Menu

30 listopada 2013

Flame Alchemist cz.8: Pułkownik Grumman (FullMetal Alchemist, royai)

         Angelina, najmłodsza siostrę Roya, została stworzona do przyjęć. W towarzystwie pełnym wyrachowanych dam i umundurowanych oficerów czuła się jak ryba w wodzie. Uśmiechała się słodko i mrugała do tych pań, które lubiły dzieci, a do tych, które zawsze były poważne, kłaniała się z szacunkiem, a one w przypływie nagłej życzliwości, posyłały jej serdeczne spojrzenie. Bez żadnego skrępowania kręciła się po parkiecie, a niektórzy wojskowi po kieliszku, prosili ją do tańca niczym prawdziwą panią. Niejednokrotnie Chris Mustang słyszała, że wychowuje małą kokietkę, której zaczyna się przewracać w głowie od komplementów i zabawy. Nie miała serca odebrał córce tej drobnej radości.
         Joana, starsza i poważniejsza, nigdy nie lubiła przyjęć. A już zwłaszcza, gdy Roy też tam był! Bo prawie zawsze robił głupie rzeczy, związywał oficerom sznurówki z nogami stołów albo podkładać pineski na krzesła szczególnie plotkarskich dam. Za każdym razem, gdy słyszała pisk ukutej albo przekleństwa uwięzionego, rumieniła się okropnie i usiłowała udawać, że to wcale nie jest jej brat.
         Cała kurtuazja i sztuczne grzeczności zawsze drażniły Roya. Słyszał, jak oceniają jego maniery i fryzurę, szepczą o cudownej w jego oczach ciotce i jego siostrach, a zaraz potem kiwają w jej stronę z czymś na kształt szacunku, w którym nie było nic prawdziwego. Z drugiej strony, zawsze się doskonale bawił. Dziewczęta go lubiły, chichotały wesoło i kryły uśmiechy za dłońmi w białych rękawiczkach, a chłopcy zawsze z nim broili, raz nawet wrzucili kota jednej ze szczególnie zmanierowanym panienek do fontanny.
         Cała trójka miała dla Rizy setki podpowiedzi, setki wspomnień i setki żartów, ale ona i tak miała wrażenie, że upokorzy się na przyjęciu, które organizował pułkownik Grumman. Chciała wierzyć, że Madame Mustang, którą przez te kilka dni serdecznie pokochała, będzie obok i w razie czego podpowie, jak ma się zachować. Nie umiała mówić mądrze tak, jak Joana ani zgrabnie dygań jak Angelina, a przecież nie wypadało jej biegać po ogrodzie razem z kolegami Roya. I nawet jakby mogła, wywaliłaby się w niewygodnej sukience na pierwszym zakręcie.
         Madame już kiedyś zabrała ją na takie przyjęcie i czuła się wspaniale: ciastka rozpływały się w ustach, panienki były miłe, a oficerowie pytali, kim jest ta urocza dama, ale teraz sprawa prezentowała się całkiem inaczej. Joana oznajmiła jej, że u Grummana zbiera się cała śmietanka towarzyska wschodniej części kraju. Denerwowała się jak nigdy wcześniej.
         - Rizuś, jaki ty ślicznie wyglądasz! – Angelina obiegła ją dookoła i zakręciła się na pięcie. Miała taką wesołą twarzyczkę, zerkała spod jasnych loków z czarującym zachwytem. Dotknęła białej sukienki w drobne, zielone kropeczki, która miała podkreślać talię. Inna sprawa, że Riza żadnej talii nie miała. – Naprawdę do ciebie pasuje!
         - Myślisz? – Riza uniosła brwi z powątpiewaniem. Czarne pantofelki piłowały jej palce, ale nie odważyła się słowem poskarżyć. – Ty jesteś dopiero śliczna – dodała, czochrając loki dziewczynki. Ta w odpowiedzi zachichotała i jeszcze raz się obkręciła, a niebieska sukienka zawirowała dookoła.
         Nagle Riza usłyszała donośny śmiech. Obróciła się gwałtownie, a w drzwiach zobaczyła Roya w czarnym garniturze. Skręcał się ze śmiechu, zgiął się w pół i usiłował się opanować, ale za każdym razem, gdy już był blisko, wybuchał kolejną salwą głośnego rechotu. Riza nie rozumiała, co go tak bawi. Zmarszczyła brwi i skrzyżowała ręce na piersi.
         - Powiedz, o co chodzi, to może razem się pośmiejemy – warknęła.
         - No nie mogę – wydusił z siebie, był już cały czerwony, ale nadal rechotał. – Ale żeś się odstawiła, no nie mogę, haha, wyglądasz jak kretynka!
         - Odezwał się! – Riza poczerwieniała ze złości i zacisnęła ręce w pięści, gotowa się na niego rzucić. Tyle razy się już bili, że powinien  się nauczyć, że lepiej jej nie denerwować. – Cholerny elegancik!
         - Przynajmniej nie wyglądam jak lala - Roy spojrzał na nią pogardliwie, jakby uwaga wcale go nie dotknęła.        
         - Spokój!
         Madame Mustang wkroczyła do środka, tupiąc głośno obcasami. W czasie pobytu Rizy w jej domu zdążyła przywyknąć do ich przepychanek, ale bywało, że działali jej na nerwy. Ostatnio zbili wazon, który przywiozła z Xing i miała ochotę wysłać ich po kolejny, zupełnie nie zwracając uwagi na odległość dzieląca ich od tamtego kraju.
         Miała na sobie bordową suknię z wielką, pąsową różą na dekolcie, na końcu wcięcia w kształcie litery v, a włosom pozwoliła luźno opaść na ramiona. Dzisiaj szczególnie chciała być elegancka – wielu wysoko postawionych oficerów miało się stawić u Grummana i nie zamierzała przegapić okazji, by poznać kilka szych z wyższych szczebli.
         - Czy wy zawsze musicie tak wariować? – wzniosła oczy ku niebu, poprawiając marynarkę Roya. W czasie jego nauki nie miała możliwości pilnować jego manier, a gdy wrócił, ku jej zgrozie, zauważyła, że zaczął pluć i wiecznie pchał ręce do kieszeni. Na dodatek Riza robiła to samo!
         - To wymalowana lala zaczęła! – Roy uniósł ręce w obronnym geście, jednocześnie mrugając złośliwie do przyjaciółki.
         - Elegancik się zamknie – warknęła Riza, nie zdając sobie sprawy, że jej starannie ułożona grzywka już dawno się rozsypała i na powrót swobodnie opadała na czoło.
         Madame tylko pokręciła głową i ruszyła w stronę drzwi. Joana, jej najstarsza z jej przyszywanych dzieci, czekała już przy drzwiach, wcisnęła na głowę wdzięczny kapelusik i patrzyła z irytacją na przepychających się Roya i Rizę. Przecież ta dziewczyna była prawie dorosła, może jeszcze niedojrzała, ale wkrótce miała się stać kobietą, a tymczasem zachowywała się jak smarkula.
