Wymyślona we wrześniu zeszłego roku historia o Wandzie i Bronku zanim się spotkali i jakiś czas potem.
Scena
była całkiem pusta.
Reżyser,
Aleksander Śliwiak, ziewnął przeciągle i wyciągnął z kieszeni metalowe
pudełeczko w kształcie prostokąta. Uchylił wieczko, by wyciągnąć białą, ciasno
zwiniętą rurkę z mieszanką liści różnych odmian tytoniu. Czekał cierpliwie na
pojawienie się pierwszych aktorów. Wyjął z płaszcza, który rzucił na krzesło
obok siebie, zapalniczkę. Podrzucił kilka razy czarny przedmiot, jakby
zastanawiając się, czy wznieć płomień, po czym włożył sobie do ust papierosa.
Przekręcił kółko tracące i obserwował, jak bucha niewielki ogień, muskając lekko
koniec trzymanej w ustach rurki. Aleksander Śliwiak westchnął ze znudzeniem i
poprawił się na krześle.
Kurtyna
poruszyła się nagle, szarpnięta jakby niespodziewanym powiewem. Niemal
niezauważalnie, ale wnikliwe oko dostrzegło falowanie czerwonego, grubego
materiału. Skoro do środka wdarł się wiatr, to znaczy, że ktoś uchylił drzwi. A
tylko jeden pracownik teatru, występujący w tej sztuce, wchodził przez główne
wejście, zamiast od razu pokierować się do garderoby. Honorata Mazur, starsza
kobieta z zadawalającym doświadczeniem aktorskim, zaczęła schodzić powoli po
stopniach, mijając kolejne rzędy miejsc.
Aleksander Śliwiak odwrócił się uprzejmie i uśmiechnął,
odsłaniając drobne, pożółkłe od papierosów zęby.
-
Witam.
-
Dzień dobry – odpowiedziała spokojnie Honorata Mazur, zdejmując z głowy czarny,
matowy kapelusik z wywiniętym rondem.
Poruszała
się z gracją tancerki, którą podobno była jeszcze długo przed wojną. W barwne
bajki, jakoby to polscy chłopcy, walczący z wrogiem, za nią szaleli, nie wierzył
już nikt, ale sześćdziesięcioletnia kobieta nie przestawała ich snuć z błogim
uśmiechem rozmarzenia. Usiadła na miejscu obok reżysera, gładząc i tak już
przylizane, posiwiałe włosy. Wpatrywała się w pustą scenę mądrymi, szarymi
oczami, nie mówiąc ani słowa. Aleksander Śliwa zerknął na nią podejrzliwie,
zastanawiając się, czy dobrze zrobił, wybierając ją do roli Marty, niani Julii.
Honorata Mazur była bowiem kobietą cichą i umiarkowaną, a tymczasem jej
bohaterka – rubaszna, dosadna i pikantna. Wśród aktorów krąży jednak przesąd,
że najlepiej gra się postacie, całkiem nieprzypominające charakterem odtwórcy.
-
Powinnam iść – zauważyła Honorata Mazur, unosząc się z miejsca. Bladozielone
sukienka do kola nieco się zmięła; kobieta podniosła z jednego z foteli swój
kapelusik i poszła w stronę sceny, mrucząc pod nosem swoje kwestie. Równie
powoli jak zwykle, poczłapała po drewnianych schodkach, wchodząc na scenę.
Deski zaskrzypiały cichuteńko, niemal niedosłyszalnie.
Poszła
prosto do garderoby. Aleksander Śliwiak znów patrzył na pustą scenę, snując w
myśli, jak powinna wyglądać dekoracja na premierowy spektakl. Zamierzał omówić
tą sprawę z dekoratorem teatralnym, bo czekało ich przecież wcale nie łatwe
zadanie. William Shakespeare opisał sceny, dziejące się w różnych miejscach. Od
placów publicznych przez cele i pokoje aż po ogrody. Stworzenie odpowiedniego
klimatu może się okazać naprawdę trudnym zadaniem.
