Menu

17 listopada 2013

Łowcy cz. 6

         Międzynarodowy Port Lotniczy Mińsk znajdował się jakieś pół godziny drogi od stolicy Białorusi i jakieś dwie godzin od jeziora Świteź, gdzie – według informacji Fundacji Huntik – przebudził się jeden z dawno zapomnianych Tytanów.
            Port nie robił specjalnego wrażenia, wręcz przeciwnie – Sophie chwile po wylądowaniu pomyślała, że jest trochę brzydki i szary i jak na największe lotnisko w kraju ma zdecydowanie marne standardy. Oddalony od zabudowań, zabetonowany z kawiarnią sprzedającą zbyt delikatną kawę sprawiał wrażenie nudnego i nie pasował do całej atmosfery tej wyjątkowej, wymarzonej pierwszej misji. Lok też nie ukrywał, że spodziewał się czegoś bardziej spektakularnego, sądził, że polecą jednym z  tych superszybkich samolotów, które znał doskonale z filmów science-fiction, wyskoczą na spadochronach, zrobię rozróbę, zdobędą tytana i od razu staną się najlepszymi Łowcami Fundacji Huntik.
         Dante nie podzielał ich podniecenia – zarezerwował bilety, całą podróż przeglądał jedną z tych książek, którą nie należy rzucać, bo można kogoś pozbawić głowy albo przynajmniej przytomności, obserwował zgrabne nogi blondwłosej stewardessy i od czasu do czasu popijał zieloną herbatę. Nawet nie przysłuchiwał się monologowi Loka, który mieszał się z monologiem Sophie. Zabawne, że oboje mówili jednocześnie, na dodatek zdumiewająco szybko, a i tak każe wszystko rozumiało i zapamiętywało. Chyba zaczynał się starzeć, skoro już zapomniał jak to jest.
            - Kurczę, to niesamowite – westchnął Lok ze śmiechem, wpychając do ust garść popcornu. – Wiesz, że to tak jakbym był bliżej ojca?
            Sophie pokiwała głową ze zrozumieniem. Każdy chłopiec chciał być jak ojciec – wielki, mądry, silny i taki dorosły, zawsze dzielny i zawsze najlepszy. Dogonić tatę. Być jak tata. Tak, żeby mama powiedziała „Mój syn”, a nie „Synuś”.
            Dante też się uśmiechnął, ale trochę smutno. Nigdy nie poznał ojca, a gdy o niego pytał, matka odpowiadała, że był skończonym durniem. Jako dziecko nie miał męskiego wzoru, nikt nie nauczył go, jak posługiwać się młotkiem i jak dobrze prowadzić samochód. Trochę zazdrościł Lokowi, że miał kogo podziwiać.
            Matka była matką – nieważne jak bardzo by chciała, zawsze była kobietą i nieważne, jak bardzo by chciała, nie mogła zastąpić ojca. Dante nauczył się zagryzać wargi i nie wspominał o ojcu, którego – jak mu się zdawało – ona nawet dobrze nie znała.
            - Jestem z ciebie taka dumna! – powiedziała kiedyś i zdał sobie sprawę, że pochwała od kobiety, która całe życie przeszła sama, znaczyła więcej niż mglista postać obcego mężczyzny, którego nie znał. I którego znać nie chciał.
            - W porządku, Dante? – usłyszał skrzekliwy, żabi głos. Pokręcił głową i uśmiechnął się do plecaka, z którego wychylała się biała, kudłata główka Cherita.
            - Tak.
         Gdy samolot podszedł do lądowania, Sophie i Lok dopadli okna, przy okazji potrącając grubego pasażera, który omal nie rozlał jeszcze gorącej kawy na swój szary garnitur, który nie tylko miał kiepski fason, ale też dawno już się zużył.
