszcze skazane na słuchanie gadaniny Zuzanny Potockiej.
        We „Wronie” było ciepło i przyjaźnie. Wanda weszła do kawiarni zmarznięta i bardzo głodna. Na dworze wiał porywisty, zimny wiatr, uderzający w nielicznych przechodniów. Ręce i policzki – bo przecież nie wzięła rękawiczek ani szalu wbrew namowom matki, która zapowiadała chłodny wieczór – miała całkiem czerwone i zgrabiałe.
        Odetchnęła głęboko, delektując się zapachem świeżo upieczonych ciasteczek i kawy.
        „Wrona” była niewielką kawiarnią oddaloną od Teatru Narodowego zaledwie dwie ulice. Mieściła się zaraz przy sklepie z obuwiem. W jasno oświetlonym pomieszczeniu stoliki ustawiono bez żadnego ładu, a przy nich – twarde fotele, na które rzucono jakiejś poduszki z poszewkach domowej roboty. Ściany miały  przyjemny, jasnozielony kolor; wszędzie widniały obrazy przeróżne – zarówno dzieła wybitnych artystów jak i proste rysunki dzieci, które nadawały kawiarni niepowtarzalny klimat. Całości dopełniał jeszcze nieco poplamiony kawą i herbatą dywan i meble z jasnego, niemal białego drewna.
        - Wandzia!
        W kąciku siedziała wysoka, niepokojąco chuda brunetka w czerwonej szmizjerce. Na widok młodej aktorki wstała z miejsca, zostawiając przy stoliku parującą filiżankę z kawą i podbiegła, by ją serdecznie uściskać. Danka Rachwalska była najlepszą przyjaciółką Wandy jeszcze z gimnazjum. Naturalnie była blondynką, ale od lat farbowała włosy henną na ciemny, lekko orzechowy kolor.
        - Witaj – Wanda objęła dziewczynę mocno. – Jestem taka głodna! – przyznała. Danka roześmiała się ciepło i poprowadziła aktorkę do stolika.
         Wanda opadła ciężko na twardy fotel i westchnęła ze zmęczeniem. W pośladek wbijała jej się czarna kopertówka Danki, którą przyjaciółka nieopatrznie tam zostawiła. Ciepło i rozleniwienie panujące w kawiarni sprawiło, że ogarnęła ją intensywna senność. Danka z zaciekawieniem wypytywała o próbę, coraz dmuchając jej w twarz kłębem dymu z cygaretki.
        Zamówiły talerz delikatnych, słodkich placuszków obficie posypanych cukrem i dwie herbaty. Czas mijał niepostrzeżenie, a gości we „Wronie” było coraz mniej i mniej, aż w końcu zostały całkiem same, zajadając się deserem, całe wyklejone cukrem, który rozpuścił się na gorącym cieśnie. Żartowały i śmiały się niemal ciągle, beztroskie i wesołe jak zawsze.
        Dopiero po dwóch długich godzinach, gdy kelnerka i właściciel kawiarni dawali już bardzo wyraźne znaki, że panie muszą iść do domu, bo wcześniejsze dyskretne sugestie nie działały, wyszły z kawiarni, dziękując za wyśmienity posiłek. Na dworze czekała na nich chłodna i ciemna noc.
        - Nie chce jeszcze wracać do domu – wyznała Wanda, gdy szły jedna z głównych ulic oświetlanych przez nieśmiałe światło lamp.
        Danka zerknęła na nią kątem oka na przyjaciółkę.
        - Chodź do mnie? – zasugerowała niepewnie.
        - Nie – Wanda uśmiechnęła się lekko. – Karol na mnie czeka.
        - Karol – prychnęła. – Poczeka, zatęskni, bardziej pokocha.
        Przytaknęła i ucałowała ją w policzek.
        - Dobranoc.
        Danka skinęła głową i poszła w swoją stronę.
        Wanda westchnęła. Nie lubiła wracać do domu późnym wieczorem. Opatuliła się dokładnie beżowym płaszczem i powoli ruszyła ulicą, kierując się w stronę Hożej. Piętnaście minut później wchodziła po schodach ku jednemu z ostatnich pięter starej, ale eleganckiej kamienicy.