W
garderobie Honorata Mazur usiadła przy swojej toaletce wykonanej z pięknego
drewna olchowego. Położyła kapelusik z odwiniętym rondem na blacie i zerknęła
zalotnie w lustro. Już nie była tak piękna jak dawniej, ale wciąż urodziwa.
Przejechała opuszkiem palca po zmarszczce na czole, jakby chcąc wygładzić
niepożądaną oznakę starości.
Na
korytarzu od strony wejścia do garderoby zabrzmiały ciche, niepozorne kroki.
Najprawdopodobniej zbliżała się Wanda Ryszkowska, jedna z najbardziej
obiecujących aktorek młodego pokolenia, która miała zagrać tytułową Julię w
sztucę w reżyserii Aleksandra Śliwiaka. Zawsze przychodziła równiutkie
półgodziny przed rozpoczęciem próby, twierdząc, że właśnie tyle czasu
potrzebuje na przygotowanie się do występu.
Drzwi
uchyliły się delikatnie ze skrzypem nienaoliwionych zawiasów i do środka weszła
młoda, ciemnowłosa aktorka, Wanda Ryszkowska. Odetchnęła głęboko, wdychając
pełne kurzu i aromatów najróżniejszych perfum. Każda aktorka wylewała na siebie
litry najróżniejszych zapachów – jedna lubiła orzeźwiającą woń cytrusów, inna
wolała pachnidła delikatne, kwiatowe, tak bardzo lubiane przed kobiety tego
wieku, a kolejna oblewała się olejkami korzennymi, tytoniowo-skórzanymi. Część
artystów czuła, że na taką mieszankę cała zawartość żołądka pochodzi im do
gardła, ale byli też tacy – do których zaliczała się właśnie Wanda Ryszkowska –
którym bez niej garderoba wydawałaby się obcym i nieprzychylnym pomieszczeniem.
-
Dzień dobry, Honorato – Wanda uśmiechnęła się i ucałowała policzek koleżanki po
fachu.
-
Dla kogo dobry, to dobry – westchnęła starsza kobieta, wycierając skórę. Nie
lubiła przesadnej wylewności, która ostatnia była swego rodzaju „modą” wśród
aktorek młodego pokolenia. Wanda Ryszkowska uśmiechnęła się w odpowiedzi, nie
kontynuując tematu. Jako jedna z niewielu dziewcząt w jej wieku, nie była
przesadnie kurtuazyjna i nie zapytała, bo przecież wcale ją to nie obchodziła,
dlaczego Honorata ma zły dzień.
Wanda
zawiesiła na wieszaku beżowy, lekki płaszcz i przeciągnęła się, ziewając
głośno. Była ubrana zgodnie z najnowszą, panującą modą. Prosta sukienka o
barwie wanilii z opuszczoną talią aż na biodra, dzięki czemu niemal całkiem
zanikło wcięcie, zresztą piersi aktorki też były zatuszowane dzięki krojowi,
sięgała tylko do kolan. Buty aktorki były okryte, ot, leciutkie damskie
pantofle.
-
Gorąco dzisiaj – rzuciła Wanda od niechcenia, siadając przy swojej toaletce.
Założyła nogę na nogę i zaczęła szperać w szufladach, gdzie jak zwykle panował
niepożądany bałagan. Grzebyki, drobne kosmetyki, puderniczki, lusterka,
pamiątki z przedstawień, koperty z listami i kartkami od wielbicieli, zasuszone
koniczyny i kwiatki, zdjęcia, a nawet ulotki – wszystko wala się razem, coraz
bardziej zniszczone i poszarpane, a skutkiem tego jest złość dziewczyny, gdy ta
nerwowo przerzuca przedmioty, nie mogąc znaleźć tej potrzebnej rzeczy.
-
Rzeczywiście – przytaknęła Honorata Mazur, nakładając na policzki jasny,
jaśniutki, niemal biały puder. – Aż dziwnie, jak na jesień.