         Wysiedli razem z kilkunastoma innymi pasażerami, ale zdawać by się mogło, że ich zapał nieco ostygł. Nie było ani nowocześnie, ani emocjonująco, ani zachwycająco – ot, taki tam port lotniczy, podobny do kilku innych w tym kraju i państwach ościennych.
         Lok i Sophie rozsiedli się pod ścianą, czekając, aż Dante wróci z przewodnikiem albo chociaż słownikiem, żeby mogli załatwić jakąkolwiek sprawę w tym kraju, gdzie ludzie mówili językiem niezrozumiałym, brzmiącym trochę jak słowa wiersza. Dziewczyna oparła swoją czarną walizkę o ścianę i usiadła na niej, zakładając nogę na nogę. Fioletowe zakolanówki trochę się zwinęły i opadły na nierówną długość. Lok bezceremonialnie rzucił sfatygowaną torbę z białym logiem Nike i oparł się o ścianę, prostując nogi. Zupełnie zignorował fakt, że jakaś pani w podeszłym wieku prawie potknęła się o jego stopy, po prostu uśmiechnął się przepraszająco i tak uroczo, że chyba się nawet nie gniewała.
         - Wiesz, że na filmach zawsze tak jest, że pierwsze zadanie okazuje się śmiertelnie trudne i niebezpieczne? – zagadnął Lok, wyciągając z bocznej kieszeni wygniecioną puszkę z energetykiem. Otworzył z sykiem i pociągnął długi łyk, siorbiąc na cały korytarz. – Najważniejsze ze wszystkich. Najważniejsze w historii!
         - Za dużo głupot oglądasz – prychnęła Sophie i zanim się obejrzał, zabrała mu napój i dopiła do końca. – U nas wszystko będzie doskonale, zobaczysz. Z takim przywódcą jak Dante...
         Lok spojrzał na nią trochę zdziwiony, a trochę zirytowany. Odkąd poznała Dantego Vale, stale tylko powtarzała jaki to on wspaniały i jaki odważny, jaki zdumiewający, jaki utalentowany, a na dodatek sławny i przystojny. Zachowywała się trochę śmiesznie i trochę denerwująco, zwłaszcza, gdy mrugała przy nim tak energicznie, że wydawało mu się, że samymi powiekami mogła by popchnąć małą żaglówkę.
            - Na pewno – mruknął.
         Tymczasem Dante w najlepsze zagadywał sprzedawczynię w kiosku, dopiero niedawno wylądowali, ale on już zdążył się wczuć w klimat. W najlepsze rozprawiał po rosyjsku z młodziutką panienką z wielkimi, wytrzeszczonymi oczami. Wyglądała jakby cały czas się czegoś się bała, a jednak miała swój urok. Uśmiechała się w taki pogodny sposób, że nie sposób było nie poczuć do niej czegoś na kształt sympatii.
         - Privet, dostanę może jakiś przewodnik? – uśmiechnął się, opierając nonszalancko o ladę.
            Zerknął na wystawę batoników i gum do żucia, ale zaraz znów natarczywie wpatrywał się w dziewczynę. Uwielbiał, gdy panie zapominały przy nim języka.
         - Tak, oczywiście, zaraz panu pokażę, tylko jedna chwila – wybąkała i zanurkowała pod ladę. – „Białoruś znana i nieznana”, „Najpiękniejsze miejsca” i „Co warto zobaczyć” – wyrecytowała, wpychając mu w ręce książeczki.
         - Wezmę wszystkie – odparł, mrugając wesoło. – A najlepiej z pani numerem telefonu.
         Zachichotała nerwowo i zaczęła stukać na kasie trochę szybciej niż zazwyczaj, palce uderzały w nie te cyfry i pomyliła ceny, zupełnie jakby wzrok tego mężczyzny, a była pewna, że w jego głowie nie ma już na sobie służbowego uniformu, odbierał jej zdolność racjonalnego działania. I mimo, że zdawała sobie sprawę jakie to głupie, nasmarowała na rachunku kilka cyfr.
         - Do zobaczenia, mam nadzieję – dodała, mrugając do niego wesoło.