        W domu pachniało gołąbkami z obiadu. Wanda zdjęła płaszcz, rzucając go na wieszak w przedpokoju. Drzwi po prawej prowadziły do kuchni. Zajrzała przelotnie do garnka, zastanawiając się, czy nie odgrzać sobie posiłku. Z pokoju mamy dochodziła ciche chrapanie, przerywane gniewnymi pomrukami. Zdarzało się, że starsza kobieta mówiła niewyraźnie przez sen. Wanda zdjęła z nóg leciutkie, damskie pantofle i bezszelestnie weszła do sypialni, którą dzieliła z mężem – Karolem. W środku pachniało tanimi papierosami.

        Noc minęła zbyt szybko. 

12 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz.7 (Ben10, Gwevin]

*
          Kosmiczne bary miały to do siebie, że łączyły wszystkich. Pilotów, więźniów, przestępców, handlarzy, dilerów, każdego, kto się napatoczył. Zbieranina, która tłoczyła się w takich miejscach, odpychała z daleka, budząc wstręt. Tworzyli kolorową mozaikę kolców, macek, łap, futer i łusek, którą dopełniały zbroje, giwery, pistolety, lance, hełmy i przeróżne bronie, z każdego poziomu i z każdej planety.
          Argit siedział w tym bagnie wiele długich lat. Nauczył się, kogo unikać, a komu co oferować. Kogo można wykorzystać, a kto  wykorzysta ciebie. Potrafił mistrzowsko chować się przed tymi, u których miał dług. Środowisko barowe było jego ojczyzną, a on ze swoją szczurza twarzą był jego częścią.
          Usiadł przy barze, przywołując gestem barmana i zamówił jakiś mocny drink. Rozejrzał się po okolicy. Za nim siedzieli handlarze kosmiczną technologią z Galvana, najbardziej zaawansowaną i najbardziej niebezpieczną. Obok spoczął ktoś obcy, kogo nigdy wcześniej nie widział. Na razie wolał się do niego nie zbliżać. Możliwe, że to jakiś naiwniak, którego łatwo da się wykiwać i naciągnąć, ale równie dobrze mógłby to być doświadczony zabijaka, z którym Argit nie chciał mieć wiele wspólnego.
          Poczuł mocny uścisk kościstych palców na ramieniu. Czyjeś paznokcie wbiły mu się w skórę tak mocno, że aż syknął z bólu. Chciał wystrzelić kolcami i uśpić drania, ale dobiegł go cichy, ale przeszywający głos.
          - Witaj, Argit.
          Odwrócił się bardziej przerażony niż zaskoczony.
          - K-Kevin?
          Rozpoznał mężczyznę od razu, mimo, że bardzo się zmienił. Wysoki, muskularny z długimi, prostymi włosami, które zakrywały mu część twarzy, w ponurym płaszczu, przygarbiony, wyglądał upiornie. Argit nie był w stanie powiedzieć dlaczego, a jednak to nie był Kevin, którego znał. To był wrak człowieka.
          Mężczyzna patrzył mu prosto w twarz, świdrując spojrzeniem. Argit nie mógł wytrzymać tego wzroku, odwrócił oczy. Poczuł, że wszystkie kolce stanęły mu dęba. Te oczy były straszne! Małe, podłużne źrenice świeciły niebezpiecznie głodem. Kevin chciał mocy.
          Uśmiechnął się paskudnie. Dopiero teraz Argit zauważył bliznę w kształcie litery „x” na jego brodzie. Musiał zadrzeć z kimś, kto ma ostre pazury. Przestraszony cofnął się, niemal wchodząc na blat.
          - Nie poznajesz mnie, szczurze?
          W tym głosie było coś niedobrego. Argit poczuł, że przewraca mu się żołądek. Kevin był szalony! Wszyscy to wiedzieli. Nieprzewidywalny wariat, którego potrzeby były zmienne i niestabilne. Gotowy zabić dla mocy.
