Dolores
wciągnęła ze świstem powietrze. Stała na klatce schodowej od siedmiu minut,
zastanawiając się, dlaczego chce pomóc Fundacji Huntik. Żadne oficjalne więzy
już nie łączyły ją z Łowcami, a mimo to, nie potrafiła wrócić do swoich spraw,
gdy groziło im niebezpieczeństwo. Westchnęła i zadzwoniła.
Znała
dom Carli Vale całkiem nieźle. Trzypokojowe mieszkanko było wiecznie zakurzone
i nieposprzątane, bo kobieta nie znajdowała czasu na odkurzanie, a nie chciała
tracić pieniędzy na wynajęcie pomocy. Na wysokich regałach piętrzyły się stare
mapy, książki w przeróżnych językach, figurki, maski, perfumy i obrazki.
Podobnie jak większość Łowców, Carla przywoziła z wypraw wiele pamiątek, które
potem porzucała i zapomniała, zajęta nowymi wyzwaniami. W swojej sypialni
zostawiała stosy ubrań, a gdy nie miała już co na siebie założyć, odsyłała
ogromne siaty do pralni. Dolores dobrze wiedziała, po kim Dante miał paskudną
skłonność do bałaganiarstwa.
Zadzwoniła.
Przez
moment myślała, że Carli nie ma w domu, ale po chwili drzwi się uchyliły i
stanęła w nich kobieta w czarnych, opiętych spodniach i kwiecistej bokserce.
Twarz miała surową i kwaśną, oczy – lodowate, a spojrzenie – zabijające.
Miedziane, falowane włosy okalały blade policzki. Mogła mieć trochę ponad
dwadzieścia lat, ale patrzyła, jakby dawno przekroczyła dwieście. A jednak –
mimo swojej dumnej, obrażonej miny – była oszałamiająco piękna. Dorastająca
dziewczęcość rzucała ostatnie promienie na jej poważną twarz, próbując
rozjaśnić oblicze niezadowolenia.
-
Meredith!
Dolores
nie spodziewała się, że spotka dawną przyjaciółkę w domu Carli Vale. Nie
wierzyła w takie przypadki; Meredith Petterson zapewne została tu specjalnie
zaproszona. Dolores poczuła, że cała pewność siebie z niej ucieka. Nie chciała
spowiadać się przed kimś z jej dawnej paczki. Chociaż Meredith nie była z nimi
w drużynie, stanowiła część czegoś, co było jak rodzina. Jej obecność była
niemal tam samo bolesna jak Lorcana czy Dantego.
Znały
się bardzo długo. Dolores zawsze była zazdrosna o urodę, maniery i wdzięk
Meredith. Przy niej czuła się jak brzydkie, niezdarne kaczątko, które chwieje
się na swoich obcasikach, wygląda tandetnie i plastikowo.
Meredith
odsunęła się bez słowa i wpuściła ją do środka. Nie odzywały się do siebie, bo
żadna nie wiedziała, co powiedzieć. Dolores nieśmiało podążyła za nią w stronę
kuchni. Po drodze ściągnęła szpilki, bo Carla Vale nie cierpiała, gdy deptano i
brudzono jej dywany, chociaż te zawsze były
pełne okruchów i pyłu.
-
Nie wiem, co kombinujesz, ale się dowiem – zapewniła ją Meredith tak cicho, że
Dolores ledwo ją słyszała. – Bo nie wierzę w cudowne zmiany charakterów.
Dolores
poczuła, że się rumieni. Cudowna zmiana charakteru? Nie zmieniła się ani trochę
przez te miesiące, może jedynie nauczyła się ciężko pracować, ale wciąż
pozostawała tą samą wesołą, wygodnicką Lolą, która deklamuje niemiecką poezję i
uwielbia wysokie, niedorzecznie drogie szpilki. Nigdy nie była zła ani
wyrafinowana. Jej „infiltracja” była bardziej zabawą, która w pewnym momencie p
r z e s t a ł a być zabawna i wymknęła się spod kontroli.
Uśmiechnęła
się z zakłopotaniem i zaczęła
rozdrapywać skórki, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękami.