            Gdy odszedł, poczuła, ze ma ochotę pobiec zanim i prosić, żeby została z nim jeszcze trochę, nawet jeśli miałaby się przy tym okrutnie wygłupić. Nawet nie zauważyła, że zmiął paragon i cisnął na dno kieszeni, nie zwracając uwagi na jej zadurzony wzrok.
         - Łowcy, wyruszamy – rzucił do Loka i Sophie, zarzucając na plecy zmięty plecak jeszcze z czasów, gdy nie był pełnoprawnym Łowcą i to on wyruszał ze swoim mentorem w charakterze ucznia, a nie przywódcy. Na samo wspomnienie uśmiechnął się tęsknie i poczuł, że portfel ze zdjęciem mistrza zaczyna mu nagle bardzo ciążyć.
         Na parkingu niedaleko lotniska czekał już niewielki autobus pokryty jedną z tych nowych ekologicznych farb, na których zostaje ślad nawet po zarysowaniu paznokciem. Zgodnie z prośbą Dantego, kilku Łowców działających na Białorusi załatwiło im całkiem przyjazny transport zatankowany do pełna i z wbudowany GPS-em.
             Dante nie pierwszy raz pomyślał, jak wygodnie jest być uczniem założyciela Fundacji Huntik i synem jednej z pierwszych Łowczyń. Wszędzie miał kontakty i w każdym krajów  Europie był w stanie załatwić nawet najtrudniejszą sprawę. Kiedyś, gdy był młodszy, przymknęli go niemieccy policjanci. Wystarczył jeden telefon do wpływowego biznesmena, który wspierał Fundację i już był wolny, a tamci jeszcze przepraszali za problem. Myślał, że sprawa się skończyła i się wywinie, ale w domu Carla Vale zgotowała mu prawdziwe piekło i nauczył się, żeby zawsze polegać na samym sobie.
            - Myślisz, że co? Że ktoś zawsze będzie? Że ktoś ci uratuje leniwy tyłek? O, grubo się mylisz! – warczała przez dłuższy czas. Musiał przez miesiąc przepraszać i obiecywać, że się poprawi.
         - Gdzie jedziemy? – spytał Lok, pochylając się nad siedzeniem kierowcy i wpatrując się w niewielki ekranik GPS, gdzie Dante właśnie wprowadzał adres. Sophie też zaglądała  z drugiej strony, tak, że oboje mieli wrażenie, że zaraz kichną od ilości jej słodkich perfum.
         - Do naszego lokum – odparł Dante, odpalając bus.
            Nie przyznał się, że nigdy wcześniej nie prowadził czegoś innego niż zwykły osobowy samochód. Trochę żałował, że nie sprecyzował żądania „pojazd”. Wolałby auto, które mógłby szybko poznać, bo kierowca i samochód muszą do siebie pasować, tworzyć całość, rozumieć się.
            – Pięć kilometrów od jeziora Świteź znajduje się niewielki domek, a jego właścicielka jest dawną Łowczynią – dodał.
         Az się wzdrygnął, gdy uświadomił sobie, co to będzie dla niego oznaczać. Wszyscy Łowcy znali jego matkę i niekoniecznie mieli o niej dobre zdanie. Przez lata doczekała się opinii nie tylko wyśmienitego Łowcy, ale także nierządnicy, osóbki wulgarnej, a także nieprzyzwoicie utalentowanej. Może i była ceniona, ale Dante czuł czasami na sobie spojrzenia „To jej syn?! Ciekawe, kim jest jego ojciec...” albo „Może to bękart Metza?”.
            Na pewno będzie musiał opowiadać, co u matki, a sam pewnie też usłyszy parę historyjek, które miały mu uświadomić, jak koszmarną ma matkę. Ale w jego oczach zawsze była i będzie wspaniała.     