          - Myślałem, że siedzisz – wybełkotał słabo.
          - Siedziałem.
         - U-uciekłeś?
         - Zgadza się.
         Twarz mu się postarzała. Argit nie potrafił ocenić, czy to przez to, że schudł, a jednak zapadnięte policzki i ostre rysy nadawały mu kilka lat więcej niż faktycznie miał. Kiedy mężczyzna usiadł obok niego, poczuł, że najchętniej uciekłby gdzie pieprz rośnie.
          Kevin odgarnął długie, czarne włosy i zerknął na Argita jeszcze raz, mrużąc złowrogo oczy. Argit zbladł gwałtownie.
          - Potrzebuję twojej pomocy, szczurze.
*
          Nim słońce zamajaczyło nad horyzontem, Ben odniósł laptopa dziadka Maxa na miejsce. Staruszek nadal spał spokojnie, a ponowne wtargnięcie wnuczka nie zwróciło jego uwagi. Ben nawet nie brał samochodu, przemienił się w kosmitę Szybciora i przemknął przez miasta dwa razy szybciej.
          Gwendolyn siedziała w kuchni, wpatrzona w filiżankę z kawą. Ben nie umiał robić dobrej kawy. Zawsze wychodziła zbyt gorzka, zbyt słodka, zbyt mocna albo zbyt słaba. Tym razem dodał za dużo mleka. Uśmiechnęła się gorzko. Wolała myśleć o pomyłce w parzeniu kawy kuzyna niż o rzeczywistych problemach.
          Jej mąż, jej notowany kilkakrotnie b y ł y mąż, prawdopodobnie załatwiał stare porachunki. Domyśliła się, że gdzieś usłyszał, że Ragnarok jednak istnieje, więc chciał dokończyć swoją zemstę. Na to Ragnarok chciał się odegrać, eliminując Devlina. Na dodatek siedziała w tym Czarodziejka. A jeśli rzeczywiście ona ożywiła Ragnaroka, to mieli jeszcze większe kłopoty. Mogła się jedynie domyślać, co uczynił Kevin po ucieczce.
          Bała się. Bała się o Devlina. Bała się o siebie. Bała się o Bena. Bała się o Julię. Bała się o Kena. Bała się o całą rodzinę. A najbardziej o Kevina. Bała się o niego i bała się jego. Westchnęła ciężko.
          Mówili, dostaniesz urlop, odpoczniesz. Jak dotąd miała niemniej emocji niż na jednej z niebezpieczniejszych misji. Jeśli jej podejrzenia się potwierdzą i dojdzie do spotkania z Czarodziejką, to pewnie będzie chciała ją zabić. Zbyt zalazły sobie za skórę, żeby mogła odpuścić. Obawiała się też stanu, w którym będzie Kevin. Jeśli moc, którą ukradł, a nie miała pojęcia, ile jej wchłonął, doprowadziła go do szaleństwa, mógł chcieć skrzywdzić Devlina, Bena albo ją. Minął dopiero tydzień, a ona już miała dosyć tego całego urlopu.
          Zastanawiała się, jak poinformować Devlina o ucieczce jego ojca. Chłopak nie miał najlepszym kontaktów z ojcem. Gwendolyn zastanawiała się nawet, czy Kevin nie będzie winił go za swoje powtórne uwięzienie w Niebycie.
          Wiedziała, że kiedy robi się gorąco, żona Bena potrzebuje czegoś na odstresowanie. Odszukała w szufladzie paczkę papierosów i zapaliła, zaciągając się głęboko. Ostry dym wdarł się do jej gardła, drapiąc. Zakaszlała, nieprzyzwyczajona do gorzkiego smaku. Potrzebowała relaksu. Przymknęła opuchnięte powieki i dopiła swoją kawę.
          Słońce było już wysoko.
