Gwendolyn
ocknęła się zupełnie nagle, wybudzona ze snu bólem. Tępym, uciążliwym bólem,
który kłuł, pulsował i rwał. Czuła szwy pod żebrem, które uwierały przy każdym
ruchu. Głowa prawie eksplodowała i przy każdym ruchu niewidzialna obręcz coraz
bardziej zaciskała się na skroniach. Rozejrzała się. Na widok białych ścian
prawie się wzdrygnęła. Musiała być w szpitalu, tylko w jakim? Na żadnym statku
hydraulicznym nie widziała tak typowo ziemskiej izby chorych.
Leżała na łóżku pokrytym cienką, bladozieloną
pościelą. Obok stała szafka nocna z czterema szufladami, na której blacie ktoś
porzucił jej odznakę hydraulika, telefon i zwiędniętą żółtą różę w
przezroczystym, szklanym wazonie. Po lewej miała okno, przez które wpadały
delikatne promienie słońca. Znajomego słońca, a nie trzech księ. Była na Ziemi.
Ostatnim, co pamiętała, była dzika bestia
śliniąca się nad jej twarzą i szalejące płomienie. Musieli ją wyciągnąć z tego
statku, z tej śmiertelnej pułapki, w jakiej się znalazła, z potrzasku i zabrać
na statek, którym wylądowała na Ziemi.
Minęło wiele lat odkąd ostatnim razem
odwiedziła swoją rodzinną planetę. Kiedy nie miała żadnych misji ani zajęć,
wybywała na Anodynę, sprawdzić, co u babci i u dalekiej kuzynki. Sunny
pozostała szaloną, nierozważną i zazdrosną pannicą, a jednak z czasem odnalazły
coś na kształt wspólnego języka.
Ziemia
była miejscem, gdzie przeżyła swoje najcudowniejsze lata.
Tutaj odkryła, że nie jest zwykłym
człowiekiem, ale w połowie anodytką. Tutaj spędziła najcudowniejsze wakacje
swego życia, gdy on i jej kuzyn Ben ratowali świat przed wrogimi najeźdźcami.
Tutaj chodziła do szkoły, poznała swoja najlepszą przyjaciółkę Emily. Tutaj
przeżyła swoje pierwsze miłości, te zwykłe, szkolne i te wielkie. Tutaj stała
się hydraulikiem i ratowała świat. Tutaj poznała swojego męża i wzięła szalony
ślub pod wpływem jednej chwili. Tutaj kupiła swoje pierwsze własne mieszkanie,
trzy pokoje na czwartym piętrze w jakiejś parszywej okolicy. Tutaj też
rozegrały się największe dramaty jej życia. Ostatnim, co zrobiła przed
odejściem z Ziemi, było unieważnienie związku małżeńskiego.
Drzwi
lekko się uchyliły i do środka zajrzała czupryna kasztanowych włosów, spod
których wyglądały ciekawskie, zielone oczy. Zaraz za nimi wsunął się
właściciel, wielki mężczyzna w białej podkoszulce i ciemnozielonych spodniach.
Benjamin Tennyson. Żywa legenda. Posiadacz Omnitrixa. Heros. Bohater.
Ulubieniec mediów.
- Gwendolyn, nawet nie wiesz, jakiego nam
stracha napędziłaś – westchnął ciężko, zamykając za sobą drzwi. – Kiedy cię tu
przywieźli, byłaś prawie martwa.
- Biorąc pod uwagę, że prawie się spaliłam i
omal nie zostałam rozszarpana przez dzikiego stwora, całkiem nieźle sobie
poradziłam – odparła cicho, próbując unieść się na łokciach. Mówiła niewyraźne,
z wysuszonego gardła wydobyły się jedynie chrzęszczenia. Opadła na poduszki,
zatrzymana bólem szwów.
-
Jak się czujesz? – zapytał Ben, siadając na krześle przy łóżku.