Salon
Carli był jasno oświetlony. Przez duże okna wpadało południowe, ciepłe słońce.
Dolores pamiętała czasy, gdy siedziała tutaj razem z Dantem i Lorcanem,
objadając się obrzydliwi, kleistymi niebieskimi galaretkami.
Usiadły
na fotelach naprzeciwko siebie i milczały. Meredith skrzyżowała nogi i oparła
dłonie na kolanach; wyglądała jak prezenterka z telewizji śniadaniowej, a nie
Łowczyni.
Drzwi
łazienki skrzypnęły i na korytarzu rozległy się ciężkie kroki człowieka
śpiącego i znudzonego.
-
You could travel the world/ But nothing
comes close/ to the golden coast/ Once you party with us/ You'll be falling in
love/ Oooooh…! Oh! Oooooh!
Dolores
wyprostowała się i nadstawiła uszu. Śpiew – czy raczej darcie mordy – był tak
przesadzony, skrzekliwy, że niemal czuła, jak uszy zaczynają jej krwawić.
Spojrzała pytająco na Meredith, ale ta w skupieniu skubała paznokieć kciuka.
-
California girls/ We're undeniable/ Fine,
fresh, fierce! Im all up on you/ Cause you representing California! O-oo! Ayaaooh!
-
Carla brała prysznic, to wszystko.
-
O.
Dolores
poczuła, że znów powraca pełne dyskomfortu uczucie niezręczności. Kiedyś
Meredith powiedziała jej, w kim się kocha (co było dość obrzydliwe, bo Lola
dobrze znała tego chłopaka i nie wierzyła, że można się zadurzyć w kimś tak
głupkowatym), a teraz… Wbijała w nią podejrzliwe, zawistne spojrzenie, od które
ciarki przechodziły po plecach.
Do
salonu wkroczyła Carla Vale. Wyglądała na starszą niż Dolores ją zapamiętała,
ale wciąż miała swoją naburmuszoną, niewdzięczną minę i krótkie, siwe włosy. Na
każdego patrzyła, jakby zjadł jej ostatni kawałek pizzy. Miała kwadratową,
pełną twarz, mocne rysy, usta zaciśnięte i suche, oczy - niechętne i oschle.
Nosiła żółtą piżamę z koszulą zapinaną na guziki i spodniami w bladoniebieską
kratę.
-
Co takiego masz mi do powiedzenia, Lola?
Spokojnie
usiadła na foteli i postawiła stopy na stoliczku do kawy.
-
Carla…
-
To musi być n a p r a w d ę ważne, skoro zawracasz mi głowę! – zakpiła. – No,
dalej, słucham.
Dolores
nienawidziła momentów, gdy musiała się tłumaczyć. Odetchnęła głęboko, czując,
że to nie będzie łatwa rozmowa. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. Złożyła
ręce na kolanach i dłuższą chwilę wpatrywała się w złoty, błyszczący lakier na
paznokciach. Śliczny kolor,
uśmiechnęła się w duchu. Podobałby się
Lorcanowi.
-
Od czego mam zacząć? – spytała wreszcie.
-
Najlepiej od początku! – prychnęła Carla Vale.
-
W takim razie to będzie naprawdę długa opowieść.
Dolores
przywołała wszystkie wspomnienia. Cudowne wakacje w Wenecji, gdzie poznała
Dantego i Lorcana, wspólne wypady na kawę, spacery, późniejszą rozmowę z ojcem
i zachęcenie do czegoś, co można było nazwać naiwnym szpiegowaniem, pierwsze
misje, zaczynanie jako Łowca oraz ten nieszczęsny dzień, gdy Lorcan zajrzał do
jej telefonu i zobaczył trochę za dużo.
-
Kłamstwo zawsze ma krótkie nogi – wtrąciła Meredith.
Dolores
mówiła dalej. Przyszedł okres jej tułaczki. Odwróciła się od Organizacji, a nie
mogła wrócić do swojej dawnej drużyny, więc została zdana na siebie. Początkowo
wcale nie było źle. Na karcie kredytowej miała tyle zer, że niejednemu
zbielałoby oko. Wydawała na hotele ze spa i basenami siarkowymi, na nowe
ciuchy, na drogie mieszkania w drogich miastach. Później przyszło opamiętanie i
świadomość, że jeszcze miesiąc, może dwa, i nie będzie miała nawet na bułki.