         Angelina pierwsza była w samochodzie, wpakowało się na tylne siedzenie, a zaraz za nią Riza i Roy. Miejsca było niewiele, a miejsca było zaledwie dla dwóch osób, ale jakoś się zmieścili. Wyprasowane w kancik spodnie Roya i sukienka Rizy prawie całkiem się wymięli. Joana z gracja usiadła z przodu, przy boku Madame Mustang, która dziś wyjątkowo prowadziła, wysławszy szofera na jednodniowy urlop.
         - Jaki jest pułkownik Grumman? – Riza pochyliła się nad Madame.
         Kobieta spojrzała na nią spod malowanych rzęs i przyspieszyła, wymijając dwa samochody zaraz przed skrętem w jedną z bocznych ulic. Pułkownik od początku wydał jej się poczciwym człowiekiem, nawet zanim ze sobą rozmawiali. Chodził w śmiesznych, okrągłych okularach i stale głaskał się po posiwiałym już wąsie. Był wysoki i ciemnowłosy, śmiał się głośno, palił jak smok i każdy temat zawsze prowadził na płaszczyznę polityczno-wojskową. Według tego, czego się dowiedziała, jego żona zmarła młoda, wkrótce po tym, jak córka Elizabth uciekła i wyszła za jakiegoś zdziwaczałego alchemika.
         - To dobry człowiek – powiedziała po chwili. – Na pewno go polubisz.
*
         - Diabeł nie dał za wygraną, rozumiesz? I wtedy Xingczyk opowiada, rozumiesz?, a Amestryjczyk na to... – pułkownik Grumman siedział wśród kilku oddanych współpracowników i przy lampce dobrego, dojrzałego wina opowiadał kawały, które wszyscy znali, ale i tak wszystkich bawiły.
         - Grumman, martwi wstają z grobów! – przerwał mu Giolio Comanch, Srebrny Alchemik, a także jego oddany przyjaciel. Poprawił szkiełko na oku i pokręcił głową z niedowierzaniem.
         - Po pijaku pleciesz bzdury – Grumman pokręcił głową i dopił kieliszek do dna.
         - Twoja córka stoi przy drzwiach, niech mnie kule biją! – ryknął Giolio, wskazując w stronę wejścia. Zdumiony pułkownik obejrzał się i prawie opluł dywan.
         Przy drzwiach stała Elizabeth, jego Elizabeth, jego córka, jego dziecinka, jakaś mała i trochę chuda, ale to bez wątpienia była ona. Miała krótkie włosy, a szkoda, bo zawsze nosiła długie warkocze, rozmawiała z jakimś ciemnowłosym chłopakiem. Gdyby pułkownik Grumman nie był realistą, uwierzyłby, że jego córa zmartwychwstała.
         - Niemożliwie – odparł rozgniewany. Elizabeth była dobrą, pokorną córką, która nigdy nie odważyłaby się mu sprzeciwić do chwili, w której poznała Bertholda Hawkeye. Wówczas powiedziała „dość” i wbrew jego woli wyjechała na wschód i żyła. Nawet nie wiedział, czy była przy boku tego dziwaka szczęśliwa.
         - No przecież stoi przy Madame Mustang, ona jak się patrzy! – zaprotestował Giolio, pociągając głośno nosem.
         Pułkownik Grumman dopiero teraz zrozumiał, kim jest pannica przy bogu królowej wszystkich przyjęć i właścicielki najlepszego domu publicznego w całym East City, a może nawet w całym kraju. Słyszał, że bratanek Madame wyjechał na nauki do starego alchemika nazwiskiem Berthold Hawkeye. Nie spodziewał się, że młodzieniec przyjedzie do ciotki w odwiedziny, a razem z nim córka owego alchemika. Jego wnuczka.
         Riza, bo takie imię wybrała Elizabeth Grumman dla swojej córki, była podobna do matki, chociaż trochę brzydsza. Gdyby pozbyła się piegów i nabrała trochę ciała, a przy okazji zapuściła włosy, zamiast nosić na głowie wystrzępionego jeża, mogłaby wyglądać na naprawdę uroczą damę. Nawet sukienka podarowane przez Madame i makijaż nie pozwoliły jej się pasować w tłum.
         Pułkownik Grumman widział ją zaledwie parę razy w życiu, jeszcze gdy była szczerbatą smarkulą z dwoma kitkami, bo dawniej miała dłuższe włosy, zdejmowała jego okulary i śmiała się, gdy opowiadał o wojsku. Nigdy nie był mile widziany w domu Bertholda Hawkeye, który wojskiem pogardzał, a Elizabeth stale go popierała w każdej sprawie.
         Grumman szanował i cenił prace alchemików, zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się walczyć o dobro tego kraju w wojsku. Chociażby Giolio Comanch, Srebrny Alchemik, z którym niejednokrotnie gadał przy dobrym, starym winie.
         Berthold Hawkeye różnił się od ludzi. Mówił mało, a gdy mówił, nikt go nie rozumiał, prawie cały swój czas spędzał w towarzystwie zakurzonych ksiąg i kotów zwyrodniałych tak samo jak on. Garbił się i zachowywał trochę jak zwierzak, który w życiu nie odnalazł swoich drzwi i pewnie nigdy go nie odnajdzie. Pogardzał wszystkim i wszystkimi, zupełnie jakby znał cały świat lepiej niż ktokolwiek inny.
         - To moja wnuczka – wyjaśnił z nieobecnym uśmiechem.
         - Wnuczka? – Giolio spojrzał na niego zdziwiony. – Nie chwaliłeś się.
         - Przepraszam na chwilę.
         Pułkownik Grumman wstał od stołu, pozostawiając Giolio samego z resztką wina i ruszył przez tłum młodych dam i oficerów. Odkąd ktoś napomknął, że może czekać go awans do stolicy, stal się znacznie popularniejszy w kręgach towarzyskich. Kariera otwierała przed nim drzwi do wielu kobiecych serc, zgodnie z hasłem za mundurem panny sznurem. Stale się komuś kłaniał, uśmiechał się albo mrugał do którejś z bardziej zalotnych.
         - Pułkowniku – Madame zmrużyła oczy, tak, jak mruży je kotka, gdy widzi coś naprawdę interesującego. Machinalnie poprawiła lok koło ucha, jak czynią to podlotki w towarzystwie adoratorów, jednak pozostała tak samo tajemnicza i namiętna jak zawsze.
         - Madame – skłonił się nisko i  ucałował opuszki jej palców. Pachniała zmysłowym piżmem. Nie po raz pierwszy pomyślał, że miała w sobie coś z gorzkiej czekolady eksportowanej z Drahmy, którą sprzedawano w najlepszym cukierniach po koszmarnie wysokich cenach.