Gwendolyn
przyjrzała mu się uważnie. Jak on się zmienił! Zmężniał, zupełnie nie
przypominał jej kuzyna, którego zostawiła dawno temu na Ziemi. Mimo, że wiele
razy widziała, że zapuścił brodę, że pracował nad mięśniami, że zdecydowanie
urósł, to im dłużej się mu przyglądała, tym bardziej nie wierzyła, że to Ben.
- Dobrze – skłamała. Jeśli zapomnieć o bólu,
zmęczeniu i złości, nie było z nią najgorzej.– Co słychać, Ben?
- W porządku. Odkąd ostatni raz rozmawialiśmy
zdążyłem uratować Ziemię kilkakrotnie, wiesz, w końcu jestem super bohaterem –
odparł, szczerząc się bezczelnie.
Mógł
mieć żonę i dwoje dzieci, mógł mieć brodę i mięśnie, mógł wyglądać poważnie,
mógł sprawiać wrażenie doświadczonego, ale w gruncie rzeczy pozostał tym samym
rozkapryszonych, nierozsądnych dzieciakiem, którego tak kochała.
- Tak samo pyszny jak zawsze – mruknęła,
przecierając czoło wierzchem dłoni. – Idź już, pewnie Julia i dzieciaki na
ciebie czekają.
-
Jedziesz ze mną – oznajmił wesoło. Widząc zdumienie na jej twarzy, zaczął wyjaśniać:
– Przekonałem ich, żeby cię wypisali, zabieram cię do domu.
-
Ben – zmarszczyła brwi. Kochała Julię jak własną siostrę, a jednak nie miała
ochoty znosić przesadnej rodzinnej troski, pytań i podsuwania kandydatów na
kochanków. Wolała swoją samotność. – Dziękuję, że załatwiłaś mi wypis, ale jadę
do siebie.
Parsknął śmiechem.
- Twój dom jest zamknięty od kilku lat.
Naprawdę chcesz tam zostać na noc?
Zawsze
płaciła czynsz w terminie, a jednak jej trzypokojowe mieszkanie stało puste
odkąd wyjechała. Nie miała odwagi go sprzedać, zbyt wiele szczęśliwych chwil
tam przeżyła. Jeśli nikt tam nie zaglądał, domyślała się, że wszystko było
zakurzone i pewnie w szczelinach zamieszkały pająki... Wzdrygnęła się na samą
myśl o włochatych istotach wpełzających w jej oczy, wyjadających mózg,
- Nie chcę być problemem.
- Nie jesteś problemem. Jesteś rodziną.
Rodzinie się pomaga.
Ucałował ją w czoło i wyszedł ka korytarz.
Gwendolyn leżała bez ruchu, obolała i zmęczona. Od zapachu szpitala – zapachu
leków, choroby i środków dezynfekujących – robiło jej się niedobrze. Zebrała w
sobie siły i wstała, sycząc z bólu. Zrzuciła szpitalną piżamę i założyła leżące
w dole łóżka jeansy i koszule, należące najpewniej do Julii, żony Bena. Miło,
że o wszystko zadbał. Chociaż pewnie Ben nie pamiętał o takich bzdurach
jak ubranie, przecież on czasem
zapominał głowy z domu. Mogłaby się założyć, że Julia o wszystko zadbała.
Zapięła guziki i zgarnęła z szafki swoje
rzeczy. Przez rany chodziła powoli i na dodatek kuśtykała. Cholerna bestia.
Powinna była użyć zaklęć znacznie wcześniej zamiast strzelać i uciekać. A
jednak rzadko na misjach korzystała z many. Nie potrafiła do końca tego
wytłumaczyć, ale wolała polegać na broni i sile fizycznej niż wysługiwać się
zaklęciami. Magia była jej symbolem, gdy jeszcze działała razem z Benem i
Kevinem, a gdy tamto się rozpadło, zrezygnowała z mocy.