Oszczędziła
im żałosnych opowiastek o tym, jak próbowała startować w modelingu, harowała na
kasie, w księgarni, sprzedawała parasolki i podrobiła kursy, by zostać
ratownikiem. Przeszła od razu do dnia, gdy spotkała podejrzanego zielarza.
-
Chciałam… Pomyślała, że może będzie tam coś dla Metza – wydusiła, nie patrząc
Carli w oczy. Ta mruknęła coś pod nosem, jakby zupełnie jej nie wierzyła.
Szybko zrelacjonowała rozmowę z zielarzem. Gdy opowiadała, że odrzuciła
propozycję powrotu do domu, sama się sobie dziwiła, dlaczego zrezygnowała.
Wszystko byłoby wtedy prostsze!
-
Jakoś nie wierzę w tą historyjkę z super-skuteczną bronią – podsumowała Carla,
gdy Dolores wreszcie zakończyła opowieść. – Nieźle nawymyślałaś, Lola.
-
Ale…! Patrz na to! – dziewczyna zerwała się na równe nogi i podsunęła pod nos
Łowczyni poparzony nadgarstek. Bąble zaczynały się zabliźniać i goić, ale
czerwony ślady wciąż pozostawały jako pamiątka przykrej pułapki.
Carla
Vale uniosła brwi.
-
Ja też jej nie ufam, Carlo – odezwała się Meredith. Dolores poczuła, że znów
się czerwieni, gdy przyjaciółka mówiła o niej jak o kimś obcym, trzecim,
bezosobowym. Miała ochotę się wtrącić, zaprotestować, powiedzieć, że „ona” ma
imię. – Ale jeśli rzeczywiście istnieje takie zagrożenie, to nie możemy tego
zignorować. Może warto się przyjrzeć naszym kolegom z Organizacji.
Starsza
kobieta wstała i podeszła do okna. Odgarnęła firankę i patrzyła dłuższą chwilę
przez szybę, kręcąc na palcach siwe pasmo.
-
Lola. Ten zielarz… Kim był? Nazwisko? Cokolwiek? – spytała w końcu, a Dolores
poczuła się jak ostatnia idiotka.
-
Chyba… No, obawiam się, że nie wiem.
Carla
odwróciła się i wbiła w nią bursztynowe oczy.
-
Jak to „nie wiesz”?
-
Chyba… Nie powiedział mi…?
Meredith
wydała z siebie coś na kształt rozbawionego prychnięcia, ale Dolores wcale nie
było do śmiechu. Carla Vale patrzyła na nią w
taki sposób, że czuła, jakby zawiodła i dała klapę, chociaż właśnie
ostrzegała i – być może – ratowała Fundację.
-
No to dałaś klapę, Lola, bo nie przychodzisz do nas z niczym konkretnym –
fuknęła Carla Vale, marszcząc nos z niezadowoleniem. – Ale dowiemy się
wszystko. Chyba mam nawet plan – uśmiechnęła się w sposób, który naprawdę
zaniepokoił Dolores. – No proszę. A myślałam, że w tej gównianej robocie nie
wydarzy się już nic ciekawego.
*
Lok
przekręcił klucz w drzwiach i otworzył drzwi do zatęchłego, dusznego pokoju w
akademiku. Rzucił torbę w kąt i otworzył szeroko okno. Gorące, suche powietrze wpadło
do środka. Chociaż wakacje dopiero się zaczęły, lato było w pełni. Lok
uśmiechnął się szeroko, wystawiając twarz do słońca. Na misji spędzili tyle
czasu na świeżym powietrzu, że dostał piegów na nosie od złośliwych promieni.
Sophie tego nie skomentowała – próbował zgadywać, czy jej się podobają, ale
pozostał bez odpowiedzi.