Wanda
usiadła przodem do lustra i przyjrzała się uważnie swojego odbicie. Wyciągnęła
z szuflady stary, szczerbaty grzebyk i zaczęła przeczesywać ciemne, połyskliwe
loki, miękkie i przyjemne w dotyku. Nie była wyjątkowo piękna, ale wiele kobiet
mogło jej pozazdrościć urody, bo brzydka też wcale nie była. Gładka, jasne
cera, ciepłe, brązowe oczy z wachlarzem gęstych rzęs, mocno zarysowane kości
policzkowe, pełne, różowiutkie usta. Czasami, gdy przez długie minuty
wpatrywała się w tafle lustra, wydawało jej się, że ma może trochę zbyt
kwadratową szczękę.
Po
chwili wyciągnęła z najmniejszej szufladki siatkę, przyozdobioną maleńkimi,
podróbkami cyrkonii i włożyła ją na głowę, chowając pod nią zaplecione w lekki
koczek włosy. Przygładziła pasmo, które wymknęło się zabiegowi i sięgnęła po
puder. Powoli nakładała go sobie na policzki, dbając dokładnie o każdym
centymetr skóry. Lubiła sama przygotowywać się do występów, a gdy
charakteryzatorka się przy niej krzątała, czuła się zdenerwowana i niepewna.
Mrugała, ruszała się, wierciła, co sprawiało, że końcowy efekt był może
zadawalający, ale daleki od olśniewającego, a właśnie tego zawsze oczekiwała
Wanda.
Obie
aktorki milczały dłuższą chwilę; Wanda nigdy nie lubiła szukać na siłę tematu
do rozmowy, a Honorata nie mówiła wiele, zachowując w każdej rozmowie powagę i
umiarkowanie. Obie były zbyt zajęte własnymi sprawami i przygotowaniem do prób,
by marnować czas na pogaduszki o wszystkim i o niczym, a w gruncie rzeczy wiele
wspólnych tematów nie miały z powodu znacznej różnicy wiekowej.
Po
chwili weszły kolejne dwie aktorki – Matylda Wróbel, która miała zagrać matkę
Julii i Zuzanna Potocka, która z kolei wcielała się w rodzicielkę Romea. Obie
panie zawsze przychodziły razem, rozgadane i rozweselone, co wśród osób w ich
wieku było rzadkie. Zwykle widywało się troskę niż taką nieuzasadnioną radość
ze spraw małej wagi.
Wanda
skończyła się przygotowywać kilka minut przed rozpoczęciem próby. Uśmiechnęła
się do swojego odbicia, jednym uchem słuchając bezsensownego paplania Zuzanny
Potockiej, która zawsze za dużo gadała, nie trzymając się żadnego ładu, mówiąc
o jednej sprawia, zahaczała o trzysta – jeśli nie więcej – innych, czasem nawet
nie związanych, tematów. Właśnie żywo rozprawiała o nowym właścicielu sklepu z
kapeluszami na Czerniakowie, który rzekomo sprzedawał nakrycia głowy po cenach
z kosmosu.
Próba
zaczyna się bez zbędnych ceremonii. Pierwsza scena trwa w najlepsze, po
dłuższej chwili zaczynają dobiegać odgłosy przyspieszonych oddechów,
dynamicznych kroków i stukot drewnianych mieczy, które uderzają o siebie z dużą
siłą. Najuważniej nasłuchiwała Matylda Wróbel, która już nawet nie skupiała się
na nieprzerwanym monologu Zuzanny na temat sklepiku z kapeluszami. Po chwili wstała
i weszła na scenę przez niewielkie drzwiczki, które potem miały zostać ukryte w
cieniu dekoracji.
Po
chwili ze sceny dobiegł donośny głos Huberta Grazoła, który wcielał się w ojca
Julii, pana Kapulet.
-
Co to za hałas? Podajcie mi długi mój miecz! hej!
-
Raczej kulę; co ci z miecza? – spytała
Matylda Wróbel.
