Sztokholm, Szwecja
Szósta trzy
Mieszkanie Dolores Octer
-
Meduza? Metz wysłał nas po Tytana Meduzę! Żartujesz chyba? – Lorcan aż
przyspieszył z wrażenia, omal nie opuszczając reklamówki Zalando z nowymi
ubraniami Dolores. Przedzierali się przez centrum handlowe z kilkoma wypchanymi
torbami, a dziewczyna dopiero się rozkręcała. Zapowiadał się bardzo długi i
bardzo ciężki dzień.
– Lola, to prawie niemożliwe! – Dante aż
westchnął na myśl, że nauczyciel wreszcie im zaufał i powierzył odpowiedzialne
zadanie. Wszyscy wiedzieli, że Meduzy nie udało się zdobyć żadnemu Łowcy, choć
wielu próbowało. Jeśli Metz na nich liczył, nie mogli zawieść.
-
Prawie niemożliwe! – odparł śpiewnie Dolores, wpadając między półki z butami. –
Ale on naprawdę chce, żebyśmy ją dorwali! Co myślisz o tych? – podsunęła mu pod
nos pudełko z niebotycznie wysokimi, niebieskimi szpilkami.
-
Nic nie myślę – Lorcan wzruszył ramionami. – Wydałaś już tyle kasy! Nie
przeginasz trochę?
Dolores
wywróciła oczami i wróciła do buszowania wśród pudełek. Misją zamierzała
cieszyć się po zakupach, teraz był czas nieprzemyślanego szastania pieniędzmi
ojca. Nigdy nie przyznała się chłopakom, kim naprawdę jest jej ojciec. To by
zniszczyło wszystko…
-
Kurczę, to będzie coś! Kiedy wyjeżdżamy? – Lorcan rozsiadł się wygodnie na
kanapie dla przymierzających buty, rzucając torby Dolores na podłogę.
-
Mam nadzieję, że jak najszybciej!
Nie
była to ich pierwsza misja, ale nigdy wcześniej nie powierzono im tak
odpowiedzialnego zadania.
Dolores
przekręciła się na drugi bok i mruknęła przez sen, poprawiając poduszkę.
-
Mogłem się spodziewać, że sobie, do licha ciężkiego, nie poradzicie! – Metz
piorunował wzrokiem całą trójkę, nie wiedząc, na kim dokładnie skupić swój
gniew. – Pomyślałem: „Na kilku ostatnich misji dali radę bez wpadek, wyślę ich
po coś trudniejszego.”
-
Metz, przecież po prostu… próbowaliśmy wykonać zadanie! – bąknął nieśmiało
Dante.
-
Tylko po cholerę podpaliliście przy okazji las? Jakim cudem rozlała wam się
benzyna do łodzi? Jakim cudem? – Metz załamał ręce i tylko bezsilnie uniósł
oczy ku Niebu, prosząc o cierpliwość.
-
A nie mówiłam, że ci idioci schrzanią sprawę? – wtrąciła Carla Vale ze swoją
wiecznie niezadowoloną, zawiedzioną miną.
-
Trzeba było jechać z nimi, a nie teraz się mądrzysz!
-
W życiu! Niańczenia nastolatków to prosta droga do wariatkowa.
-
Tobie już nic nie zaszkodzi, Carla!
Łomotanie do drzwi wyrwało Dolores ze
snu pełnego dawnych wspomnień. Przeciągnęła się, jeszcze nie do końca zbudzona,
ziewnęła i uśmiechnęła się do sufitu. Dopiero po chwili, gdy walenie się
nasiliło, otrzeźwiała. W mgnieniu oka zerwała się z łóżka, omal się nie
przewracając, gdy jedna noga zaplątała jej się w zwiniętą pościel. W pośpiechu
wciągnęła jeansy i zarzuciła na plecy czarną bluzkę na ramiączkach. Porwała
plecak w biegu i ostatni raz zerknęła na mieszkanie. Właściwie, mieszkało jej
się tu całkiem nieźle.
