Wenecja,
Włochy
Niewielki
sklepik
Piętnasta
trzydzieści dwa
- Zapomniał pan reszty! – krzyknęła
ekspedientka, wymachując czerwonym banknotem.
Klient odwrócił się i zerknął na nią
spod zielonych szkieł okularów przeciwsłonecznych, uśmiechając się krzywo. Rzadko
odwiedzał ich sklep; raz, czasem dwa w miesiącu. Zapamiętała go, bo zawsze nosił żółty, dziwaczny
płaszcz. Poza tym, nie wyróżniał się
niczym spośród stada jej codziennych klientów. Był raczej zwyczajny, średnio
przystojny, brodaty i wysoki. Jednak, po kilku, kilkunastu wizytach zauważyła, że ma w
sobie ten cudowny magnetyzm, który sprawiał, że wypinała pierś do przodu i
wciągała brzuch za każdym razem, gdy wchodził.
- Dziękuję – powiedział, wyciągając
rękę po pieniądze.
Był to drugi raz, gdy zwrócił się
bezpośrednio do niej, jako do osoby, a nie do sprzedawczyni. Kiedyś, kilka
miesięcy wcześniej, spojrzał na nią przelotnie, zabierając swoje zakupy i
odezwał się:
- Ma pani ładną broszkę.
Mile połechtana komplementem zaczęła
zwracać na niego większą uwagę niż na resztę klientów. Do małego sklepiku
zaglądali konkretni ludzie, mieszkańcy okolicznych ulic, ludzie z dzielnic,
które znała. Większość kojarzyła z widoku, ale nikt nie przykuwał uwagi.
Ten był inny. Nie odwiedzał sklepu
przez kilka tygodni, by później wrócić opalony, czasem sporo chudszy, zdarzało
się, że nawet podrapany. Bawiło ją zgadywanie, gdzie podziewał się przez tyle
czasu, ale nigdy nie zagaili dłuższej rozmowy.
Mrugnął do niej i przez jeden krótki
moment myślała, że do dobry początek miłej pogawędki, ale zanim zdążyła się
odezwać, zniknął za drzwiami.
Dante Vale poprawił okulary na nosie i
ruszył ulicą Wenecji w tylko sobie znanym kierunku. Pod pachą ściskał papierową
torbę przepełnioną po brzegi. Jabłka, upchnięte na samym wierzchu, prawie się
rozsypywały. Kupił tyle rzeczy, że mógłby
wykarmić wygłodzoną armię. Był człowiekiem zajętym, ale bardzo swobodnym;
zakupy wydawały mu się zwyczajne, nieciekawe i zazwyczaj o nich zapominał.
Zdarzało się, że wpadał do domu głodny jak wilk, a w lodówce stał jedynie
zapomniany chrzan.
Nie pierwszy raz dźwigał ogromne
torby do domu. Miał zwyczaj wykupywać połowę sklepu, przekonany, że w ten sposób będzie się cieszył pełną lodówką
przez długi czas. Problem polegał na tym, że praca zmuszała go do nieustannych
wyjazdów. Wracając, owszem, zastawał pełną lodówkę, ale niewiele rzeczy
nadawało się do spożycia.
Naprawdę lubił swoje życie – lubił wyjazdy
i powroty, lubił adrenalinę, lubił własne towarzystwo, lubił poczucie, że był w
wielu miejscach, o jakich inni mogli tylko śnić.
- Słyszała pani, pani kochana – usłyszał,
gdy przechodził obok straganu z lizakami. – Paliło się, pani kochana, na rogu
tamtej ulicy! Smarkula jakaś podpadła gangom! – biadoliła całkiem siwa
staruszka.
Przystanął zainteresowany plotkami i oparł się
o stragan, czekając na dalszą relację:
- A pan to tutaj czeka szuka, panie
kochany? Lizaczka?
Staruszka miała niemal śnieżnobiałe
włosy spięte w wysoki kok na czubku głowy. Gdy się uśmiechnęła, odsłoniła
bezzębne, różowe dziąsła. Miała ziemistą, nakrapianą ciemnymi plamami cerę,
malutkie i pomarszczone ręce, za duży nos, który wyglądał jakby ktoś dopasował
jeden fragment do niewłaściwego ciała. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.
- Co się paliło, signora? – zapytał, nie kryjąc zaciekawienia.
Staruszka zmarszczyła brwi i fuknęła
zirytowana.
- Albo pan kupuję, albo niech pan
zmiata! – westchnęła, uderzając w rękę, którą opierał się o jej stragan. Cofnął
dłoń i uśmiechnął się ze zrozumieniem, sięgając po pierwszą lepszą łakoć. Wybór
padł na czerwono-żółte serduszko na długim drewnianym patyku. Staruszka od razu
się uśmiechnęła.