Otworzyła drzwi i omal nie wpadła na Bena,
który najwyraźniej chciał ją pogonić.
- Wszystkie twoje rzeczy przysłali do nas, są
w domu – powiedział, wręczając jej zadrukowaną drobnymi literami kartkę. Jej
wypis. – A twój szef...
Zanim zdążył dokończyć, odznaka się odezwała.
Wyjęła ją z kieszeni, sprawdzając, kto chce się z nią skontaktować. Nad odznaką
pojawił się hologramowy wizerunek dowódcy misji, Jacoba.
-
Witaj, Gwendolyn. Jak się czujesz? – spytał poważnie, po czym mówił dalej, nie
czekając na odpowiedź. Pewnie wcale go to nie obchodziło. – Przykro mi, że
zostałaś ranna. Dokończymy tą sprawę bez ciebie. Dostałaś trzytygodniowy urlop.
-
Słucham?
-
Trzytygodniowy urlop.
-
Nie potrzebuję urlopu. Kilka dni i mogę wracać – zaprotestowała, marszcząc
brwi.
-
Decyzja z góry, Gwendolyn. Do widzenia.
Nim
zdążyła jeszcze coś powiedzieć, rozłączył się. Gwendolyn była wściekła. Nie
dość, że zwyczajny potwór, nie posiadający żadnych szczególnych mocy, nieźle
jej dokopał, to jeszcze została wysłana na przymusowy urlop. A skoro wiedział o
tym Ben, który najpewniej słyszał całą rozmowę, zmusi ją, żeby cały ten czas
została u niego.
Za każdym razem, gdy była na Ziemi, jej myśli
sprowadzały się do jednego. Do Kevina Levina. I wszystko zaczynało się od nowa.
Wyrzuty sumienia, rozmyślanie, co by było gdyby, szukanie rozwiązania, by
wydostać go z więzienia, rozdrapywanie starych ran.
-
Wreszcie spędzisz trochę czasu z rodziną – Ben uśmiechnął się i objął ją
ramieniem, prowadząc ku drzwiom. – Kiedy ostatnio bawiłaś się z dzieciakami?
Nie odpowiedziała.
Oprócz jej bratanka Kenny’ego, najstarszego,
jedenastoletniego syna Bena, posiadacza kopii Omnitrixa i trzyletniej Leslie,
najmłodszej pociechy, mieszkał tam jeszcze jeden chłopiec. Devlin Levin. Syn
Kevina Levina. Niewiele słyszała o tym dzieciaku. Był chyba rok starszy od
Kenny’ego i miał umiejętności ojca. Czasem, gdy rozmawiała z bratankiem, mówił,
że Dev jest super kumplem.
Ben odpalił auto i ruszył krętymi uliczkami
Bellwood. Już po chwili Gwen zorientowała się, że mieszkał w tym samym miejscu,
co dawniej. Zaparkował przed wielkim, jednopiętrowym domem z niedużym, zadbanym
ogrodem. Gwizdnęła. Nieźle się kuzynek urządził. Jej trzypokojowe mieszkano na
przedmieściach nie umywało się do tej rezydencji.
Wysiadła, wdychając zapach kwiatów, rosnących
w ogrodzie. Julia, żona Bena, z pewnością poświęcała rabatom mnóstwo czasu.
- Gwendolyn, jak dobrze cię widzieć!
Drobne, szczupłe ramiona objęły ją znienacka.
Gwendolyn aż podskoczyła, nieprzyzwyczajona do nagłych wylewów czułości. Obok
niej stała nieduża kobieta o azjatyckich rysach ubrana w bladozieloną sukienkę
do kolan ściąganą pod biustem. Uśmiechała się przyjaźnie, ciepła i wesoła jak
zawsze.
- Julio – Gwendolyn odwzajemniła uścisk. –
Minęło wiele czasu.