         - To przyjemność znowu pana spotkać – powiedziała, zniżając głos. Zawsze tak rozmawiała, grzeczność i powaga, ale przecież doskonale wiedział, jaka się stawała, gdy znikała z oficerem w jednym z pokojów.
         - I wzajemnie – odpowiedział, strzelając obcasami ciężkich żołnierskich butów. – Widzę, że pani branek wrócił. – dodał, kiwając głową w stronę chłopaka. Roy Mustang, bo podobno tak na niego wołali, skłonił się lekko, bardziej skupiony na walce kciuków ze swoją blondwłosą koleżanką. Usiłowali się  schować za Joaną, ale i tak bystre oko starego żołnierza wszystko widziało.
         - Zgadza się. Wiele się nauczył – przyznała.
         Pułkownik Grumman uniósł brwi i jeszcze raz spojrzał na chłopaka. Wiedział, że Berthold Hawkeye jest geniuszem, chociaż nigdy nie powiedziałby tego głośno, ale jednocześnie był też szaleńcem i odludkiem, który w imię nauki poświęciłby wszystko. Zniszczył życie jego córce, choć ta chyba nie zdawała sobie sprawy i pewnie wnuczce też. Ciekawe, jak ten biedny chłopak dawał sobie tam radę sam na sam z chorym dziwakiem.
         - Nie wątpię – pokiwał chłodno głową. – A ty musisz być Rizą – zwrócił się do chudej blondyneczki. Dziewczyna spojrzała na niego oczami Elizabeth, trochę niepewnie, a trochę ciekawie i podeszła bliżej. Była tak niska, że musiała zadrzeć głowę do góry, by zajrzeć za grube, okrągłe szkła i spojrzeć mu w oczy.
         - Pułkowniku Grumman, dziadku – zaczęła nieśmiało, gubiąc się między oficjalność a serdecznością do starego człowieka, którego widziała w życiu raptem kilka razy. – Cieszę się, że możemy się spotkać! – wypaliła w  końcu.
         - I ja też się cieszę, smarkulo. – pacnął dłonią piegowaty nos i uśmiechnął się. – Dziękuję, Madame, że o nią zadbałaś.
         - To wspaniała dziewczyna – odparła Madame. – Wniosła sporo energii do życia moich dziewczynek – spojrzała wymownie na starszą córkę i puściła oko, wysyłając niemy sygnał. Dopiero teraz zorientował się, że Roy, zrozumiawszy, że z Rizą już się nie powygłupia, zniknął gdzieś w ogrodzie.
         - Rizo – Joana  złapała towarzyszkę za rękę i pociągnęła w stronę grupki szeptających dziewcząt. Zawsze doskonale rozumiała, kiedy matka kazała jej się oddalić, bo chciała poczarować jakiegoś oficera albo porozmawiać poważnie. Domyślała się, że znowu będę mówić o Ishvalu albo Drahmie, krajach ościennych. – Chodź, przedstawię ci kogoś.
         - Mogę iść z nimi? – Angelina uczepiła się sukni Madame i popatrzyła na nią z nieskrywaną nadzieją. Zawsze uwielbiała podążać za straszą siostrą i podpatrywać, jak zachowuje się nastoletnia dama, będąca już prawie dorosła kobietą.
         - Oczywiście.
         Gdy małą tylko wtopiła się w tłum falbaniastych sukienek i garniturów, spojrzała na pułkownika i pozwoliła się poprowadził do najbliższego stolika. Przysunął jej krzesło do stołu, a sam zasiadł naprzeciwko, napełniając dwa kieliszki winem.
         - Madame, pytam cię w wielkim zaufaniu, powiedz, czy jej, znaczy, to jest, Rizie, jest tam dobrze? – spytał, gdy upiła kilka łyków.
         Madame Mustang zamyśliła się na moment. Roy wielokrotnie pisał, że jest szczęśliwy, że zawsze się razem bawią, że Riza jest „morowa”, że cała okolica jest wspaniała. Być może Riza była zbyt głupia, by zobaczyć, że nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Zapowiadało się, że nie miała żadnego majątku, a w wiejskiej szkole nie mogła odebrać wystarczającego wykształcenia. Być może miała w sobie dość pogody ducha, by nie dostrzegać samotności. Być może miała w sobie dość siły, by dźwigać ojca i jeszcze umieć się cieszyć drobnymi sprawami.
         - Tak – odparła po namyśle. – Raczej tak.
*
         - Zatańczymy?
         Riza uniosła wzrok i spojrzała ze zdumieniem na Roya. Stał przed nią i wyciągał zachęcająco rękę. Miał rozpiętą koszulę, a krawat, który Joana wiązała cały poranek, wcisnął do kieszeni. Przed chwilą skończyli grać z chłopakami w podchody, więc buty miał całe w ziemi. Gdyby zobaczyła go Madame, dostałby niezłą burę.
         - Nie umiem tańczyć – wzruszyła ramionami. Zaczynało ją mdlić od ilości ciastek i ponczu, które pochłonęła w czasie tego przyjęcia. Wszystko wydawało jej się ładne i zadbane, a przy okazji bardzo eleganckie, wszystkiego chciała dotknąć i wszystkiego spróbować. Teraz była wykończona.
         - Ja też nie – Roy złapał ją za ramię i pociągnął na korytarz.
         Omal nie potknęła się o próg, a wtedy złapał ją w pasie, położył rękę na jej biodrze, a drugą uścisnął ciepła, wilgotną dłoń. Z sali, gdzie odbywało się przyjęcie, dobiegała skoczna, energiczna muzyka. W mgnieniu oka zakręcił ją i ruszyli w jakimś szalonym tańcu wzdłuż korytarza, podrygując i skacząc. A potem z powrotem. I znowu. Skakali, przepychali się i kręcili do chwili, w której nie mieli już siły nawet wykonać kolejnego kroku.
         - Jesteś szalony – wyspała Riza, wchodząc do jakiegoś mniejszego saloniku, przeznaczonego dla gości zmęczonych hałasem i pragnących porozmawiać przed chwilę spokojnie. Padła na łożko i dyszała ciężko, a zaraz za nią rzucił się Roy.
         - I wzajemnie – odparł między głębokimi oddechami. – Riza?
         - No? - wymruczała, zerkając na jego rumianą twarz. Oparł głowę o miękką poduszkę  i przymknął oczy, wyrównując oddech po szaleńczym tańcu.
         - Dzięki, że jesteś moim przyjacielem – powiedział poważnie i spojrzał w jej oczy, tak jakoś dziwnie patrzę. Nigdy wcześniej nie widziała takiego wzroku, ale spodobało jej się. Skoro Roy traktuje ją na równi z kolegami, znaczy, że jest naprawdę w porządku. A jednocześnie poczuła się trochę onieśmielona, bo zrobiło się dziwnie oficjalnie i powinna się wzruszyć.