Pokój
pozostał taki, jakim zapamiętał go Lok przed wyjazdem. Na obrotowym krześle
leżała sterta koszulek do prania, jeansy zwisały z poręczy łóżka, a ze ściany
śmiała się do niego obłędna aktorka z świetnymi… włosami. Westchnął z
zadowoleniem i rzucił się na łóżku, zakładając na uszy słuchawki.
Powinien
odezwać się do mamy. Przed misją odbyli jedną z najtrudniejszych rozmów w
życiu. Zadzwonił do niej wieczorem i nieśmiało powiedział, że w tym roku nie
wróci do domu na całe wakacje i zamierza zostać w akademiku przez znaczną część
lata.
-
Żartujesz, Lok? – Sandra Lambert wybuchnęła serdecznym śmiechem, jakby nie do
końca mu uwierzyła. – Przecież mówiłeś, że nie cierpisz tej szkoły!
-
Jestem uczniem. Wszyscy uczniowie nienawidzą szkoły. Ale, mamo, ja mówię
poważnie.
-
Co ty mówisz, Lok! Mieliśmy pojechać na wakacje we trójkę! Jak zawsze…
Pierścień Kerry... Tak dawno tam nie byłam!
Lok
przypomniał sobie długie, wielogodzinne wycieczki, które od dziecka odbywał
razem z siostrą i mamą. Przechodzili szlakiem niemal każdego roku, ale za
każdym razem widok zapierał dech w piersiach. Nawet trawa była tam jakby
zieleńsza, a powietrze miało lekki, cudowny smak.
-
Przyjadę, mamo, po prostu na tydzień. Albo dwa. Mam tu obowiązki.
Usłyszał,
że po drugiej stronie mama wstaję z fotela. Oczami wyobraźni widział, że ściąga
z nosa grube okulary w metalowych oprawkach i zaczyna krążyć po pokoju ze swoją
zmartwioną, zafrasowaną miną. W przestronnym, czystym pomieszczeniu na pewno
jest jasno i przyjemnie. Na środku stołu stoi wiklinowy koszyk z jabłkami, a w
kuchni wrze woda w czajniku.
-
Synku, czy wszystko w porządku? Dlaczego nie chcesz przyjechać? Coś się stało?
Wpadłeś w złe towarzystwo?
Lok
zastanawiał się, czy Sophie, która potrafi strzelać ogniem i potrafi złamać
kark na kilka sposobów kwalifikuje się
jako złe towarzystwo.
-
Nie, mamo. Chodzi o to, że… zostałem Łowcą – powiedział, mając nadzieję, że
będzie wiedzieć, o co chodzi. Nie potrafiłby wytłumaczyć świata, którego sam
jeszcze nie poznał i nie zrozumiał. Mama wstrzymała oddech i dłuższą chwilę się
nie odzywała, zupełnie jakby kilka razy przetrawiała jego słowa. Rozmawiali
bardzo długo. Lok miał wrażenie, że w czasie godziny usłyszał o swoim ojcu
więcej niż przez całe swoje życie.
-
Dante Vale was uczy? – powtórzyła mama. – Czy ma może coś wspólnego z Carlą
Vale?
-
A bo ja wiem. Kto to jest?
-
Nikt ważny. Uważaj na siebie, synku, dobrze? – poprosiła cicho
*
Dante
spodziewał się telefonu Guggenheima odkąd tylko wrócili z pierwszej, trochę
nieudanej misji. W raporcie załagodził problemy, na jakie natrafili, ale i tak
nie wypadli najlepiej. Podtopiony dowódca, samowolka nastolatki, beznadziejna
ucieczka z hotelu, którą widziało kilkoro przypadkowych gości nie wyglądały
najlepiej przy nazwisko kogoś tak dobrego jak Dante Vale.
Odstawił
dzieciaki (należało by dodać, przeszczęśliwe, podekscytowane, wypytujące o
następne zadanie dzieciaki) do domu, wysłał amulet z Tytanem do analizy i czekał
na telefon z pretensjami, że nie poradził sobie – z pozornie banalną - misją.
Przez
pierwsze siedem godzin od wysłania raportu czekał na telefon od rozgniewanej
matki, która na pewno była na niego wściekła za taki popis na początku drogi
„mentora”. Nie odezwała się, a to oznaczało, że musiała być naprawdę zajęta.