Wanda
odchyliła się na krześle, balansując nieuważnie na dwóch nóżkach i zaczęła
rozmyślać, puszczając wodzę fantazji. Jej bohaterka, tytułowa Julia, pojawia
się dopiero w III scenie, miała jeszcze trochę czasu dla siebie. Bezmyślnie
zerknęła na ramę lustra, do której poprzyczepiane były setki drobiazgów –
głównie bileciki z bukietów dostarczanych do garderoby i karteczki od
wielbicieli. Czasem widzowie spisywali na nich swoje uwagi, pochwały lub
zarzuty, innym razem po prostu kurtuazyjnie chwalili z niepotrzebną
przesadnością. Od niechcenia zaczęła czytać poszczególne teksty, czując się
nagle pewniejsza siebie i lepsza w swoich fachu. Skoro widzowie ją doceniali,
musiała być chociaż dobra, jeśli nie bardzo dobra.
Czas,
który dzielił ją od wejścia na scenę, nagle minął niepostrzeżenie. Usłyszała
nawoływania Honoraty Mazur, grającą Martę, opiekunkę Julii. Wstała z krzesła
dumnie i pewnym krokiem poszła na scenę. Przestała być Wandą Ryszkowską i
zapomniała o całym świecie.
-
Czy mnie kto wołał?
-
Mama – odparła Honorata.
-
Jestem, pani – Wanda zwróciła się do Matyldy Wróbel. Kobieta miała
niebieściutkie, małe oczka i kasztanowe włosy, opadające na ramiona, w ryzach
trzymały je tylko nieliczne, metalowe wsuwki. – Co mi rozkażesz?
Wanda
grała całą sobą, wkładając w każde wypowiadane zdanie wiele emocji. Niektórzy
zarzucali jej, że aż przesadzała, ale ona sama powtarzała zawsze, że jak możne
dobrze odegrać daną postać, skoro ograniczałaby się w pokazywaniu jej uczuć.
Czas trwania próby przedłużył się niepostrzeżenie, im dalsze sceny są
odgrywane, tym więcej jest dyskusji i poprawek reżysera. A to ktoś źle
wypowiedział tekst albo go całkiem przekręcił, innym razem aktorzy ustawiali
się tak, że najważniejsza postać skryła się gdzieś za sylwetkami innych.
Aleksander
Śliwiak zawsze wypowiadał każde zdanie spokojnie i bez nerwów. Nawet, kiedy
zdążało się, że jakąś marną aktorzynę trzeba było poprawiać kilkanaście razy, a
ta wciąż nie potrafiła odpowiednio wypowiedzieć swojej kwestii, on potrafił
zapanować nad irytacją. Już dłuższy czas obracał się w teatralnym środowisku i
doskonale wiedział, że jeśli reżyser wpadał w szał, gdy coś nie wychodziło,
zawsze w głębi serca szalał z obawy, że na premierze wszystko pójdzie nie tak.
-
Wanda, żwawe dziecko wygląda na bardziej martwe od ciebie! Weź, że się przyłóż
– upomniał młodą aktorkę. Wanda Ryszkowska uniosła się na łokciu, otwierając
oczy i westchnęła głęboko.
Z
teatralnym poirytowaniem i rezygnacją opadła z powrotem na deski sceny – na
razie musiała leżeć na twardym, ale dekorator teatralny planował, że na środek
sceny zostanie wstawiony postument, gdzie wśród poduszek i jedwabiu będzie
mogła spocząć jej bohaterka. Klęczący przy niej Andrzej Bławat, Romeo,
zachichotał lekko i ponownie ujął jej dłoń.
-
Dla ciebie, Julio – wyszeptał z mocą.
Aleksander
Śliwiak uśmiechnął się z zadowoleniem. Lubił Andrzeja za jego talent do
wkładania wielu emocji naraz w wypowiadaną kwestie. Miłość, rozpacz, strach i
brzmienie szaleństwa zmieszały się w krótkim zwrocie do ukochanej tak
doskonale, że chyba nawet najmniej wrażliwym widzom zakręci się w oczach łza
rozrzewnienia.