         - Głupi jesteś – mruknęła i rzuciła go poduszką prosto w nos. Nigdy nie lubiła poważnych sytuacji i nawet gdy wybuchnął śmiechem i zaczął ją łaskotać, czułą się trochę niezręcznie. 

27 listopada 2013

Łowcy cz.8: Zhalia Moon (Huntik)

             Widział coraz więcej – promienie ciepłego słońca, twarz nieznanej mu kobiety wykrzywioną w jakimś grymasie zirytowania, jasną czuprynę Loka wychylającą się nad jej ramieniem i zatroskaną, dziewczęcą twarz Sophie. Zmrużył oczy i spróbował odkaszlnąć, wypluć ten obrzydliwy, trochę słodkawy smak.
            Miał wrażenie, że został przerzuty przez ogra.
         Czuł w gardle mdły smak wody z jeziora, od której robiło mu się niedobrze. Całe śniadanie podchodziło mu do gardła. Na oczach pozostały mu resztki kropel, które przysłaniały widok. Całą twarz wciąż miał mokrą, ale powoli odzyskiwał pełną świadomość. Pierwszym co zobaczył, trochę przez mgłę, były sarnie oczy – błyszczące, mądre i trochę rozgniewane, a jednocześnie tak cudownie piękne.
            Słyszał jakieś słowa, ale nie potrafił ich zrozumieć, a im dłużej patrzył w te ślepia, tym mniej przejmował się jakimś bełkotem. Trzy głosy splatały się w jakąś niezrozumiałą wyliczankę, której wcale nie musiał znać, bo miał przed sobą najpiękniejsze oczy na całym świecie.
            Czyje?
            Wcale nie musiał wiedzieć. Chciał patrzeć.
         - Słyszysz mnie? –  dotarło do niego szorstkie pytanie. Poczuł cienkie palce na policzku, ale ręka – do kogokolwiek należała - zamiast go pogłaskać, po prostu uderzyła w bezsilnej próbie ocucenia.
            Nie sądził, że ktoś o takich oczach, może podchodzić do niego tak... brutalnie. Kobiety rzadko traktowały go obcesowo. Spróbował coś wykrztusić, ale zamiast słów z jego podrażnionego gardła wydarł się tylko niezrozumiały charkot.
         - Słyszę – szepnął w końcu słabo, przecierając oczy. Pochylała się nad nim młoda kobieta. Była cała mokra; woda spływała jej po szczupłej twarzy, swobodnie podrażniała ramiona i skapywała na ziemie. Luźny t-shirt lepił się do ciała, a ciemne, prawie czarne włosy, przylgnęły do skóry.
         - Dante! – usłyszał pełen ulgi głos Sophie. Dziewczyna kucnęła przy nim i patrzyła z niemal namacalną troską, oczy miała przestraszone i zdziwione i był pewien, że gdyby dłużej wszystko szło nie po jej myśli, nadzwyczajnie w świecie by się rozpłakała.
         - Przestraszyłeś nas – Lok pokręcił głową, sprawiał wrażenie, jakby dopiero uspokoił się po jakimś stresie. Cieszył się, że chociaż on nie wygląda jakby zamierzał rzucić mu się na szyje i wyściskać. Opadł ciężko na trawę i skrzyżował nogi w kostkach.
         - Już dobrze – uspokoił ich. Przeniósł wzrok na nieznajomą, zastanawiając się, jak udało jej się pokonać ten cholerny wir i gdzie podziali się agenci Organizacji.
         - Zanim wskoczysz do wody naucz się pływać – mruknęła z politowaniem, pomagając mu podnieść się do pozycji siedzącej.
            Zacisnął zęby. Nie lubił, gdy kobiety się nad nim litowały. Chciał ich pożądania i zalotnych spojrzeń. Był wściekły, że, kimkolwiek jest ta nowa nieznajoma, zrobił na niej kiepskie wrażenie.
         - Umiem pływać – wycharczał, potrząsając głową. Kichnął głośno, zdając sobie sprawę, że zabrzmiał raczej jak sześciolatek, który próbuje przekonać mamę, że może sam jechać na obóz albo wrócić do domu trochę później niż zwykle.
         - Właśnie widziałam – uniosła brwi, patrząc na niego z powątpiewaniem.
         - To była wyjątkowa sytuacja – sprostował, dotykając obolałego gardła.
         Dopiero teraz spojrzał na nieznajomą, nie wiedząc, czy lepiej przeprosić za kłopot czy podziękować za ratunek. Była trochę za chuda jak na jego gust, średniego wzrostu, smukła i krucha. Miała ciemną cerę i ostre rysy twarzy, wiecznie zmarszczone brwi i lekko wydęte usta. Mimowolnie zerknął na prężące się pod koszulką małe, sterczące piersi, ale zaraz znów odwrócił wzrok, zupełnie jakby nie miał śmiałości bezpośrednio jej obserwować. Miała w sobie jakiś szczególny magnetyzm. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek się już spotkali, ale chyba nigdy jej nie widział – zapamiętałby przecież te oczy!
         - Dziękuje – szepnął, wstając niepewnie. Nogi miał miękkie – nie wiedział, czy to przez jej spojrzenie, czy przez to, że przed chwilą prawie się utopił - trochę obawiał się stanąć, ale powoli się wyprostował i już chciał pomóc nieznajomej, ale ona już stała – wepchnęła dłonie do kieszeni czarnych jeansów i mrużyła oczy do słońca. Swobodna i wolna.
         - Pomogła nam z Organizacją – wtrącił się Lok. – Znasz niezłe zaklęcia – przyznał, zwracając się do kobiety. Uniosła brwi, niezbyt wzruszona komplementem, ale skinęła głową. – Byłaś świetna.
         - Tak. Świetna. – wycedziła przez zęby Sophie, nagle zła jak osa.
         - Nie spodziewałam się spotkać tutaj Dantego Vale’a.
         Zesztywniał. Wiedział, że upokorzył się już dość w czasie tego „podtopienia” i nie chciał wyjść dodatkowo na ignoranta, a zanosiło się, że zaraz będzie musiał uśmiechać się z zakłopotaniem i nieśmiało mówić „Wydajesz się znajoma, ale możesz mi przypomnieć, skąd się znamy? I jak właściwie masz na imię?”
            Z opresji uratowało go naburmuszona nastolatka.
         - A ty to kto? – Sophie zmarszczyła nos.
         - Jestem Zhalia Moon – wyjaśniła, kiwając lekko głową.
            Dante nie krył zaskoczenia; uśmiechnął się jednak i pokiwał głową. Zhalia Moon była w Fundacji tak krótko, że większość Łowców nawet jej nie spotkała, ale już zdobyła sławę tej, która zawsze decyduje. Podobno była szybka, sprytna i seksowna. To ostatnie Dante mógł potwierdzić z najwyższą stanowczością.
         - Słyszałem o tobie.
         - A o tobie mówi się wszędzie – stwierdziła. Chciał zapytać, co sprowadza ją w te okolice, czy działa sama czy ma drużynę, jak udało jej się zwyciężyć nad Organizacją, ale ubiegła go i pierwsza się odezwała: - A to kto?
         Spojrzał na Sophie i Loka.
            Dziewczyna wbijała podeszwę japonka w ziemię tak mocno, jakby nie mogła już dłużej ustać. Skrzyżowała ręce na piersiach w sposób, jakby za wszelką cenę chciała je unieść i ścisnąć tak, aby wyglądały na większe. Patrzyła podejrzliwie na Zhalię.
            Lok pozostał Lokiem, Który Jeszcze Nie Wie Jak Być Łowcą. Był wyraźnie zainteresowany Zhalią – była w końcu drugim profesjonalnym Łowcą, którego poznał. Sposób w jaki rozprawiła się z przeciwnikami sprawił, ze urosła w jego oczach do rangi kogoś niesłychanie utalentowanego. Działała błyskawicznie, jej ciosy był szybkie, prawie niezauważalne.
         - Sophie Casterwill i Lok Lambert.
            Nie bardzo wiedział, co powinien jeszcze powiedzieć.
            W odpowiedzi skinęła głową, ale Sophie nie zamierzała kryć zdziwienia. Zazwyczaj ludzie, a zwłaszcza ludzie ze świata Łowców, patrzyli na nią z szacunkiem albo chociaż unosili brwi w niemym geście zdziwienia. Bo przecież byłą samą Casterwill, pochodziła z jednego z najbardziej wpływowych rodów w całej Fundacji. A ona nic, zupełnie, jakby nie dotarło do niej znaczenie tego nazwiska.
            Zhalia wepchnęła ręce głębiej do kieszeni i odchyliła tułów do tyłu, wyciągając twarz do gorącego, czerwcowego słońca. Było w tym geście coś ulicznego, nieporządnego.
         - Do zobaczenia, Dante Vale – powiedziała w końcu. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem.
            Przez moment miał wrażenie, jakby dostał młotkiem w głowę. Pewnie efekt podtopienia, ale po prostu nie umiał się otrząsnąć. Gdy znikała za drzewami, nabrał ochoty rzucić się za nią i poprosić, żeby została chociaż chwilę, żeby coś powiedziała, może dałaby się zaprosić na jakieś ciasto do tej Łowczyni, Poliny, u której mieszkali. Gapił się za nią jak skończony kretyn, ale to właściwie nieważne, po prostu nie umiał inaczej.
         - Dziękuję! - wrzasnął jeszcze, ale chyba nie usłyszała.
            Ludzie zazwyczaj nie kończyli rozmowy po kilku zdaniach.
         - Dante? – Sophie spojrzała na niego z mieszaniną irytacji i zdziwienia. – Martwiliśmy się o ciebie.
         - Zazwyczaj to ja wrzucam ludzi do wody – uśmiechnął się lekko. – Wiem, że chcielibyście zdziałać coś więcej, ale pozwólcie, że wrócimy i jakoś się... ogarnę – popatrzył wymownie na swój mokry płaszcz i zniósł spojrzenie Loka „Długo tak będziemy nic nie robić?”. – Chyba znaleźliśmy pewną poszlakę... Te wiry znikąd się nie wzięły, prawda?
            - Prawda – rozpromieniła się Sophie. – Wiesz, Dante, zauważyliśmy, że to obrona chwilowa. Nie trwa długo, bo gdy ta… - zawahała się i spojrzała w las. – Bo gdy tamta cię ratowała, już się uspokajało.

20 listopada 2013

Łowcy cz 7: Walka (Huntik)