-
Zbyt wiele, kochanie – ucałowała ją serdecznie i jeszcze raz się roześmiała,
jakby miała mnóstwo powodów do radości.
Julia z każdym rokiem była coraz ładniejsza.
Macierzyństwo, małżeństwo i spokojne życie sprawiło, że jej dziewczęca uroda
nabrała ciepła i powagi. Czarne oczy spoglądały na Gwendolyn spod farbowanych,
wytuszowanych rzęs.
-
Cieszę się, że wreszcie spędzimy trochę czasu razem. Brakowało mi naszych
zakupów! – zaśmiała się lekko, biorąc przyjaciółkę pod rękę, poprowadziła ją do
drzwi. – Ken bardzo się ucieszył, że przyjeżdżasz. Wiesz, masz opinie super
cioci z niesamowitymi przygodami!
Gwendolyn
skinęła głową, chociaż nie słuchała paplaniny Julii. W środka natychmiast
uderzył ją zapach gotowanych warzyw. Ale na pewno nie były to ziemskie warzywa.
Najwyraźniej dziadek Max znów dorwał się do kuchni i postanowił przygotować
jakiś posiłek. Mimo, że była strasznie głodna, czuła, że dziś odpuści sobie
obiad.
- Ciocia Gwen!
Ktoś z prędkością światła zbiegł po schodach,
zatrzymując się przed nią. Kineceleranin, bo z tej razy pochodziła najpewniej
niebieskoskóra skóra istota, ledwo wyhamował i prawie się przewrócił. Gwen
dostrzegła na klatce piersiowej kosmity symbol Omnistrixa.
- Kenneth, tyle razy mówiłam: nie używasz Omnitrixa
na terenie domu! – Julia spojrzała na syna karcąco, ale niewiele było w jej
wzroku złości. Gwendolyn zawsze widziała w niej najłagodniejszą osóbkę na
świecie i wiedziała, że nawet nie umiała dobrze krzyknąć. – Wczoraj rozbiłeś
mój ulubiony wazon, a dziś...
- Ten wazon i
tak był brzydki – odparł bezczelnie Kineceleranin, a widząc ściągnięte
brwi matki, spróbował się jeszcze usprawiedliwić: – Jakoś muszę się nauczyć
obsługi, jeśli mam kiedyś ratować świat! Tata nie ma czasu... Musze się uczyć!
- Nie w moim domu – ucięła Julia.
- Oj, mamo – kosmita wywrócił oczami, znudzony
wiecznymi wyrzutami i tymi samymi sporami. Mama była zwykła, pozbawiona mocy,
po prostu – człowiek, nie rozumiała kosmicznego świata, który on tak uwielbiał.
Gwendolyn odchrząknęła lekko, przerywając
kłótnię.
-
Cześć, Ken.
-
Ciocia, jak podoba ci się Szybcior? To mój ulubiony kosmita, wiesz? Jest po
prostu odlotowy!
Gwendolyn nie wiedziała, że dzieci potrafią
tak szybko mówić. Słowa, wyrzucane z prędkością karabinu maszynowego, zlewały
się w jeden nieustanny bełkot na jednym oddechu.
-
Jest super – zapewniła. – Widzę, że mój bratanek szkoli się na nowego super
bohatera – zwróciła się do Julii.
Za
plecami Kena wyrósł Ben i wcisnął symbol Omnitrixa, przemieniając go z kosmity
w człowieka. Kenneth był wysokim, szczupłym jedenastolatkiem z czupryną
brązowych, nigdy nieuczesanych włosów i wielkimi zielonymi oczami, które
odziedziczył po ojcu. Gwendolyn widziała w nim młodszego Bena, gdyby
dziesięcioletni kuzyn stanął teraz przy synu, wyglądaliby niemal jak bliźniacy.