Przeczesała ręką krótkie, jasne włosy
i wepchnęła głębiej do kieszeni amulety z tytanami. Przygotowana na każdą
ewentualność, otworzyła drzwi. Tak jak się spodziewała, czterech postawnych
Garniturów już na nią czekało.
- Zawsze nachodzicie ludzi o tak
kosmicznie wczesnych porach? – spytała, zanim padło pierwsze zaklęcie. Żółta,
ognista kula poleciała w jej stronę i tylko dzięki refleksowi zdążyła się
uchylić. Przekoziołkowała trzy metry do tyłu, stanęła na równe nogi i
zaatakowała: - Ostry mróz! Burza błysków! Puls światła!
Jeden z Garniturów uskoczył przed jej
zaklęciem, trafiła w ścianę. Rzucił się na nią i kopnął, celując trochę za
wysoko. Zbiła jego atak, złapała za ramię i wykręciła rękę, przewracając go na
kolana. Jęknął z bólu, a ona tylko cmoknęła triumfująco.
- Dolores Octer! Za zdradę
Organizacji, jesteś aresztowana... – obróciła się i spojrzała na Garnitura,
który już celował w nią zaklęciem. Słyszała tą formułkę od kilku lat, odkąd
odeszła i zaczęła się jej ucieczka po całym świecie.
- Nie tym razem – syknęła. – Puls
światła!
Garnitur zachwiał się na nogach i padł
na kolana, wrzeszcząc z bólu. Przeskoczyła nad nimi, wyminęła trzech pozostałych
i pognała schodami w dół, pędząc na złamanie karku. Uciekała nie pierwszy i nie
ostatni raz, zawsze jej się udawało. Wybiegła na ulicę, omal nie wpadając pod
rozpędzone audi. Przeklęty pech! Odkąd pamiętała, zawsze wpadała w tarapaty.
Zawsze stawała tam, gdzie grunt był niestabilny; nie zauważała os w szklankach
z sokiem; wjeżdżała w największe łachy piachu i przewracała się razem z
rowerem. Słowem, była trochę ofermowata. Wciąż zastanawiała się, jakim cudem
została Łowcą.
Złapała
pierwszą taksówkę.
- Gdzie jedziemy, paniusiu?
- Na lotnisko – sapnęła. – Byle
szybko! – dodała, oglądając się niepewnie na kamienicę, w której mieszkała przez ostatnie dwa miesiące
pod fałszywym nazwiskiem. Pulchny kierowca skinął głową i ruszył, wymuszając
pierwszeństwo.
*
Wenecja, Włochy
Dom Dantego Vale
Jedenasta dwanaście
Dante przeglądał dziennik Eathona
Lamberta bez większego zainteresowania. W czasie ucieczki Loka dziennik wpadł
do jednego z weneckich kanałów i został niemal doszczętnie zniszczony. Mimo, że
chłopak natychmiast rzucił się, żeby go ratować, większość tekstów była
zamazana i nieczytelna. Na dodatek Eathon miał wyjątkowo nieczytelne pismo:
jego „a” przypominała u”, a „k” wyglądało niemal jak „d”. Pisał szybko i
niestarannie, zdawało się, że zawsze się gdzieś spieszył i nie miał czasu
sporządzać dokładnych, starannych wpisów. Dante zaczynał się domyślać, po kim
Lok ma tę nadpobudliwość.
Na końcu znalazł niewielkie zdjęcie
rodzinne. Uśmiechnął się smutno do dwojga dzieci – kilkuletniego Loka o
jasnych, rozczochranych włosach i szczerbatym uśmiechu i poważnej, starszej
dziewczynki, zapewne siostry. Patrzyła prosto w obiektyw spod długiej, prostej
grzywki, zasłaniającej niemal pół twarzy.
Za
nią stał podstarzały mężczyzna, opalony i wysoki. Dante rozpoznał w nim Eathona
Lamberta. W starych albumach matki widział już tę twarz na pamiątkowych
fotografiach Fundacji Huntik. Eathon uśmiechał się w zamyśleniu, jedną ręką
obejmował dziewczynkę, a drugą Loka. Przy jego boku stała smukła kobieta w
okularach – Sandra Lambert.