- Jakaś małolata wiała przed yakuzą, panie kochany! Tacy w
garniturach byli! Strzelali, a potem się paliło – powiedziała tonem
zdradzającym wielkie poruszenie. Dante zastanawiał się, czy sytuacja ją
zestresowała, czy może ekscytował nowy temat do plotek.
- Yakuza
nie tutaj – uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Może mi pani powiedzieć, jak
wyglądała strzelanina? Używali broni palnej!
- No właśnie nie, panie kochany – staruszka
przeszła do konspiracyjnego szeptu, pochyliła się i mrugnęła do niego
porozumiewawczo. – Z rąk strzelali! Takimi złotymi kulami!
Dante na moment rozdziawił usta, zapominając
o dzisiejszej kolacji i prozie codzienności. Zaraz uśmiechnął się z mieszaniną
politowania i rozbawienia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli w Wenecji
pojawili się podejrzani ludzie w garniturach, to prawie na pewno maczała w tym
palce Organizacja, część tajnego świata, o którym przeciętny mieszkaniec nie
miał pojęcia.
- Niech pani nie plecie bzdur! –
zbagatelizował, udając, że sprawa wcale go nie obchodzi. Staruszka spojrzała na
niego obrażona i odwróciła się tyłem, wracając do swojej wcześniejszej rozmowy.
Dante pospiesznie odszedł, omal nie gubiąc jabłek.
Z Organizacją zmagał się odkąd
pamiętał. Wielu przed nim z nią walczyło i wielu po nim będzie. Wspólnota
zrzeszająca wielu Łowców i tajnych agentów powstała w podobnym czasie, co
Fundacja Huntik. Obie grupy miały podobny cel: zdobyć jak najwięcej artefaktów,
amuletów, tytanów, mocy.
Dante przyspieszył kroku, chcąc jak
najszybciej dostać się do domu i dowiedzieć się, kto rozrabiał w Wenecji.
Dopiero kilka godzin temu wysiadł z samolotu, wypełniwszy ważne zadanie dla
Fundacji Huntik daleko w mroźnej, nieprzychylnej Islandii.
Łowcy byli ludźmi obdarzonymi
wyjątkowym sekretem. Mieli świadomość, że obok nich istnieje innych świat –
świat Tytanów, mocy, niezbadany i obcy. Dzięki szkoleniu i poznaniu podstaw
mogli używać pewnych zaklęć, wiązać się z tytanami. Wielu z nich było
ześwirowanymi na punkcie starożytności historykami, którzy po wielu badaniach
odkryli coś niesamowitego w dawnych zapiskach. Inni sprawiali wrażenie takich,
co szukają adrenaliny i przygód.
Łowcy był więc jednocześnie
badaczem, historykiem, wyczynowcem, podróżnikiem, archeologiem i odkrywcą.
Jeździli po całym świecie, przez całe życie włócząc się po wszystkich
kontynentach w poszukiwaniu stworów zwanymi Tytanami.
Dante sam nie całkiem rozumiał, czym
byli Tytani. Duchami, które sprowadził na ziemię pradawny Łowca, Lord
Casterwill, o który krążyło więcej legend niż prawd. Dziwaczne stwory, czasem
stworki, były wykorzystywane do walki, posiadały zdolności, o jakich zwykły
zjadacz chleba mógł pomarzyć.
Dante Vale dołączył do Huntika w
sposób naturalny, nie wybierał ani go nie zmuszono. Jego matka, sławna na cały
świat Carla Vale, była Łowczynią, a na dodatek wychowywał się przy Fabianie
Metzu, samym założycielu Fundacji Huntik. Od zawsze otaczał go kurz
starożytności i dawnych podań, a swojego pierwszego Tytana dostał mając
zaledwie kilka lat, przywykł do tego i z czasem wsiąkł tak bardzo, że czuł, że
nic więcej nie chce w życiu robić.
Teraz musiał zadzwonić do
Guggenheima, swoje informatora, który załatwiał wszystkie jego problemy, a przy
okazji przydzielał misję. Czasami miał
wrażenie, że specjalnie wybierał te długie i skomplikowane. Zawsze witał do tym
samym pełnym radości: „Dzień dobry, Dante!”,
po czym szybko informował, gdzie
powinien wyruszyć, by odszukać Tytana.
- Nie podoba mi się, że działasz sam
– zrzędził czasem. – Przydali by się partnerzy! Wtedy byłbym spokojniejszy,
wiedziałbym, że masz wsparci. Robota Łowcy nie jest bezpieczna, Dante!
Słuchał przyjaciela cierpliwie, ale
wszystkie dobre rady ignorował i natychmiast wyrzucał z głowy. Domyślał się, że
dziś przyjaciel też będzie truł po swojemu, opowiadał przez bity kwadrans, jak
nudne są obowiązki urzędnika w Fundacji. Gdy już zaczął mówić, nie sposób było mu
przerwać.