Dante zaczął się niepokoić; jeśli Carla Vale brała jakąś sprawę na poważnie,
zapowiadała się prawdziwa burza w Fundacji.
Gdy
komórka zadzwoniła, wcale nie był zdziwiony.
Na
ekranie podłączonym do telefonu pojawiła się czerwona, pogodna twarz
Guggenheima. Mężczyzna siedział za biurkiem, częściowo zasłonięty stosem
dokumentów do podpisania, w swoim szaro-zielonym garniturze w prążki.
-
Dante, dobrze cię znowu widzieć! – uśmiechnął się szeroko.
-
Przejdź do rzeczy. Narobiłem bałaganu, prawda? – spytał kwaśno.
Guggenheim
spoważniał.
-
Fakt. Ale nasi ludzie szybko się tym zajęli. Turyści, którzy widzieli wasze
zaklęcia i tą żałośną ucieczkę są przekonani, że to wyjątkowo niedorzeczny sen.
Naiwności nigdy nie zawodzi.
-
Dzięki.
-
Ale, Dante, to do ciebie niepodobne. Od dziesięciu lat nie pamiętam, żebyś tak
zawalił jakąś sprawę! Wiesz, plotki
mówią, że jesteś naprawdę niezłym Łowcą – Guggenheim mrugnął do przyjaciela.
Dante
splótł palce i oparł brodę na dłoniach.
-
Źle zrobiłem, że wziąłem uczniów.
-
Dlaczego? Sympatyczne z nich dzieciaki, nie mogą być a ż t
a k źli.
-
I nie są. Tylko ja dałem klapę jako szef. Nie dawałem rady tego wszystkiego
ogarnąć… Powinien bardziej ich pilnować, zdyscyplinować, no wiesz. Powinienem
być dla Sophie i Loka taki, jaki dla nas jest Metz.
-
Daj sobie czas – Guggenheim skinął głową. – Nie tylko Sophie i Lok będą się
uczyć od siebie. Ty od nich też, zapamiętaj sobie. Ale, nie obraź się, muszę
dać ci kogoś do drużyny, żebyście lepiej radzili sobie jako drużyna.
-
Koniecznie? Kogo?
-
Jeszcze nie zdecydowałem. Ale po tej misji oboje widzimy, że przyda ci się ktoś
z doświadczeniem, bo sam nie dasz rady upilnować dwojga amatorów i jeszcze zakończyć
misję.
-
W porządku – Dante skrzywił się. Nigdy nie lubił przymusowej pracy grupowej. –
Tylko niech to będzie ktoś n a p r a w d ę dobry.
-
Po znajomości zrobię co mogę – roześmiał się Guggenheim. Przegarnął jasną
grzywkę, jednocześnie wertując plik zadrukowanych kartek. – No i mam dla ciebie
kolejną misję, łatwizna, więc poradzisz sobie.
-
Zawsze sobie radzę – burknął Dante. Jego męska duma ciężko znosiła naigrywania
z porażek, o czym stary przyjaciel doskonale wiedział. – Gdzie i co?
-
Chorwacja! Nie musisz dziękować.
-
Niby za co mam ci dziękować? Nie mam chwili na nic-nie-robienie, ciągle jestem
w robocie, a ty jeszcze oczekujesz, że będę ci dziękować za dodatkową harówkę.
-
Wybrałem coś przyjemnego! – odburknął Guggenheim. – Miły kraj, sympatyczni
ludzie. Powinieneś się cieszyć. Byłem tam z żoną na wakacjach.
-
Dobra, dobra, do rzeczy.
-
Wszystkie materiały już ci wysłałem. Lot macie za trzy dni. Tylko tym razem…
Zrób to dobrze, Dante – zaznaczył kpiąco. – Na lotnisku będzie czekać wasze
wsparcie.
Dante
wyłączył ekran i rozłożył się wygodniej na kanapie. Nie miał najmniejszej
ochoty znosić towarzystwa dodatkowej osoby, ale wciąż miał nadzieję, że
odbędzie pod „nadzorem” jedną, góra dwie misję.
*