- Hej! – zaprotestował i spojrzał na ojca z
wyrzutem. Ten rozłożył ręce w obronnym geście, świadomy, że syn jest zbyt zajęty
gościem, by wszczynać bójkę. Chłopak uśmiechnął się zadziornie i złapał ją za
rękę. - Muszę ci coś pokazać, ciociu – powiedział, ciągnąc ją po schodach na
górę.
- Ken, ciocia jest zmęczona i na pewno bardzo
głodna – zaczęła Julia karcącym tonem. – Daj jej spokój, twoja sprawa na pewno
może poczekać do jutra...
-
Spokojnie Julio – mruknęła Gwendolyn przez ramie, wspierając się na poręczy.
Noga dokuczała jej niemiłosiernie, ale zacisnęła zęby i wdrapała się po
schodach, ledwo nadążając za pędzącym Kenem.
- Opowiesz mi potem o swoich przygodach? –
zapytał nagle Ken, zerkając na nią wielkimi, zielonymi oczami. – Też chciałbym
latać po różnych planetach, a tata wciąż... – zawiesił ponuro głos, ale ciotka
doskonale zrozumiała.
- Martwi się o ciebie, to wszystko – Gwendolyn
dokuśtykała do bratanka i położyła mu dłoń na ramieniu w geście pocieszenia. –
Rodzicielstwo.
- Gdybyś miała dzieci, pozwalałabyś im latać z
tobą na misje? Walczyć przy tobie? – zapytał cicho Kenny. Nie czekając na
odpowiedzieć, tłumaczyć dalej: – Po
widzisz, taty ciągle nie ma. Rzadko mnie trenuje, a obiecał, że razem będziemy
ratować świat.
- Jesteś jeszcze mały, Kenny. Przyjdzie
czas... – powiedziała powoli. Ktoś powinien przypomnień Benowi, że on w wieku
jego syna niejednokrotnie ryzykował i walczył. Wolała nie opowiadać o tych
wszystkich przygodach, lepiej nie podsuwać dziecku argumentów.
- Nie jestem mały – obruszył się.
- No dobrze, nie jesteś. Brakuje ci
doświadczenia i praktyki w walce, pewnie dlatego tata...
- Jak mam zdobyć doświadczenie, kiedy on nigdy
nie ma czasu ze mną ćwiczyć?! – przerwał z wyrzutem. Gwendolyn westchnęła
ciężko. No miał chłopak rację, jakby nie patrzeć.
Poprowadził ją korytarzem do ostatnich drzwi.
Gwendolyn rozglądała się ciekawie, oglądając stare plakaty „Zapaśników sumo”,
niektóre jeszcze z dzieciństwa Bena. Dziwne, że jeszcze to trzymał. Część
zżółkła, inne były naderwane albo miały ślady zginania.
- Chodź – Kenny przywołał ją gestem i otworzył
szeroko drzwi. – Chciałem ci pokazać mój pokój.
Gwendolyn uśmiechnęła się lekko i weszła do
środka. Uderzył ją mocny zapach pizzy. Kolejna rzecz, która ojciec i syn mieli
wspólną: Ben też zdecydowanie za rzadko wietrzył pokój. Na ścianach wisiało
mnóstwo różnych plakatów z nowych gier. Nie rozpoznawała większości z nich,
ostatni czas spędziła na obcych planetach i już niemal zapomniała, jak to jest
po prostu pójść do kina. Pod oknem stało niepościelone łóżko ze zwiniętą w
nogach kołdrą, a obok szafka nocna. Na regale walały się komiksy, a z jednej
szuflady wystawały zmięte spodnie.
- Sorry – bąknął zakłopotany chłopak. – Nie
miałem czasu ostatnio posprzątać.
- Sprzątanie jest przereklamowane – odparła,
klepiąc go po ramieniu.
- Słuchaj, jest taka sprawa... – Ken usiadł na
łóżku i spojrzał na nią prosząco. – Zrobisz coś dla mnie?
Gwendolyn zmarszczyła brwi. Oho, zanosiło się,
że właśnie miała zostać wspólnikiem.