Białoruś, okolicę jeziora Świteź
Mieszkanie Poliny
Jedenasta dziesięć 

         Obita czerwonym, szorstkim materiałem kanapa stała w salonie od zawsze. Była jak nieodłączny element domu, jak swego rodzaju centrum, bo każdy z rodziny pani Poli ny siedział tam przynajmniej raz, jak główny organ. Na pewno ludzie mieli w swoich salonach kanapy dużo wygodniejsze, miększe i przede wszystkim ładniejsze, ale ta była absolutnie wyjątkowa. I nawet plamy po sosie słodko-kwaśnym i tłuste ślady palców dzieci, które przez lata przewinęły się przez ten dom, nie odebrały jej wartości. Królowała w pomieszczeniu, gdzie meble stare i zabytkowo spajały się w jedność z kiczowatymi, które tylko udawały eleganckie, zakupione za marne pieniądze, wykonane z drewna marnej kategorii. Stała na środku, trochę zasłonięta niewielkim stoliczkiem, w towarzystwie kilku krzeseł z powycieranymi oparciami. Miało się wrażenie, że pamiętała czasy, gdy sama pani Poli była jeszcze dzieckiem.
         Dante opadł ciężko na kanapę, zmęczony wnoszeniem bagaży do pokoi. W odpowiedzi skrzypnęła poirytowana, a gdy spróbował się przekręcić – zajęczała jeszcze żałośniej. Odchylił głowę do tyłu i natychmiast poczuł, że szorstki materiał drapie go po karku. Miał tylko nadzieję, że zaschnięta plama po gęstej zupie nie odbije się na jego płaszczu. Był w fatalnym humorze.
         Uruchomił holotom. Maszyna syknęła i przez moment był pewien, że nie tylko kanapa postanowiła mu dać do zrozumienia, że dzisiejszy dzień miał być dla niego koszmarny, ale po chwili niewyraźny obraz zamigotał i ujrzał plany całej misji.       
         Przez moment zastanawiał się, kto podaje informację dla Łowców dotyczące misji. Były zapisane tak, że zajmowały naprawdę mnóstwo miejsca, Łowca zadowolony myślał, że pojedzie, może skopie parę tyłków Organizacji, zwiąże się z Tytanem i wróci spokojne do domu. W rzeczywistości okazywało się, że żadnych przydatnych informacji nie mieli, tylko ogóły, których nawet zbyt leniwy na myślenie Lok sam by się domyślił.
         Jedyne, co go zainteresowała to niewyjaśnione, dziwne zachowania wody. Zdarzało się, że nagle zaczynała się burzyć, pieniła się groźnie, chlapała i zalewała całe brzegi zupełnie bez powodu. Innym razem znów wirowała, też całkiem bez przyczyny, a podobno nawet zaatakowała staruszkę przechodzącą niedaleko, jak twierdził jej mąż, ale Dante przywykł, ze człowieka starego nie da się oszukać, bo za dużo widział, ale sam łatwo oszukuje.
         - Dzień dobry, Dante! – Sophie przeciągnęła się w drzwiach. Uniósł wzrok znad holotomu, zerkając na nią jednym okiem. Miała na sobie krótkie, czerwone spodenki z poszarganymi krawędziami i obcisłą bokserkę z wielkim napisem „I love sleep”, opierała się o framugę z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
         - Bry. Jak się spało? – spytał, bardziej z grzeczności niż z ciekawości. Sophie w odpowiedzi uśmiechnęła się dyplomatycznie, ale z jej podkrążonych oczu mógł wyczytać, że pościel pachniała cierpko, tak, jak pachnie schorowany człowiek, że łóżko skrzypiało w nocy i targane wiatrem gałęzie uderzały o szybę.
         - Dziękuję, dobrze – odparła, siadając na jednym z twardych krzeseł naprzeciwko niego. Jakoś nie miała ochoty siadać na utytłanej, szorstkiej kanapie, która z jakiegoś powodu bardzo ją odpychała. – Idziemy dzisiaj rozejrzeć się nad jeziorem?
         - Tak – skinął głową, włączając w holotomie mapę. Wyłoniły się trójwymiarowe drzewa i spokojna tafla wody, a zaraz potem trzy niewyraźne sylwetki. Sophie doskoczyła do niego w mgnieniu oka i zajrzała przez ramię. Wyczuł już z daleka truskawkowe perfumy. – Tu jesteśmy my – wskazał. – Postaramy się zdziałać jak najwięcej, póki nie roi się tu od Garniturów.
         - Przecież z Organizacją damy sobie rade – zaświergotała, obracając mapkę w holotomie. Dante uniósł powątpiewająco brwi, ale nic nie odpowiedział. Sam, owszem, poradziłby sobie i jeszcze zatriumfował, ale mając przy sobie dwoje dzieciaków nie zdołałby jednocześnie walczyć i ich bronić. A ich umiejętności  pozostawały wiele do życzenia.
         - Czeeść – Lok wpadł do salonu, trochę zaspany i jeszcze nie do końca przytomny. Jasna grzywka spadała mu na czoło, przysłaniając zamglone, senne oczy. – Już na nogach.
         - Lok – Sophie wyprostowała się i spojrzała na niego karcąco. – Jest już jedenasta.
         - Są wakacje – wzruszył ramionami, zupełnie jakby miało to być odpowiedzią na wszelkie oskarżenia i pretensje.
         Dante właściwie go rozumiał - w jego wieku całe wolne dnie przesypiał, ewentualnie włóczył się gdzieś razem z Christopherem Octer albo Dolores, po prostu wypoczywał i pomyślał, że gdyby ktoś kazał jemu z tamtych lat zrywać się tak rano i latać po lasach, wyśmiałby go i zakopał się głębiej w pościeli.
         - Ekhem – Dante odkaszlnął, otrząsając się ze wspomnień. Nawet nie zauważył, kiedy zrobił się taki nostaligicnzy. – Zaraz wychodzimy, bądźcie gotowi.
         - Ale bez śniadania? – jęknął zdumiony Lok, gdy Dante mijał go w drzwiach.
         - Ja już jadłem – odparł, wzruszając ramionami. Ruszył do swojego pokoju, który przydzieliła mu zdziwaczała staruszka Polina. Nad łóżkiem wisiało stare, czarno-białe zdjęcie zrobione zaraz po rozpoczęciu działalności Fundacji Huntik. Z trudem rozpoznał Polianę w przygarbionej kobietce w dwóch warkoczach o szerokim, uśmiechu. A niedaleko odnalazł dobrze znaną, naburmuszoną twarz, trochę młodszą i trochę weselszą niż teraz. Matka miała wtedy tak śmiesznie, nierówno obcięte włosy, zastanawiał się, czy to zamierzone, czy po prostu nie umiała się obchodzić z nożyczkami.
         Zostawił holotom i wepchnął do kieszeni kilka amuletów z Tytanami. Towarzyszyli mu wszędzie i zawsze, bo zawsze i wszędzie był Łowcą, a dopiero potem normalnym obywatelem. Gdy zszedł na dół, Sophie i Lok opychali się tradycyjnymi syrnikami ze słodkim dżemem malinowym, które pewnie znaleźli gdzieś w kuchni. Gdy dziewczyna go zobaczyła, gwałtownie przełknęła ogromną porcję, otarła usta i zaczęła jeść jakby ładniej, zupełnie jakby udawała, że kobiety nie jedzą, bo są zbyt ponad zwykłością.
         - Idziemy? – wypalił Lok, wpychając do ust kolejną porcję ciasta. Na nosie miał resztki czerwonego dżemu.  
         - Pod warunkiem, że wytrzesz twarz – uśmiechnął się Dante. – Nie wyjdę z tobą, skoro jesteś taki uświniony – dodał, pół-żartem, pół-serio. Sophie zachichotała, a Lok, cały czerwony na twarzy, burknął tylko coś w odpowiedzi.