- Mówią, że Sandra Lambert jest silna, bo
poradziła sobie po stracie męża. Ja ci mówię, że to gówno prawa. Gdyby była
silna, nadal należałby do Fundacji, a nie wykręcała się „obowiązkami
rodzinnymi”. – powtarzała jego matka, Carla Vale. Nigdy nie ciągnął tematu, bo
nauczył się, że jego matka więcej ludzi nie cierpiała niż lubiła.
- Może nie chciała takiego życia –
odparł ostrożnie.
- Jakiego?
- Ciągłych wyjazdów, zostawiania
dzieciaków pod opieką byle kogo, walk, niebezpieczeństwa…
- Zostawiania dzieciaków, Dante? –
pamiętał, że gdy to powiedział jej twarz była jednocześnie smutna i wściekła.
Poczerwieniała i spojrzała na niego wyzywająco. – Jesteś pewny, że w ciąż
mówimy o Sandrze? Zostawiania dzieciaków pod opieką byle kogo? Jeśli masz do
mnie o cos pretensje, po prostu mi powiedz!
Carla
nie zrezygnowałaby z Fundacji za nic w świecie. Za bardzo kochała adrenalinę i
za bardzo lubiła swobodę. Każda inna praca by ją ograniczała i nie pozwała tak
szarżować. Nie miał mamie za złe, że więcej czasu spędzał w towarzystwie Metza
i jej koleżanek, które nazywał ciociami niż z nią. Rozumiał, a przynajmniej
starał się ją rozumieć.
Schował zdjęcie rodziny Lambert z
powrotem i znów przekartkował dziennik. Stale miał nadzieję, że znajdzie
jeszcze jakiś, być może ważny, szczegół. Nawet szkice ważnych artefaktów były
szybkie i delikatne, prawie wszystkie się zatarły jeszcze przed zamoczeniem
dziennika. Eathon Lambert często wspominał o Amulecie Woli. Pech chciał, że nie pisał nic konkretnego, a
przynajmniej nic takiego nie ocalało. Kilkanaście minut temu wysłał Sophie i
Loka do biblioteki, aby znaleźli jakieś informacje.
-
A ty nie idziesz? – zdziwił się Lok, zakładając na głowę śmieszny, kowbojski
kapelusz.
-
Ja już swoje odsiedziałam w bibliotecznym kurzu. Teraz wy się męczcie.
Westchnął znudzony i ruszył do kuchni
w poszukiwaniu czegoś smacznego. W szklanej miseczce leżały rozmiękłe
ciasteczka ryżowe, których termin przydatności już pewnie dawno minął. Przez
chwilę mierzył słodycze wzrokiem, po czym zrezygnował. Nalał szklankę soku i
już miał iść na górę, gdy jego wzrok natrafił na stare zdjęcie. Dziwne, że
jeszcze go nie wyrzucił.
Podszedł do szafki i wyciągnął z ramki
fotografię. On, Dolores i Lorcan na ich pierwszej misji w Niemczech. Fabian
Metz, ich mentor, bał się puścić ich samych poza granice swojej ojczyzny.
- Nie jestem naiwniakiem! Dobrze wiem, jacy
potraficie być wredni i głupi. Zaraz narozrabiacie, a potem to ja będę świecić
za was oczami przed Fundacją, przed rządami, przez gangami!
- Metz, jesteśmy prawie dorośli! Vertrauen
Sie uns!* – Dolores podeszła do nauczyciela i usiadła na poręczy fotela. Dobrze
wiedziała, że mentor naprawdę ją lubi i czarowała go przy każdej okazji.
Całkiem nieźle znała niemiecki; gdy naprawdę czegoś chciała, zaczynała
spotkanie od wydeklamowania długiego wiersza w ojczystym języku Metza. Mówiła z
takim przejęciem i wzruszeniem, że jego serce topniało i godził się niemal na
wszystko.