         Chociaż Lok nie powiedział ani słowa, wyczuł, że trochę się zawiódł zwykłością wyjazdu. Spodziewał się pewnie egzotyki, emocji i adrenaliny. Dante uśmiechnął się pod nosem i ruszył, przekraczając wszelkie dopuszczalne ograniczenia prędkości. Sam wolał, żeby na razie zagrożenia się nie pojawiły, gdyby przyszłoby mu walczyć tutaj z Organizacją musiałby nie tylko zwalczyć zagrożenia, ale także obronić tą dwójkę.
         - Pamiętam te okolice – wypalił nagle Cherit, tytan Dantego obdarzony wyjątkową zdolnością mówienia. Wyjrzał z plecaka Loka i połaskotał jego łokieć jednym z długich uszu.
         - Skąd? – chłopak spojrzał na niego zdumiony. Słyszał od Dantego, że Cherit żył od bardzo dawna, od czasów, gdy na Ziemi pojawili się pierwsi tytani. Dante znalazł go na targu pełnym przedmiotów tyle dziwacznych, co nieprzydatnych, zwierząt wrzeszczących na całe gardła i ludzi przekrzykujących się w zachwalania swoich towarów. Muskularny Arab o twarzy buntowniczego i porywczego człowieka przekonywał go, że może mu zaoferować gadającego n i e t o p e r z a, na dodatek w zaskakujących rozmiarach.
         - Tego już nie pamiętam – przyznał Tytan. – Ale byłem tu bardzo dawno temu.
         Dante zdusił w sobie westchnienie. Cherit wiedział mnóstwo rzeczy, był świadkiem wydarzeń, których nie upamiętniono w żadnej kronice i w żadnej legendzie, a jednak żył tak długo, że prawie nic nie pamiętał. Czasami żałował, że nie skłonił go do spisania chociaż tych kawałków przeszłości. Wspominał czasem o samym Lordzie Casterwillu, który sprowadził na nasz świat Tytany, ale nigdy nie mówić nic konkretnego ani przydatnego. Skręcił ostro, omal nie potrącając jakiegoś rowerzysty. Zatrąbił i przyspieszył jeszcze bardziej.
         - Według legendy dawniej nie było tutaj żadnego jeziora – odezwała się Sophie. – Tylko miasto tak piękne, że chciał je mieć każdy władca. Gdy wrogowie napadli na tą ziemię, miasto zamknięto, a mężczyźni przyrzekli bronić go do ostatnich szans. Gdy przegrali, kobiety wolały spłonąć w ogniu niż oddać miasto wrogowi.
         - Trochę głupie – Lok podrapał się w tył głowy. – Zamiast ginąć i przy tym poświęcać miasto, mogły użyć jakiegoś podstępu albo poddać się i zaczekać na pomoc...
         - Wtedy wydarzył się cud – Sophie zupełnie zignorowała jego uwagę. – Ziemia się rozstąpiła i pochłonęła miasto, a na jego miejsce rozlało się piękne jezioro, to jest Świteź, by chronić miasto przed najeźdźcą.
         - Więc lepiej było nie zniszczyć? – Lok zmarszczył brwi. – Przecież to bezsensu!
         - To legenda – Sophie prychnęła poirytowana. – Najeźdźcy zmarli wkrótce potem, gdyż zaczęli zrywać kwiaty rosnące na jezierze.
         - To jest jeszcze bardziej bezsensu. Dlaczego niby te kwiaty miały ich zatruć? Tak po prostu? Bo są źli? Bzdury pleciesz, Sophie.
         - Nie do końca, Lok – wtrącił się Dante. – Była to tak zwana lobelia jeziorna, która raczej nie występuje w takich miejscach, to jest wyjątkiem. Ma w sobie truciznę wywołującą silne wymioty – dodał. – No jesteśmy, proszę państwa.
         Domek sprawiał wrażenie odrobinę zaniedbanego i smutnego – drewniana weranda pochylała się ku ziemi, zupełnie jakby miała ochotę runąć i odpocząć wreszcie po długim życiu. Brakowało jednego stopnia przy schodach, a firanki w oknach były całkiem pożółkłe. A mimo to, biła od niego domowa atmosfera i matczyne ciepło. Może dlatego, że z uchylone okna wydobywał się słodki zapach ciasta z jagodami.