         Branie japonek na piesze wycieczki nie było mądrym pomysłem, jak przekonała się Sophie piętnaście minut po wyruszeniu. Plastikowy paski wpijały się w jej skórę, igliwie i ziemia wpadały i podrażniały stopę, a cienka, gąbczasta podeszwa nie chroniła przed wypukłościami i korzeniami drzew. Mimo bólu, dzielnie stawiała każdy kolejny krok i nawet się nie skrzywiła, gdy Dante spytał, czemu tak dziwnie chodzi.
         Jezioro wyłoniło się zza drzew zupełnie niespodziewania. Słońce odbijało się w srebrzystej tafli, migotało i błyszczało pięknie i trochę nienaturalnie, zupełnie jakby w tym miejscu utrzymała się zapomniana już dawno atmosfera tajemnicy. Sophie z rozkoszą zaciągnęła się świeżym, jeszcze chłodnym zimnym powietrzem i uśmiechnęła do słońca.
         - Według informacji, gdzieś na dnie jeziora ukryty jest tytan – stwierdził i chociaż Sophie nic nie powiedziała, zrozumiał jej wymowne spojrzenie. Jezioro może nie było szczególnie duże, ale nie mieli sprzętu, by je przeszukać. Ani doświadczenia.
         - Na razie przejdziemy się brzegiem, sprawdzimy, czy nie ma nic... niepokojąco – Dante podrapał się po brodzie, starając się przybrać ton nauczyciela tłumaczącego umysłom humanistycznym zasady matematyki. Starał się, żeby oboje cokolwiek wynieśli z tego wyjazdu, ale obawiał się, że taki z niego nauczyciel, jak z koziej...
         - Fundacja już tu jest? – usłyszał za plecami.
         Odwrócił się jak na zawołanie, gotów do ataku. Wśród drzew odznaczało się kilkanaście białych kołnierzy i ciemnych okularów, które widywał w pracy na co dzień. A więc Organizacja już się pojawiła, nie spodziewał się, że tak szybo ich dopadną.
         - Fundacja zawsze była kilka kroków przed Organizacją – odparł, wyciągając z kieszeni amulet. Usłyszał, że Sophie przygotowuje się do rzucania zaklęć, a Lok w każdej chwili jest gotów przyzwać Wolnego Strzelca.
         - Nie tym razem – uśmiechnął się potężny mężczyzna o różowej głowie osadzonej bezpośrednio na tułowiu, zupełnie jakby nie miał szyi. Zanim Dante zdążył mrugnąć, zacisnął rękę na amulecie. – Atakuj, Strix!
         Przy jego głowie pojawiły się trzy ogromne komary, mające może metr długości. Unosiły się w powietrzu, bzycząc i świszcząc skrzydłami. Dante nie pierwszy raz widział takei Tytany, spotykał je przy każdej potyczce z Organizacją.
         - Chyba czas na ciebie, Calibanie – wyciągnął z kieszeni amulet i przyzwał Tytana. Obok niego stanął ociężały wojownik z grzywą jasnych włosów, która swobodnie opadała na plecy. Zanim ktokolwiek zdążył mu się przyjrzeć, ruszył do walki.        
         Poruszał się dziko i szybko, wymachiwał mieczem pewnie i ciężko, uderzył w ziemię, jakby chciał ostrzec przeciwników. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze, a on tylko patrzył – jak wojownik przekonany, że ma już wygraną w powietrzu. Ani sztywne żądła Strixów nie zrobiły na nim wrażenia ani dwa Trudnie, które już nadbiegały. Był pewien swego i czuł, że jego pan nie wątpliwości, kto stoczy zwycięski bój.
         Ruszył. Skoczył w górę i mimo, że sprawiał wrażenie potężnego, ze zdumiewającą lekkością przekoziołkował nad jednym z Tytanów i wbił ostrze w Strixa, nim ten zdążył zamigotać. Grzywa opadła mu na oczy, gdy przeciwnik powoli znikał, pozbawiony szans na ucieczkę. Wymachnął mieczem do tyłu i przebił kolejnego wroga,  a zaraz potem zawirował i rzucił się w szaleńczy taniec z Trutniem. Sprawiał wrażenie zwierzęcia wypuszczonego z klatki po długiej niewoli – wariował, działał dynamicznie i nie było szans, by zrozumieć plan jego działań.
         - Wolny Strzelcu! – Lok uniósł amulet i znów poczuł tą palącą więź, poczucie bliskości z tatą, dosięganie tego świata, do którego on dawniej należał. Tytan pojawił się przy jego boku w samą porę, zdążył osłonić jego i Sophie tarcza przed zaklęciami, które posypały się od strony lasu.
         - Czas na mnie – syknęła Sophie i wyskoczyła do góry, kopiąc na oślep.
         Japonki spadły z jej stóp, ale była gotowa walczyć boso. Trafiła w twarz jakiegoś chuderlawego Garnitura, a zaraz potem pod palcami poczuła chrupniecie. Upadł na kolana, łapiąc się za rozkrwawiony nos, jęczał przy tym żałośnie. Sophie jeszcze raz uderzyła, pozbawiając przeciwnika przytomności.
         - Nie rzucaj się tak – usłyszała za plecami i czyjeś mocne ręce uniemożliwiły jej jakikolwiek ruch. Zimne dłonie zacisnęły się na nadgarstkach i chociaż próbowała się szamotać, nie dała rady wyrwać się dużo silniejszej kobiecie.
         - Dante – pisnęła tylko, szukając pomocy u mentora, którego podziwiała z całego serca. Odwrócił się, ale nie był w stanie wiele zrobić – w ogół niego zgromadziło się kilka sylwetek odzianych w czarne garnitury, wszystkie były przygotowane do ataku. Nie miał możliwości przyjść jej z pomocą, ale wystarczył jeden moment nieuwagi, by przeciwnik zyskał przewagę.
         Zanim zdążył się zorientować, dostał zaklęciem. Zgiął się w pół, plując śliną i nie zdążył się zasłonić, gdy czyjaś noga kopnęła go w bark. Przetoczył się bezwładnie i wpadł do lodowatej wody w jeziorze.
         - Dante!! – krzyknął przerażony Lok, ale zaraz głowa mentora wynurzyła się na powierzchnie. Sprawiał wrażenie trochę  otumanianego uderzeniem, ale przytomnego. Skinął głową, uspakajając dwójkę, zupełnie jakby chciał powiedzieć, że dadzą radę, że zaraz pokaże wszystkim, dlaczego mówią o nim jako o jednym z najlepszych Łowców w Fundacji.
         I wtedy się zaczęło.
         Jezioro nagle zaszumiało złowrogo; woda uderzyła o brzeg z większą siłą, a fale zaczęły rozchodzić nie wiadomo skąd, chociaż nie było nawet najmniejszego wiatru, drzewa jakby bardziej pochyliły się ku ziemi, a po okolicy poniósł się ponury świst.
         Dante poczuł, ze woda zaczyna bulgotać, coś ruszyło się wokół jego stóp, połechtało nogi, uderzyło w całe jego ciało, a zaraz potem zrozumiał, że jakaś siła ciągnie go w dół. Nabrał powietrza i spróbował się wyrwać, ale na próżno – woda już go pochłonęła tak jak zalała kiedyś miasto w tym samym miejscu.
         Wybił się do góry, ku światłu, które majaczyło nad powierzchnią, ale znów zalała go fala, wpadł w jeden z tych wirów, o których mówili świadkowie podejrzanych wydarzeń w tej okolicy. Zarzuciło nim na jeszcze głębszą wodę i chociaż szamotał się i wyrywał, nie miał żadnych szans z potęgą żywiołu.
         Uderzył w wodę rękami, machając w bezsilnej próbie ratunki. Woda dostała się już do nosa i do ust, uderzała w otwarte szeroko oczy, obmywała uszy i gubiła się we włosach. Krztusił się i pluł i raz udało mu się wyburzyć na moment, ale zaraz potem jezioro znów go wciągnęło, jakby był tylko gałązką porwaną przez strumień.