Scena
przestała już być pusta. Nawet bez wymyślnych, misternie przygotowanych
dekoracji stała się nagle żywa.
Na
dworze powoli zapadał zmrok. Szare niebo, gęsto spowite chmurami, powoli coraz
bardziej ciemniało. Coraz rzadziej przemykał pod nim czarny, chudy ptak,
uciekający gdzieś, gdzie będzie cieplej. Nieliczne drzewa przy warszawskich
ulicach chwiały się pod wpływem podmuchów silnego wiatru. Ludzi było już coraz
mniej, tylko kilku spóźnionych przechodniów powoli wlokło się do swoich domów,
przykuleni i zmarznięci do szpiku kości.
Nad
potężnym gmachem teatru zawisł księżyc w pełni – niby okno, przez które zmarli
zerkali na swoich żyjących potomków. Słabym światłem rozjaśniał posępny,
jesienny wieczór. Zdawało się, że nawet latarnie przy głównych ulicach świecą
niechętnie.
Dochodziła
dwudziesta, gdy na scenie aż wrzało od dyskusji. Próba skończyła się
powodzeniem, wyszło naprawdę ciekawie. Wanda Ryszkowska narzekała w duchu na
ból pleców spowodowanym długim leżeniem bez ruchu na twardym drewnie. Andrzej
Bławat dopijał całkiem zimną kawę, słuchając uwag reżysera dotyczących jego
monologów. Honorata Mazur oparła się o ścianą i z właściwym sobie umiarkowaniem,
milczała. Pozostali aktorzy niespiesznie zaczęli zbierać się do domu, świadomi,
że na dworze czeka tylko chłód i długa, ciemna droga do domu.
-
Czeka nas jeszcze dużo pracy – westchnął Aleksander Śliwiak. Odpowiedziały mu
niemrawe kiwnięcia. – Dziękuję wszystkim!
Na
sali rozbrzmiały pojedyncze brawa.
-
Dziękuję – powtórzył Aleksander Śliwika, kłaniając się lekko.
Pierwsza
wyszła Matylda Wróbel, a za nią pozostali aktorzy, rozchodząc się do garderób.
Andrzej Bławat dopił swoją zimną kawę, uśmiechnął się do reżysera i także
opuścił scenę. Rozmawiając z młodą koleżanką, Wandą Ryszkowską, pokierował się
w stronę garderoby. Najdłużej zwlekała Honorata Mazur. Z nostalgią wpatrywała
się w pustą scenę, słuchając ciszy.
U
pań w garderobie wrzało od rozmów i ploteczek. Zuzanna Potocka, która miała
wprost chorobliwą skłonność do gadania, wpadła w pasje i bez chwili przerwy
rozprawiała o jakiejś zbędnej sprawie. Wanda uśmiechała się półgębkiem, udając,
że kawaler, z jakim koleżanka po fachu widziała swoją sąsiadką, w ogóle ją
obchodzi. Myślami błądziła gdzieś po plażach nad Bałtykiem.
Nad
morzem była tylko jeden raz – razem z Danką Rachwalską pojechały tylko we dwie,
by zobaczyć te przecudne plaże, miękki sypki piasek i wodę, której końca nie
widać. Zatrzymały się w Dębach u znajomej ciotki Danki u ujścia rzeki Piaśnicy.
Wanda pamiętała, jak była zachwycona architekturą pensjonatów, które często
widywała. Nadmorskie nieprzebyte lasy otaczały je, sprawiając, że wyglądały
tajemniczo i zachęcająco. Godzinami przesiadywały w wiklinowych koszach,
chowając się przed wiatrem albo słońcem, albo i przed tym i przed tym. W
pamięci wyryły jej się setki obrazów – panie w kapeluszach, mężczyźni w
piżamach i szlafrokach z sentyment oglądający zachody słońca, skrzeczące mewy i
dzieci, bawiące się w wilgotnym piasku.