- Lola, powiedziałem: nie! Już dość
wstydu się przez was najadłem…
- Daj spokój, Metz. Musisz nas
sprawdzić! Sprawdzić n a p r a w d ę! Wysłać na misję gdzieś daleko, a nie na
jakiś zakichany wygwizdów! – burknął Lorcan, kręcąc głową.
– Meredith była w Azji! – dodał Dante,
dołączając się do grupowego protestu. – Jest niewiele starsza od nas, ale
pozwalacie jej samej wszystko robić!
- Właśnie – potaknęła gorąco
Dolores, łapiąc nauczyciela za plamiastą, pomarszczoną dłoń.
- Meredith ma więcej rozsądku od was
wszystkich razem wziętych! Nigdy nie ukradła policyjnego wozu. Ani nie walczyła
z Organizacją na oczach połowy Wrocławia. Ani nie wysadziła bomby w
podziemiach.
Wszyscy troje popatrzyli po sobie z
mieszaniną wstydu i niesmaku. W przeszłości zdarzało im się popełniać błędy, a
nawet mieli na koncie więcej porażek niż zwycięstw, ale sposób, w jaki
traktował ich Metz wszystkim działał na nerwy.
Przerwał
fotografię na pół i rzucił do kosza na śmieci,
Nagle usłyszał tupot na schodach i
trzask otwieranych kopniakiem drzwi. Czasami się zastanawiał, dlaczego jego
nowi przyjaciele zawsze tak pędzą. Wszystko szarpali, tłukli się, trzaskali
drzwiami, robiąc tyle hałasu, co mała armia. Zwłaszcza Lok.
- Dante! – chłopak wpadł do pokoju,
ciężko dysząc. Pod pachą ściskał kilka książek, które chyba ucierpiały trochę w
drodze. Dante podniósł na niego zmęczone spojrzenie, przygotowany na nieskładny
monolog przerywany tylko wykrzyczanymi wtrąceniami Sophie. Niełatwo było
wyłapać, co się działo, gdy zaczynali mówić na raz, jeden przez drugiego.
- Garnitury nas zaatakowały w
bibliotece! – sapnął zdyszany Lok, siadając na stole. Rzucił niedbale książki i
sięgnął po sok mentora. Jednym potężnym haustem opróżnił szklankę do dna.
Dante
uniósł brwi, nie kryjąc zdziwienia. Nie spodziewał się, że Organizacja będzie
mieć odwagę atakować terytorium Fundacji. Wysłał ich do biblioteki Fundacji
Huntik przekonany, że będą tam bezpieczni. Podrapał się w brodę, zmieszany i
zły na siebie, że puścił ich bez opieki.
- Dobrze, że był z nami Santiago – Sophie
opadła na krzesło obok niego i westchnęła teatralnie, przecierając czoło. –
Pomógł nam w walce.
- Nie sądziłem, że będą na tyle śmiali
– Dante zamyślił się głęboko. – Zazwyczaj unikają atakowania na terenie
Fundacji, obawiają się, że w ten sposób zdobędziemy przewagę...
W całym domu rozległ się ogłuszający
dzwonek telefonu.
Dante
zawsze obiecywał sobie, że wreszcie przyciszy ten idiotyczny dźwięk, ale zwykle
po odebraniu okazywało się, że jedzie na misję i brakowało czasu na takie
głupstwa. Następnym razem przypominał sobie, gdy znów dzwoniono i znów
najczęściej z misją. Jeszcze jedno błędne koło w jego życiu.
Nacisnął zielony guzik, a na
telewizorze podłączonym do telefonu pojawiła się znajoma twarz niebieskookiego
blondyna. Mężczyzna miał jasne, pogodne spojrzenie, obwisłe policzki, cerę
bladą, gdzieniegdzie pokrytą plamami wątrobowymi.
- Witaj, Guggenheim – Dante uśmiechnął
się przyjaźnie.
-
Cześć, Dante! Widzę jakieś nowe twarze!