          Dzień wydawał się być normalny, podobny do podobnych. Kenneth i Devlin od samego rana grali Julii na nerwach, ganiając po domu z dzikimi wrzaskami, bawili się w hydraulików i właśnie ścigali jakiegoś groźnego kosmitę, który istniał tylko w ich głowach. Za nimi starała się nadążyć trzyletnia Leslie, a jednak na jej krótkich, dziecięcych nóżkach nie mogła dogonić wysokich, nastoletnich dryblasów. Mimo pozornej beztroski, Gwendolyn miała wrażenie, że Devlin jest z jakiegoś powodu smutny i nieobecny. Nie potrafiła go rozszyfrować.
          Po nocnych wydarzeniach wszyscy byli zmęczeni, zwłaszcza ona i Ben. Przy śniadaniu rozmowa toczyła się mniej ważnych tematów. Chłopcy szeptali między sobą o nowej grze, Julia przekomarzała się z Benem, a Gwendolyn i Rook dyskutowali na temat budowy nowej stacji kosmicznej w pobliżu Ziemi.
          Późnym popołudniem w domu zjawił się dziadek Max. Gwendolyn wyczuła, że Ben natychmiast się spiął, zagniewany, że ten coś przed  nim zataił. Ona też miała żal, że wciąż traktował ich jak niedoświadczonych nastolatków, który nie będą w stanie zachować się profesjonalnie. Co mógł pomyśleć? Że Kevin przeciągnie ich na tą „ciemną stronę mocy”, a oni ślepo za nim podążą? Myślała, ż udowodnili już, że potrafią o siebie zadbać.
          Julii nie było, a Devlin i Kenneth walczyli – dosłownie – na dworze. Dostali się do magazynu z bronią Bena i sprawdzali, jak działają rozmaite giwery i lance. Gwendolyn czuła, że to może się źle skończyć.
          - Cześć, dzieciaki – uśmiechnął się dziadek Max. – Przyniosłem mój sławny gulasz z pyroniańskich meduz! Są koszmarnie ostre, ale przepyszne – powiedział, stawiając przed nimi półmisek ze skrojonymi kawałkami mięsa, jakimiś dziwnymi, na pewno nie ziemskimi warzywami, które pływały w gęstym, czerwonym sosie.
          - Myślałam, że na Pyrosie żyją tylko Pyronicy – mruknęła Gwendolyn, przyglądając się niepewnie potrawie. – Podobno tam nie ma wody.
         - Bo nie ma – przyznał dziadek. – Te meduzy pływają w lawie, są uodpornione na gorąco. Dostałem je w Podmieście. Chcecie?
          - Chyba podziękuję – Gwendolyn wydęła wargi w grymasie zniesmaczenia. – Może później.
          - Dziadku, musimy porozmawiać – powiedział sucho Ben, kładąc łokcie na stole. Wsparł brodę na splecionych dłoniach i patrzył na dziadka poważnymi, zielonymi oczami. Dziesięciolatek, który znalazł dziwny zegarek, nagle gdzieś zniknął. Był nienaturalnie poważny, a Gwen zdała sobie sprawę, że właściwie go nie poznaje.
          - O co chodzi, Ben? – starzec usiadł naprzeciw nich i wyciągnął swoje mechaniczne ramię po ciastka leżące na środku stołu. On też zrozumiał, że w pokoju zaległa dziwna cisza. Kiedy Ben stawał się poważny, należało się bać.
          - Dlaczego zataiłeś przed nami informacje o ucieczce Kevina z Wielkiej Nicości? – spytał prosto w mostu. Ciastko zatrzymało się w połowie drogi do ust dziadka.
          Max natychmiast spoważniał.
          - Skąd o tym wiecie?
          - Nieważne skąd – uciął Ben. – Nie uważasz, że powinniśmy wiedzieć, że niebezpieczny przestępca uciekł? I może grasować w okolicy?
          - Nie ma go na ziemi – powiedział Max. – Nie chciałem wam mówić. Wiem, że był wam bliski, nie chciałem, żebyście przeżywali na nowo nadzieję, że on może jeszcze się nawrócić, a potem rozstanie.
          - Chyba jesteśmy już na tyle dojrzali, żeby sami ocenić, że chcemy się w coś wplątywać, czy nie – wtrąciła Gwendolyn.