         Pociemniało mu przed oczami i gdy myślał, że zaraz spadnie na dno, kobieca ręka złapała jego nadgarstek i pociągnęła ku górze.

17 listopada 2013

Łowcy cz. 6

         Międzynarodowy Port Lotniczy Mińsk znajdował się jakieś pół godziny drogi od stolicy Białorusi i jakieś dwie godzin od jeziora Świteź, gdzie – według informacji Fundacji Huntik – przebudził się jeden z dawno zapomnianych Tytanów.
            Port nie robił specjalnego wrażenia, wręcz przeciwnie – Sophie chwile po wylądowaniu pomyślała, że jest trochę brzydki i szary i jak na największe lotnisko w kraju ma zdecydowanie marne standardy. Oddalony od zabudowań, zabetonowany z kawiarnią sprzedającą zbyt delikatną kawę sprawiał wrażenie nudnego i nie pasował do całej atmosfery tej wyjątkowej, wymarzonej pierwszej misji. Lok też nie ukrywał, że spodziewał się czegoś bardziej spektakularnego, sądził, że polecą jednym z  tych superszybkich samolotów, które znał doskonale z filmów science-fiction, wyskoczą na spadochronach, zrobię rozróbę, zdobędą tytana i od razu staną się najlepszymi Łowcami Fundacji Huntik.
         Dante nie podzielał ich podniecenia – zarezerwował bilety, całą podróż przeglądał jedną z tych książek, którą nie należy rzucać, bo można kogoś pozbawić głowy albo przynajmniej przytomności, obserwował zgrabne nogi blondwłosej stewardessy i od czasu do czasu popijał zieloną herbatę. Nawet nie przysłuchiwał się monologowi Loka, który mieszał się z monologiem Sophie. Zabawne, że oboje mówili jednocześnie, na dodatek zdumiewająco szybko, a i tak każe wszystko rozumiało i zapamiętywało. Chyba zaczynał się starzeć, skoro już zapomniał jak to jest.
            - Kurczę, to niesamowite – westchnął Lok ze śmiechem, wpychając do ust garść popcornu. – Wiesz, że to tak jakbym był bliżej ojca?
            Sophie pokiwała głową ze zrozumieniem. Każdy chłopiec chciał być jak ojciec – wielki, mądry, silny i taki dorosły, zawsze dzielny i zawsze najlepszy. Dogonić tatę. Być jak tata. Tak, żeby mama powiedziała „Mój syn”, a nie „Synuś”.
            Dante też się uśmiechnął, ale trochę smutno. Nigdy nie poznał ojca, a gdy o niego pytał, matka odpowiadała, że był skończonym durniem. Jako dziecko nie miał męskiego wzoru, nikt nie nauczył go, jak posługiwać się młotkiem i jak dobrze prowadzić samochód. Trochę zazdrościł Lokowi, że miał kogo podziwiać.
            Matka była matką – nieważne jak bardzo by chciała, zawsze była kobietą i nieważne, jak bardzo by chciała, nie mogła zastąpić ojca. Dante nauczył się zagryzać wargi i nie wspominał o ojcu, którego – jak mu się zdawało – ona nawet dobrze nie znała.
            - Jestem z ciebie taka dumna! – powiedziała kiedyś i zdał sobie sprawę, że pochwała od kobiety, która całe życie przeszła sama, znaczyła więcej niż mglista postać obcego mężczyzny, którego nie znał. I którego znać nie chciał.
            - W porządku, Dante? – usłyszał skrzekliwy, żabi głos. Pokręcił głową i uśmiechnął się do plecaka, z którego wychylała się biała, kudłata główka Cherita.
            - Tak.
         Gdy samolot podszedł do lądowania, Sophie i Lok dopadli okna, przy okazji potrącając grubego pasażera, który omal nie rozlał jeszcze gorącej kawy na swój szary garnitur, który nie tylko miał kiepski fason, ale też dawno już się zużył.
         Wysiedli razem z kilkunastoma innymi pasażerami, ale zdawać by się mogło, że ich zapał nieco ostygł. Nie było ani nowocześnie, ani emocjonująco, ani zachwycająco – ot, taki tam port lotniczy, podobny do kilku innych w tym kraju i państwach ościennych.
         Lok i Sophie rozsiedli się pod ścianą, czekając, aż Dante wróci z przewodnikiem albo chociaż słownikiem, żeby mogli załatwić jakąkolwiek sprawę w tym kraju, gdzie ludzie mówili językiem niezrozumiałym, brzmiącym trochę jak słowa wiersza. Dziewczyna oparła swoją czarną walizkę o ścianę i usiadła na niej, zakładając nogę na nogę. Fioletowe zakolanówki trochę się zwinęły i opadły na nierówną długość. Lok bezceremonialnie rzucił sfatygowaną torbę z białym logiem Nike i oparł się o ścianę, prostując nogi. Zupełnie zignorował fakt, że jakaś pani w podeszłym wieku prawie potknęła się o jego stopy, po prostu uśmiechnął się przepraszająco i tak uroczo, że chyba się nawet nie gniewała.
         - Wiesz, że na filmach zawsze tak jest, że pierwsze zadanie okazuje się śmiertelnie trudne i niebezpieczne? – zagadnął Lok, wyciągając z bocznej kieszeni wygniecioną puszkę z energetykiem. Otworzył z sykiem i pociągnął długi łyk, siorbiąc na cały korytarz. – Najważniejsze ze wszystkich. Najważniejsze w historii!
         - Za dużo głupot oglądasz – prychnęła Sophie i zanim się obejrzał, zabrała mu napój i dopiła do końca. – U nas wszystko będzie doskonale, zobaczysz. Z takim przywódcą jak Dante...
         Lok spojrzał na nią trochę zdziwiony, a trochę zirytowany. Odkąd poznała Dantego Vale, stale tylko powtarzała jaki to on wspaniały i jaki odważny, jaki zdumiewający, jaki utalentowany, a na dodatek sławny i przystojny. Zachowywała się trochę śmiesznie i trochę denerwująco, zwłaszcza, gdy mrugała przy nim tak energicznie, że wydawało mu się, że samymi powiekami mogła by popchnąć małą żaglówkę.
            - Na pewno – mruknął.
         Tymczasem Dante w najlepsze zagadywał sprzedawczynię w kiosku, dopiero niedawno wylądowali, ale on już zdążył się wczuć w klimat. W najlepsze rozprawiał po rosyjsku z młodziutką panienką z wielkimi, wytrzeszczonymi oczami. Wyglądała jakby cały czas się czegoś się bała, a jednak miała swój urok. Uśmiechała się w taki pogodny sposób, że nie sposób było nie poczuć do niej czegoś na kształt sympatii.
         - Privet, dostanę może jakiś przewodnik? – uśmiechnął się, opierając nonszalancko o ladę.
            Zerknął na wystawę batoników i gum do żucia, ale zaraz znów natarczywie wpatrywał się w dziewczynę. Uwielbiał, gdy panie zapominały przy nim języka.
         - Tak, oczywiście, zaraz panu pokażę, tylko jedna chwila – wybąkała i zanurkowała pod ladę. – „Białoruś znana i nieznana”, „Najpiękniejsze miejsca” i „Co warto zobaczyć” – wyrecytowała, wpychając mu w ręce książeczki.
         - Wezmę wszystkie – odparł, mrugając wesoło. – A najlepiej z pani numerem telefonu.
         Zachichotała nerwowo i zaczęła stukać na kasie trochę szybciej niż zazwyczaj, palce uderzały w nie te cyfry i pomyliła ceny, zupełnie jakby wzrok tego mężczyzny, a była pewna, że w jego głowie nie ma już na sobie służbowego uniformu, odbierał jej zdolność racjonalnego działania. I mimo, że zdawała sobie sprawę jakie to głupie, nasmarowała na rachunku kilka cyfr.
         - Do zobaczenia, mam nadzieję – dodała, mrugając do niego wesoło.
            Gdy odszedł, poczuła, ze ma ochotę pobiec zanim i prosić, żeby została z nim jeszcze trochę, nawet jeśli miałaby się przy tym okrutnie wygłupić. Nawet nie zauważyła, że zmiął paragon i cisnął na dno kieszeni, nie zwracając uwagi na jej zadurzony wzrok.
         - Łowcy, wyruszamy – rzucił do Loka i Sophie, zarzucając na plecy zmięty plecak jeszcze z czasów, gdy nie był pełnoprawnym Łowcą i to on wyruszał ze swoim mentorem w charakterze ucznia, a nie przywódcy. Na samo wspomnienie uśmiechnął się tęsknie i poczuł, że portfel ze zdjęciem mistrza zaczyna mu nagle bardzo ciążyć.
         Na parkingu niedaleko lotniska czekał już niewielki autobus pokryty jedną z tych nowych ekologicznych farb, na których zostaje ślad nawet po zarysowaniu paznokciem. Zgodnie z prośbą Dantego, kilku Łowców działających na Białorusi załatwiło im całkiem przyjazny transport zatankowany do pełna i z wbudowany GPS-em.