–
Poznaj moich nowych współpracowników: Loka Lamberta i Sophie Casterwill –
dodał, wskazując na dwójkę. Był zbyt skupiony na rozmówcy i nie mógł widzieć,
że oczy chłopaka zalśniły na dźwięk słowa „współpracownicy”. Miał wrażenie, że
Dante potraktował go jak równy równego.
–
Witam was w Fundacji, moi drodzy. Jestem Guggenheim i zajmuję się
przydzielaniem Łowcom misji. Jeśli ktoś mi podpadnie, daję mu same nudne
zadania – zażartował i mrugnął do nastolatków porozumiewawczo.
- Humor masz przednim, nie ma co. Przejdź
do rzeczy – Dante wywrócił oczami, wiedząc, że jeśli przyjaciel raz zacznie
mówić, będzie gadał o bzdurach przez najbliższą godzinę. Musiał przerwać, zanim
przyjaciel się rozpędzi.
- Mam dla Dantego misję – wyjaśnił. –
Pojedziesz na Białoruś i odnajdziesz tytana – zwrócił się do Łowcy. Słowa
brzmiały bardziej jak polecenie, od którego nie ma odwołania niż prośba albo
pytanie. – Wszystkie potrzebne informacje znajdziesz w holotomie, już ci
wysłałem.
- A gdybym odmówił? – Dante przekornie
przekrzywił głowę.
- Nie odmówiłbyś – blondyn pokręcił
głową. – Znam cię, Dante,
-
Białoruś? Nie może być jakieś przyjemniejsze miejsce?
–
Nie marudź, na Boga, jesteś Łowcą, a nie dzieckiem! Trzymaj się i… powodzenia,
Dante.
Zanim Łowca zdążył odpowiedzieć,
Guggenheim się rozłączył, a ekran zgasł.
Podrapał
się po brodzie i spojrzał na dzieciaki, zdając sobie sprawę, że wpatrują się w
niego jak wygłodniałe szczeniaki, gdy widzą smakowity kąsek w dłoni pana.
- Zdaję się, że będziemy musieli przełożyć wasz
trening, bo jak widać moi szefowie nie dają mi za dużo luzu – powiedział
spokojnie, wstając od stołu.
- Zabierz nas ze sobą – wypaliła
Sophie. – Przecież to p r a k t y k a czyni mistrza! Miałeś nas zabierać na misje!
Taka była umowa!
-
Ale nie od razu! Powinniście się najpierw czegokolwiek nauczyć.
- Nasz nauczyciel chemii
zawsze powtarza, że praktyka jest lepsza od teorii – dodał Lok, patrząc na
Dantego błagalnie.
- Myśli, że lepiej polać sobie rękę
kwasem niż poczytać, że jest żrący? – Dante uniósł brwi. – Słuchajcie,
rozumiem, że chcecie jak najszybciej pojechać na misję, ale nie jesteście
gotowi. Lok nie umie praktycznie nic, a tobie, Sophie, brakuje doświadczenia.
- Mam okazje je zdobyć – Sophie
zmrużyła oczy i uśmiechnęła się czarująco. – Proszę, Dante! Będziemy mieli szansę
wiele się nauczyć!
- Jutro o dziesiątej macie być na
lotnisku – westchnął, unosząc ręce w geście poddania. Nie miał szans wygrać z
dwójką diabelnie upartych dzieciaków. Lok uśmiechnął się szeroko i przybił
Sophie piątkę. – I żebyście potem nie marudzili.
_____________________
* Vertrauen Sie uns (niem.) – Zaufaj nam!
Nie wiem czemu ale mam przed oczami Kakasza....Rin, Obito(zdrajca i niech mu ziemia cieżką będzie) Minato...tak to zdjęcie mi przypomniało. Może ponieważ Loki jak Naruto? Soph mogłaby być Sakurą, Dante Kakashim...Saska nie ma, ale będzie pięlna Zhalia podobnie jak Dolores będąca w Organizacji. Ach Danteś Danteś będzie oczarowany :D. Czekam na new
OdpowiedzUsuń