- Zależy co, młody człowieku.
- Dzisiaj o jedenastej do kin wchodzą
Legendarni Pogromcy. A tata zabrania mi pójść. Nam. Znaczy, mi i Devlinowi,
samemu. A my byśmy chcieli. I, sama rozumiesz, potrzebujemy kogoś, kto by z
nami poszedł.
- I?
- No i może ty? – spytał, zerkając na nią
oczami mokrego, smutnego pieska.
- Dlaczego akurat ja? A twoja mama? Dziadek?
- Ty jesteś spoko i nie podkablujesz... A jak
mama zobaczy ten film nigdy więcej nie pozwoli nam grać i oglądać... – zawiesił
ponuro głos. – Rozumiesz, ciociu?
Gwendolyn zachichotała cicho. Ledwo
przyjechała, a już chcą ją zatrudnić jako niańkę. Uśmiechnęła się, zdając sobie
nagle sprawę, że nie śmiała się od bardzo dawna.
- No dobrze, niech będzie. Nic nie
przywiozłam, więc dostaniecie ode mnie chociaż taki prezent – powiedziała.
Ken rzucił jej się na szyje i mocno
objął.
- Musze powiedzieć Devlinowi! Gdzie on znowu
polazł? Zaczekaj tutaj, zaraz go znajdę...
Wybiegł z pokoju, omal nie potykając się o
próg. Sięgnęła po jakąś gazetę leżącą pod łóżkiem i zaczęła czytać. Tak jak się
spodziewała, dotyczyła „Legendarnych pogromców”. Kiedy ona była w jego wieku,
furorę wśród chłopców robili Zapaśnicy Sumo. Widać ci przeszli do historii,
ustępując miejsca nowemu. Gwendolyn przyjrzała się sylwetkom postaci. Wysocy,
przystojny i napakowani mężczyźni z szerokimi ramionami stanowili śmieszny
kontrast dla smukłych, chudych pań, które z powodu nieproporcjonalnie wielkiego
biustu prawdopodobnie załamały by się pod jego ciężarem.
- Kenny, słuchaj... – ktoś wpadł do pokoju. –
O.
Uniosła głowę i ujrzała wysokiego, wyższego od
Kena chłopaka o kruczoczarnych włosach związanych w kucyk. Był pewnie odrobinę
starszy od jej bratanka, wyglądał poważniej i dojrzalej. Miał na sobie znoszoną
szarą bluzę i czarne spodnie z wielkimi kieszeniami. W dłoni ściskał deskę do
lotów, taką samą, jaką na swoje dziesiąte urodziny dostał Kenny.
-
Dzień dobry pani – mruknął, wycofując się.
-
Cześć. Jestem Gwendolyn Tennyson, jestem... – zaczęła, zastanawiając się, kim
może być przyjaciel jej bratanka.
-
Wiem kim pani jest. Nazywam się Devlin Levin.
A więc to jest Dev. Mogła się domyślić.
Przypominał jedenastoletniego Kevina jak dwie krople wody. Podobnie wyłamywał
sobie palce i podobnie marszczył brwi.
- Daj spokój z tym oficjalnym tonem. Nie
jestem pani, jestem ciocia – powiedziała spokojne Gwendolyn. Jeszcze kilka
godzin temu nie wiedziała, jak zareaguje, a jednak nie czuła nic dziwnego.
Chłopak przybliżył się do niej trochę,
przypatrując się jej wielkimi, granatowymi oczami. Oczami Kevina.
- Miło panią... miło cię poznać – uśmiechnął
się łobuzersko. Skóra zdarta z Kevina. – Dużo o tobie słyszałem.
Gwendolyn uniosła lekko brwi.
- Ja o tobie też – przyznała. – Mam nadzieję,
że się dogadamy, co?
Chłopak wbił wzrok w podłogę.
- Pewnie wiesz, kto jest moim ojcem. Ja... Nie
jestem jak on. Nie jestem zły. Nie chcę, żebyś myślała, że jestem taki jak on.