             Dante nie pierwszy raz pomyślał, jak wygodnie jest być uczniem założyciela Fundacji Huntik i synem jednej z pierwszych Łowczyń. Wszędzie miał kontakty i w każdym krajów  Europie był w stanie załatwić nawet najtrudniejszą sprawę. Kiedyś, gdy był młodszy, przymknęli go niemieccy policjanci. Wystarczył jeden telefon do wpływowego biznesmena, który wspierał Fundację i już był wolny, a tamci jeszcze przepraszali za problem. Myślał, że sprawa się skończyła i się wywinie, ale w domu Carla Vale zgotowała mu prawdziwe piekło i nauczył się, żeby zawsze polegać na samym sobie.
            - Myślisz, że co? Że ktoś zawsze będzie? Że ktoś ci uratuje leniwy tyłek? O, grubo się mylisz! – warczała przez dłuższy czas. Musiał przez miesiąc przepraszać i obiecywać, że się poprawi.
         - Gdzie jedziemy? – spytał Lok, pochylając się nad siedzeniem kierowcy i wpatrując się w niewielki ekranik GPS, gdzie Dante właśnie wprowadzał adres. Sophie też zaglądała  z drugiej strony, tak, że oboje mieli wrażenie, że zaraz kichną od ilości jej słodkich perfum.
         - Do naszego lokum – odparł Dante, odpalając bus.
            Nie przyznał się, że nigdy wcześniej nie prowadził czegoś innego niż zwykły osobowy samochód. Trochę żałował, że nie sprecyzował żądania „pojazd”. Wolałby auto, które mógłby szybko poznać, bo kierowca i samochód muszą do siebie pasować, tworzyć całość, rozumieć się.
            – Pięć kilometrów od jeziora Świteź znajduje się niewielki domek, a jego właścicielka jest dawną Łowczynią – dodał.
         Az się wzdrygnął, gdy uświadomił sobie, co to będzie dla niego oznaczać. Wszyscy Łowcy znali jego matkę i niekoniecznie mieli o niej dobre zdanie. Przez lata doczekała się opinii nie tylko wyśmienitego Łowcy, ale także nierządnicy, osóbki wulgarnej, a także nieprzyzwoicie utalentowanej. Może i była ceniona, ale Dante czuł czasami na sobie spojrzenia „To jej syn?! Ciekawe, kim jest jego ojciec...” albo „Może to bękart Metza?”.
            Na pewno będzie musiał opowiadać, co u matki, a sam pewnie też usłyszy parę historyjek, które miały mu uświadomić, jak koszmarną ma matkę. Ale w jego oczach zawsze była i będzie wspaniała.     
         Chociaż Lok nie powiedział ani słowa, wyczuł, że trochę się zawiódł zwykłością wyjazdu. Spodziewał się pewnie egzotyki, emocji i adrenaliny. Dante uśmiechnął się pod nosem i ruszył, przekraczając wszelkie dopuszczalne ograniczenia prędkości. Sam wolał, żeby na razie zagrożenia się nie pojawiły, gdyby przyszłoby mu walczyć tutaj z Organizacją musiałby nie tylko zwalczyć zagrożenia, ale także obronić tą dwójkę.
         - Pamiętam te okolice – wypalił nagle Cherit, tytan Dantego obdarzony wyjątkową zdolnością mówienia. Wyjrzał z plecaka Loka i połaskotał jego łokieć jednym z długich uszu.
         - Skąd? – chłopak spojrzał na niego zdumiony. Słyszał od Dantego, że Cherit żył od bardzo dawna, od czasów, gdy na Ziemi pojawili się pierwsi tytani. Dante znalazł go na targu pełnym przedmiotów tyle dziwacznych, co nieprzydatnych, zwierząt wrzeszczących na całe gardła i ludzi przekrzykujących się w zachwalania swoich towarów. Muskularny Arab o twarzy buntowniczego i porywczego człowieka przekonywał go, że może mu zaoferować gadającego n i e t o p e r z a, na dodatek w zaskakujących rozmiarach.
         - Tego już nie pamiętam – przyznał Tytan. – Ale byłem tu bardzo dawno temu.
         Dante zdusił w sobie westchnienie. Cherit wiedział mnóstwo rzeczy, był świadkiem wydarzeń, których nie upamiętniono w żadnej kronice i w żadnej legendzie, a jednak żył tak długo, że prawie nic nie pamiętał. Czasami żałował, że nie skłonił go do spisania chociaż tych kawałków przeszłości. Wspominał czasem o samym Lordzie Casterwillu, który sprowadził na nasz świat Tytany, ale nigdy nie mówić nic konkretnego ani przydatnego. Skręcił ostro, omal nie potrącając jakiegoś rowerzysty. Zatrąbił i przyspieszył jeszcze bardziej.
         - Według legendy dawniej nie było tutaj żadnego jeziora – odezwała się Sophie. – Tylko miasto tak piękne, że chciał je mieć każdy władca. Gdy wrogowie napadli na tą ziemię, miasto zamknięto, a mężczyźni przyrzekli bronić go do ostatnich szans. Gdy przegrali, kobiety wolały spłonąć w ogniu niż oddać miasto wrogowi.
         - Trochę głupie – Lok podrapał się w tył głowy. – Zamiast ginąć i przy tym poświęcać miasto, mogły użyć jakiegoś podstępu albo poddać się i zaczekać na pomoc...
         - Wtedy wydarzył się cud – Sophie zupełnie zignorowała jego uwagę. – Ziemia się rozstąpiła i pochłonęła miasto, a na jego miejsce rozlało się piękne jezioro, to jest Świteź, by chronić miasto przed najeźdźcą.
         - Więc lepiej było nie zniszczyć? – Lok zmarszczył brwi. – Przecież to bezsensu!
         - To legenda – Sophie prychnęła poirytowana. – Najeźdźcy zmarli wkrótce potem, gdyż zaczęli zrywać kwiaty rosnące na jezierze.
         - To jest jeszcze bardziej bezsensu. Dlaczego niby te kwiaty miały ich zatruć? Tak po prostu? Bo są źli? Bzdury pleciesz, Sophie.
         - Nie do końca, Lok – wtrącił się Dante. – Była to tak zwana lobelia jeziorna, która raczej nie występuje w takich miejscach, to jest wyjątkiem. Ma w sobie truciznę wywołującą silne wymioty – dodał. – No jesteśmy, proszę państwa.
         Domek sprawiał wrażenie odrobinę zaniedbanego i smutnego – drewniana weranda pochylała się ku ziemi, zupełnie jakby miała ochotę runąć i odpocząć wreszcie po długim życiu. Brakowało jednego stopnia przy schodach, a firanki w oknach były całkiem pożółkłe. A mimo to, biła od niego domowa atmosfera i matczyne ciepło. Może dlatego, że z uchylone okna wydobywał się słodki zapach ciasta z jagodami.
         Polina, bo takim imieniem przedstawiła się pyzata staruszka o rumianych policzkach, która przydreptała do nich zaraz po tym, jak wysiedli z samochodu, sprawiała wrażenie pociesznej babci, która zawsze wciśnie wnukom dodatkową porcję obiadu albo kilka rubli na jakieś słodycze. Garbiła się tak bardzo, że wydawało się, że jest zgięta w pół, podpierała się na lasce i zawsze miała na sobie kolorowy fartuch z resztkami ciasta albo sosu do obiadu.
         - Dante Vale – zaskrzeczała, przyglądając się mężczyźnie.
          Wydał się jej całkiem poważnym i rozsądnym człowiekiem i wcale nie zamierzała ukrywać zdziwienia. Doskonale pamiętała jego matkę, szaloną i głupią Carlę, która jeździła po świecie i zawsze broiła, gdziekolwiek się nie pojawiła. Zadzierała z Organizacją, która w czasie jej młodości nie była jeszcze tak dobrze rozwinięta, a potem z każdej opresji wychodziła z właściwą jej wiekowi brawurą. Całe plecy i ramiona miała wytatuowane, dwa kolczyki w nosie, paliła, pluła i śmiała się tak wulgarnie, że Polina miała ochotę ją wytargać za uszy. I trwałoby to pewnie dużo dłużej, gdyby nie została matką, mając lat zaledwie siedemnaście.
         - Dzień dobry – ukłonił się z szarmanckim uśmiechem. – Cieszę się, że zgodziła się pani nas przyjąć na pewien czas. – uśmiechnął się, a ona w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
         - Metzowi się nie odmawia – odparła, pociągając nosem. – A te dzieci to?
         - To jest Sophie Casterwill – Dante wskazał na szczupłą dziewczynę z obcisłych jeansach i bordowej bluzce ściąganej pod piersiami. Nie mógł nie zauważyć, że staruszka poruszyła się nieznacznie na dźwięk znanego wszystkich Łowcom nazwiska. – A to Lok Lambert – dodał, a chłopak roześmiał się pogodnie. Mrugnęła zdziwiona, czyżby miał cos wspólnego z tym głupcem, Eathanem Lambertem, który zawsze pchał nos w nie swoje sprawy?
         - Chodźcie za mną – mruknęła i poprowadziła ich do środka. Schody skrzypiały smutno, zupełnie jakby miał dość znoszenia humorów starszej pani.