Nad
morzem też poznała Karola Ryszkowskiego, swojego obecnego męża. Przystojny,
inteligentny, błyskotliwy mężczyzna zaczepił ją i Dankę na jednej z potańcówek.
Chociaż Dębki nie były dużą miejscowością, i tutaj organizowano zabawy.
Wanda
pamiętała dokładnie tamten wieczór. Danka była taka podekscytowana zabawą,
miała na sobie czarną, połyskliwą sukienkę do kolan, a krótko ścięte włosy
gładko przylizane. Wcisnęła na głowę opaskę przyozdobioną czarnym, wielkim piórem,
komponującym się z kolorem włosów i odcieniem materiału. Wanda z kolei założyła
spodnie z podniesioną talią za kostki i jedwabną bluzkę z żabotem. Obie
nieustannie się śmiały, co pozostało im aż do teraz.
Karol
podszedł całkiem niespodziewanie, gdy oparły się o ścianę, sącząc napoje z
metalowych szklanek.
-
Prawda, Wandziu? – Zuzanna Potocka zerknęła na nią, szukając potwierdzenia dla
swoich słów. Aktorka, wyrwane z rozmyślań, z roztargnieniem przytaknęła i
zdjęła z włosów siatkę, pozwalając kosmykom miękko opaść na ramiona. Patrzyła w
lustro, widząc tylko całkiem ładną dziewczynę z mnóstwem pudru na twarzy,
zmęczoną, ale spełniająca się. Tylko czy szczęśliwą?
Wyjęła
z szuflady chusteczkę i zwilżyła ją lekko wodą z kubka, ustawionego na blacie
toaletki. Powoli zmyła resztki pudru, zastanawiając się, czy warto wracać do
domu. Mogłaby na przykład zamiast tego wstąpić po Dankę Rachwalską, porwać ją
do kawiarni i całą noc raczyć się doskonałym, półsłodkim winem, które obie tak
uwielbiały. W domu czekała ją tylko matka i mąż.
-
Do widzenia – Honorata Mazur zacisnęła palce na ramieniu Wandy i uśmiechnęła
się dobrotliwie, pozwalając, by matowy kapelusz z odwiniętym rondem opadł jej
na czoło. Szybko skierowała się w stronę wyjścia.
-
Spokojnej nocy! – zawołała za nią Wanda.
Schowała
wszystkie swoje rzeczy do szufladek toaletki, przy okazji robiąc w skrytkach
jeszcze większy bałagan.
Zabrała
z wieszaka swój beżowy płaszcz i wyszła, żegnając się ciepło z innymi
aktorkami, które były jeszcze skazane na słuchanie gadaniny Zuzanny Potockiej.
We
„Wronie” było ciepło i przyjaźnie. Wanda weszła do kawiarni zmarznięta i bardzo
głodna. Na dworze wiał porywisty, zimny wiatr, uderzający w nielicznych
przechodniów. Ręce i policzki – bo przecież nie wzięła rękawiczek ani szalu
wbrew namowom matki, która zapowiadała chłodny wieczór – miała całkiem czerwone
i zgrabiałe.
Odetchnęła
głęboko, delektując się zapachem świeżo upieczonych ciasteczek i kawy.
„Wrona”
była niewielką kawiarnią oddaloną od Teatru Narodowego zaledwie dwie ulice.
Mieściła się zaraz przy sklepie z obuwiem. W jasno oświetlonym pomieszczeniu
stoliki ustawiono bez żadnego ładu, a przy nich – twarde fotele, na które
rzucono jakiejś poduszki z poszewkach domowej roboty. Ściany miały przyjemny, jasnozielony kolor; wszędzie
widniały obrazy przeróżne – zarówno dzieła wybitnych artystów jak i proste
rysunki dzieci, które nadawały kawiarni niepowtarzalny klimat. Całości dopełniał
jeszcze nieco poplamiony kawą i herbatą dywan i meble z jasnego, niemal białego
drewna.