          - Nie chciałem, żeby wiedział Devlin. Gdybyście się dowiedzieli, pracowalibyście nad tą sprawą. Siłą rzeczy, mówilibyście wtedy o tym. Mógłby się dowiedzieć.
         - Nie powinieneś był tego robić, dziadku – westchnęła Gwendolyn. – Musimy się skontaktować z Kevinem. – zadecydowała cicho. - Może...
          - Na to nie licz – Ben spojrzał na nią surowo. Wiedział, o co jej chodziło, wiedział, że naiwnie ma nadzieję, że wróci dawny Kevin, który wręczył jej plastikowy pierścionek z automatu. – Argit będzie coś wiedział, skontaktujemy się z nim. Chciałbym, żebyś została.
          - Też chce wielu rzeczy, a niewiele dostaje – odparła Gwendolyn. – Jadę z tobą. Kiedy?
          - Jutro – Ben pokręcił głową. Za dobrze znał Gwen, wiedział, że jeśli podjęła jakąś decyzję, to nikt nie jest w stanie zmienić jej zdania. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Kevina Levina.
*
          Mimo, że dochodziła druga, Devlin nadal nie spał. Czekał aż dom wreszcie ucichnie. A mimo to, stale coś się działo. Mała Leslie, jak na złość, postanowiła dzisiaj nie spać i marudziła całą noc pod opieką ciotki Gwendolyn. Julia i Ben wyszli do teatru, chcąc spełnić cały wieczór razem. Devlin czasami zastanawiał się, jak ludzie potrafią się nadal kochać pomimo tylu lat spędzonych wspólnie. Kenneth dopiero niedawno poszedł do siebie, wcześniej grali w nową, odjechaną grę.
          Devlin westchnął ze smutkiem, czując miażdżący uścisk w brzuchu.
          To była ich ostatnia wspólna gra. Wiedział, że będzie tęsknić za przyjacielem, z którym spędził tyle czasu. Był dla niego bratem, które chronił i któremu mówił wszystko. Ale nawet jemu nie powiedział, że dzisiaj w nocy zamierza odejść i zniknąć z życia Tennysonów raz na zawsze.
          Leslie ucichła i ciotka Gwendolyn wyszła z jej pokoju. Równe kroki rozległy się po korytarzu, a potem zatrzasnęła swoje drzwi. Dom umilkł. Bezszelestnie wstał i wyciągnął spakowany wcześniej plecak. Nie miał wiele rzeczy, kiedy zamieszkał u Tennysonów, posiadał tyle, co nic. Wszystko to zdecydował się wziąć ze sobą, rzeczy, które dostał, wolał pozostawić. Nie były jego. Przeliczył jeszcze pieniądze w portfelu, a było tego niewiele, wziął swoja deskę do ręki i przerzuciwszy przez ramię plecak, otworzył szeroko okno.
          Odpalił deskę i ruszył, przelatując nad ogrodem Julii. Na biurku pozostał tylko list z wyjaśnieniem i przeprosinami, pożegnalny list. Zatrzymał się przed metrem i zastanawiał się, czy przenocować tutaj, czy iść dalej. Wszedł na pustą, cichą stację i rozejrzał się dookoła.
         Nagle coś rozjaśniło stację różowym blaskiem.
          Odskoczył natychmiast, zaskoczony. Do tej pory widział taką moc tylko u ciotki Gwendolyn. Czyżby przyszła za nim i chciała go zatrzymać? Przed nim rozciągał się okrągły, błyszczący na różowo portal. Przymknął oczy, oślepiony mocny światłem.
         Z portalu wyłoniła się smukła, kobieca sylwetka. Devlin nigdy wcześniej jej nie widział. Bez wątpienia była piękna. Piękniejsza od jakiejkolwiek kobiety, którą widział. Smukła, zgrabna i elegancka. Długie, srebrne włosy swobodnie opadały na ramiona, tworząc wokół jej głowy delikatną poświatę. Wykrzywiła wymalowane czarną szminką usta w uśmiechu.
         - Witaj, chłopcze.

*