Już z daleka usłyszał jakieś hałasy
pod swoim domem. Zmarszczył brwi, rozeźlony. Czyżby zamierzali atakować także
jego? Wpadł na podwórko przed kamienicą, rzucając na murek siatkę z zakupami,
gotów do ataku. Błyskawicznie ogarnął sytuację jednym, szybkim spojrzeniem. Na
środku klęczał jakiś chłopak, w wieku mniej więcej licealnym, przyciskając do
piersi jakąś książkę. Wokół niego stała grupa Garniturów, jak przezywano w
Fundacji Huntik sługasów Organizacji.
Kilku go zauważyło i chyba
rozpoznało, bo natychmiast wystrzeliło kilka ognistych zaklęć. Zeskoczył z
murku, lądując miękko na nogach.
- Popełniliście duży błąd – syknął
przez zaciśnięte zęby i zaatakował. Jeden z agentów uchylił się przed ciosem,
przekoziołkował i kopnął go z całej siły.
- To ty popełniłeś błąd
przeciwstawiając się Organizacji! – warknął. Dante tylko uśmiechnął się kpiąco.
Następny agent z pewnością siebie nieproporcjonalną do umiejętności, na dodatek
przeświadczony o potędze własnej grupy.
- Puls światła! – syknął, a koniuszki
jego palców błysnęły żywym ogniem. Zaklęcie uderzyło agenta, który odleciał
kilka metrów i uderzył w murek, tracąc przytomność. – Ktoś jeszcze chce
oberwać? – spytał, mrużąc oczy.
- Giń, głupcze! – wrzasnęła kobieta,
uderzając go w skroń. Okulary przeciwsłoneczne zsunęły się z nosa i
roztrzaskały, spadając na bruk. Dante tylko prychnął, bardziej rozbawiony niż
zraniony, złapał ją za ramię i przerzucił sobie przez ramię. Wylądowała ciężko
na plecach, dysząc z bólu. Reszta rozpierzchła się niepostrzeżenie, nie chcąc
zadzierać z jednym z najlepszym Łowców Fundacji Huntik.
Całkiem
nieźle, Dante, ale pozwoliłeś im uciec – prawie usłyszał pełen
niezadowolenia ton matki. Rozejrzał się; rzeczywiście, dookoła nie było nikogo,
kto mógłby mu powiedzieć, czego – u licha – Organizacja szuka na j e g o
terenie. Mógł tylko zgadywać, o co może chodzić.
Głuchy, zbolały jęk wyrwał go z
zamyślenia.
Racja,
jest jeszcze chłopak.
- W porządku? – spytał, podchodząc do
chłopaka. Był dość wysoki, ale szczupły i drobny. Dante przyjrzał mu się
uważnie; miał szeroką, opaloną twarz, jasne, rozczochrane włosy i wielkie
niebieskie oczy, teraz wpatrujące się w niebo na wpół błagalnie, na wpół
pytająco.
- Bywało lepiej – sapnął.
Głos mu drżał z nadmiaru emocji.
Rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał zapytać Co tu się, do diabła, działo? Dante widział, że z jednej strony
bardzo się boi, a z drugiej stara się stawić czoła.
– Dziękuję. Jesteś Dante Vale? Co to
było, jak… Kto?! Czy to w ogóle jest możliwe?
Dante skinął głową, zastanawiając
się, skąd dzieciak zna jego nazwisko. Nigdy wcześniej się nie spotkali. Nagle
dostrzegł, że na piersi chłopaka coś połyskuje. Pod koszulą nosił srebrny
amulet z zielonym oczkiem, które świeciło nienaturalnie.
Uśmiechnął się pod nosem.
Czyżby nowy Łowca w Fundacji Huntik?
Zapowiadał się ciekawy dzień.
- Chodź do środka. Postaram się…
wszystko ci wyjaśnić.
*
Super. :)
OdpowiedzUsuńCiekawe kim jet ten nowy. Coś czuję, że będzie on zaczynał pod opieką naszego bohatera.
Na razie zapowiada się dobrze, więc będę to śledzić. Informuj mnie również o tym opku. ;)
Flawia ty...ty niedobra dziewczyno i cudowna autorko? Jak to tak? wracasz nam do żywych i nic? ani mru mru mnie? Siośi? Carmeś? Nic, że założyłaś bloga i przypadkiem się dowiadujemy :( bo to ty, sprawdziłam po GG. naprawdę...obraziłaś się na nas czy coś? ;( tęskniłyśmy w każdym razie ja do twoich opowiadań. Tradycyjnie zapraszam do siebie. chyba jesteś zarejestrowana.
OdpowiedzUsuńCzasem zastanawiam się po co piszę komentarze. Cały czas ten sam stary schemat. Jak zawsze piękne i bardzo interesujące. Btw czyżby to był Lok? Jak dawno nie widziałam Huntika...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dokładnie, to Lok. Zdecydowałam się poprowadzić wszystko od początku, od pierwszego odcinka, gdy Drużyna Huntik dopiero się zawiązuje. Dzięki wielkie za komentarz :* Pozdrawiam!
Usuń