-
Wandzia!
W
kąciku siedziała wysoka, niepokojąco chuda brunetka w czerwonej szmizjerce. Na
widok młodej aktorki wstała z miejsca, zostawiając przy stoliku parującą
filiżankę z kawą i podbiegła, by ją serdecznie uściskać. Danka Rachwalska była
najlepszą przyjaciółką Wandy jeszcze z gimnazjum. Naturalnie była blondynką,
ale od lat farbowała włosy henną na ciemny, lekko orzechowy kolor.
-
Witaj – Wanda objęła dziewczynę mocno. – Jestem taka głodna! – przyznała. Danka
roześmiała się ciepło i poprowadziła aktorkę do stolika.
Wanda opadła ciężko na twardy fotel i
westchnęła ze zmęczeniem. W pośladek wbijała jej się czarna kopertówka Danki,
którą przyjaciółka nieopatrznie tam zostawiła. Ciepło i rozleniwienie panujące
w kawiarni sprawiło, że ogarnęła ją intensywna senność. Danka z zaciekawieniem
wypytywała o próbę, coraz dmuchając jej w twarz kłębem dymu z cygaretki.
Zamówiły
talerz delikatnych, słodkich placuszków obficie posypanych cukrem i dwie
herbaty. Czas mijał niepostrzeżenie, a gości we „Wronie” było coraz mniej i
mniej, aż w końcu zostały całkiem same, zajadając się deserem, całe wyklejone
cukrem, który rozpuścił się na gorącym cieśnie. Żartowały i śmiały się niemal
ciągle, beztroskie i wesołe jak zawsze.
Dopiero
po dwóch długich godzinach, gdy kelnerka i właściciel kawiarni dawali już
bardzo wyraźne znaki, że panie muszą iść do domu, bo wcześniejsze dyskretne
sugestie nie działały, wyszły z kawiarni, dziękując za wyśmienity posiłek. Na
dworze czekała na nich chłodna i ciemna noc.
-
Nie chce jeszcze wracać do domu – wyznała Wanda, gdy szły jedna z głównych ulic
oświetlanych przez nieśmiałe światło lamp.
Danka
zerknęła na nią kątem oka na przyjaciółkę.
-
Chodź do mnie? – zasugerowała niepewnie.
-
Nie – Wanda uśmiechnęła się lekko. – Karol na mnie czeka.
-
Karol – prychnęła. – Poczeka, zatęskni, bardziej pokocha.
Przytaknęła
i ucałowała ją w policzek.
-
Dobranoc.
Danka
skinęła głową i poszła w swoją stronę.
Wanda
westchnęła. Nie lubiła wracać do domu późnym wieczorem. Opatuliła się dokładnie
beżowym płaszczem i powoli ruszyła ulicą, kierując się w stronę Hożej. Piętnaście
minut później wchodziła po schodach ku jednemu z ostatnich pięter starej, ale
eleganckiej kamienicy.
W
domu pachniało gołąbkami z obiadu. Wanda zdjęła płaszcz, rzucając go na wieszak
w przedpokoju. Drzwi po prawej prowadziły do kuchni. Zajrzała przelotnie do
garnka, zastanawiając się, czy nie odgrzać sobie posiłku. Z pokoju mamy
dochodziła ciche chrapanie, przerywane gniewnymi pomrukami. Zdarzało się, że starsza
kobieta mówiła niewyraźnie przez sen. Wanda
zdjęła z nóg leciutkie, damskie pantofle i bezszelestnie weszła do sypialni,
którą dzieliła z mężem – Karolem. W środku pachniało tanimi papierosami.
Noc
minęła zbyt szybko.
Mam dwa łędy i zaraz sama jakiś szczelę, "mówiąc o jednej sprawia" sprawie. " "rozpuścił się na gorącym cieśnie", cieście. Opowiadanie piękne, ale kiedy zostanie wpleciony klimat wojny?
OdpowiedzUsuńI mi literkę ucięło, błędy
Usuń