         Polina, bo takim imieniem przedstawiła się pyzata staruszka o rumianych policzkach, która przydreptała do nich zaraz po tym, jak wysiedli z samochodu, sprawiała wrażenie pociesznej babci, która zawsze wciśnie wnukom dodatkową porcję obiadu albo kilka rubli na jakieś słodycze. Garbiła się tak bardzo, że wydawało się, że jest zgięta w pół, podpierała się na lasce i zawsze miała na sobie kolorowy fartuch z resztkami ciasta albo sosu do obiadu.
         - Dante Vale – zaskrzeczała, przyglądając się mężczyźnie.
          Wydał się jej całkiem poważnym i rozsądnym człowiekiem i wcale nie zamierzała ukrywać zdziwienia. Doskonale pamiętała jego matkę, szaloną i głupią Carlę, która jeździła po świecie i zawsze broiła, gdziekolwiek się nie pojawiła. Zadzierała z Organizacją, która w czasie jej młodości nie była jeszcze tak dobrze rozwinięta, a potem z każdej opresji wychodziła z właściwą jej wiekowi brawurą. Całe plecy i ramiona miała wytatuowane, dwa kolczyki w nosie, paliła, pluła i śmiała się tak wulgarnie, że Polina miała ochotę ją wytargać za uszy. I trwałoby to pewnie dużo dłużej, gdyby nie została matką, mając lat zaledwie siedemnaście.
         - Dzień dobry – ukłonił się z szarmanckim uśmiechem. – Cieszę się, że zgodziła się pani nas przyjąć na pewien czas. – uśmiechnął się, a ona w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
         - Metzowi się nie odmawia – odparła, pociągając nosem. – A te dzieci to?
         - To jest Sophie Casterwill – Dante wskazał na szczupłą dziewczynę z obcisłych jeansach i bordowej bluzce ściąganej pod piersiami. Nie mógł nie zauważyć, że staruszka poruszyła się nieznacznie na dźwięk znanego wszystkich Łowcom nazwiska. – A to Lok Lambert – dodał, a chłopak roześmiał się pogodnie. Mrugnęła zdziwiona, czyżby miał cos wspólnego z tym głupcem, Eathanem Lambertem, który zawsze pchał nos w nie swoje sprawy?
         - Chodźcie za mną – mruknęła i poprowadziła ich do środka. Schody skrzypiały smutno, zupełnie jakby miał dość znoszenia humorów starszej pani.

5 komentarzy:

  1. Carmen13:54

    Ciekawa postać matki Dantego, nie powiem. Witamy na Białorusi, gdzie absurdy się gonią. Genialnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mama Dantego będzie jedną z ważniejszych drugoplanowych postaci, a także jej powiązania z półświatkiem, Organizacją, Fundacją czy Spiralą Krwi trochę zdziwią synka :) Pozdrawiam.

      Usuń
  2. Lisa18:23

    Opko świetne. Lubię to wydanie Dantesia ;p Jednak w tym opowiadaniu brakuję mi bardzo ważnej postaci, a mianowicie Zhalii. Poza tym opko wyszło boskie ;p Pozdrawiam i czekam na new

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zhalia będzie, już niedługo :) Jedna z moich ulubionych postaci z całego Huntika, pewnie w przyszłym albo jakoś za dwa odcinki się - wreszcie - pojawi. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.

      Usuń
  3. Ach Świiiiteź i Adaś :D Adaś co umierał z miłości do Marylki nad tym świteziem w tym samym czasie zalecając się do pani doktorowej :D. Opowiadanie jak zwykle super, opisy cudo dokładne ale treściwe i pobudzające wyobraźnię.

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)