Nie mam z nim nic wspólnego – powiedział cicho. Rozdziawiła usta, zdumiona
nagłym wyznaniem.
Gwendolyn
wstała i podeszła do chłopaka. Kucnęła przy nim i uśmiechnęła się po
matczynemu.
- Kto ci powiedział, że twój tata jest zły? –
spytała.
- Przecież jest. Nikt nie musiał tego mówić.
Ja sam to widziałem... Zaatakował i w ogóle.
- Nie jest zły, jest trudny. Pogubił się, to
wszystko. Twój tata kiedyś był dobrym człowiekiem. Bohaterem, który ocalił
świat. Po prostu – zająknęła się na chwilę. – Ludzie czasem potrzebują kogoś,
kto wskaże im drogę. Bo się gubią.
Zapamiętaj, Devlinie, nie ma złych ludzi. Twój ojciec nie raz ratował świat i
poświęcał się dla przyjaciół.
Devlin przyjrzał się jej ciekawie.
- Naprawdę?
- Kiedyś ci opowiem – obiecała smutno. Każda
rozmowa o Kevinie wiązała się z uczuciem straty i poczuciem winy. Coś zawsze
kłuło ją w sercu. – Nie myśl o nim, jak o kimś złym. To twój tata i on cię
kocha. Kiedyś się odnajdzie i znowu będziecie razem.
- Powaga? Bo czasem mam wrażenie, że on wcale
mnie nie lubi.
- Kocha cię, Dev, twój tata bardzo cię kocha –
zapewniła.
- Jesteś w porządku, ciociu Gwendolyn.
- Devlin! - do pokoju wpadł Kenny. – Wszędzie
cię szukałem! Ciotka zabierze nas do kina, ogarniasz?
- Czadzior! – krzyknął ucieszony Dev,
strzelając „żółwika” z Kenem.
Gwendolyn tylko się uśmiechnęła. Już nie
pamiętała, że Ziemia to nie tylko sentymenty i wyrzuty, ale także rodzina.
Rodzina, przy której czuła się znowu szczęśliwa. Może powinna jednak częściej
tu przyjeżdżać. Podniosła się z sykiem bólu i wyszła z pokoju, pozostawiając
chłopaków samym sobie.
Na dole czekał na nią dziadek Max. Postarzał
się, wyglądał na słabszego niż jeszcze kilka lat temu. Jedno pozostało
niezmienne: nosił tą samą, czerwoną koszulę w kwiaty. Na widok wnuczki
uśmiechnął się i rozłożył szeroko ramiona.
- Gwendolyno, tak bardzo tęskniłem.
Objęła starca i westchnęła ciężko. Przez lata
był dla niej wielkim wsparciem, akceptował każdą jej decyzję i przekonywał
rodziców, że nie muszą być aż tak surowi.
-
Dziadku... – wyszeptała, wdychając zapach kiepskiej, dziadkowej kuchni.
-
No wreszcie jesteś – z kuchni wyjrzała głowa Julii. – Mam nadzieję, że mój syn
bardzo cię nie zamęczył, co? Chodź, zjesz obiad – uśmiechnęła się. – Pewnie
stęskniłaś się za ziemskim żarciem?
- Kto gotował? – spytała niepewnie, znosząc
zirytowane spojrzenie dziadka.
- Oczywiście, że ja – krzyknęła Julia, znikając
w kuchni. Gwendolyn odetchnęła z ulgą, na co dziadek dał się lekkiego kuksańca.
Poczuła się dokładnie na swoim miejscu.
Zajebisty blog. Kontynułuj.
OdpowiedzUsuńGenialnie... Tylko czemu Kevin jest zły i Devlin (na razie to tak wynika) nie jest synem Gwen?! Czemu w ogóle się z nim rozwiodła...? TT^TT
OdpowiedzUsuń