14 grudnia 2014

"...żeby z Tobą być" cz.19 (Ben 10, Gwevin)

            Devlin buszował właśnie w kuchni w poszukiwaniu schowanej głęboko czekolady, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Chłopak zmarszczyłby brwi i zatrzasnął szafkę kredensową, zastanawiając się, kogo u licha znowu przywiało. Pora była nijaka – za wcześnie na listonosza, ale za późno na mleczarza.
            Otworzył drzwi i zobaczył Piękność.
            Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widział tak oszałamiająco pięknej kobiety. Była wysoka, smukła, prawie jak wykałaczka, miała półkrótkie, lśniące czarne włosy i oczy tak hipnotyzujące, że Devlin mógł tylko stać i patrzeć na nią w niemym zachwycie. Nosiła białą, obcisłą sukienkę bez ramiączek i wielkie okulary przeciwsłoneczne, zaciągnięte na czoło. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Devlin nigdy wcześniej jej nie widział.
            - Kto…ty? – wydukał w końcu.
            Nieznajoma puściła do niego oko i odrzuciła włosy do tyłu. Na jej ręce zabrzęczało kilkanaście cieniutkich, srebrnych bransoletek z koralikami, przypominającymi odrobinę amulety ciotki Gwendolyn, ale Devlin był zbyt zachwycony, by się tym niepokoić.
            - Bezczelne dziecko, mogłabym zapytać o to samo – odpowiedziała zadziornie, wpychając się do środka.
            Devlin odwrócił się i napiął wszystkie mięśnie, w razie czego gotów wybuchnąć i atakować. Różni ludzie odwiedzali dom Bena Tennysona i niewielu miało dobre zamiary; nauczony doświadczeniem, był gotowy przemienić się w swoją gorszą, brzydszą… w swoją prawdziwą formę.
            - Verdona - na schodach pojawił się Ben Tennyson w rozciągniętym, podomowym dresie i białej koszulce z symbolem Omnitrixa. Spojrzał podejrzliwie na kobietę i uniósł brwi. – To ty?
            - Och, Ben, dawno się nie widzieliśmy! Przywiozłam szarlotkę! – zawołała uradowana.
            - Kto to jest, Ben? – spytał szybko Devlin, obchodząc nieznajomą z daleka i stając tuż przy mężczyźnie, tak na wszelki wypadek.
            - Moja babcia – odparł bez ogródek, a Devlin poczuł, że już nic go nie zaskoczy.
*
            Pojawienie się Verdony wywołało sporo zamieszanie w domu. Devlin i Ken mijali ją z daleka, woląc  nie pytać, dlaczego babcia – którą życzyliby sobie widzieć szydełkującą, pogrążoną w opowieściach i przeglądającą albumy ze zdjęciami wnucząt – wygląda jak gwiazda muzyki pop. Było w niej coś niepokojącego, coś nieprawdziwego, co Devlin zauważył dopiero, gdy piła herbatę, krytykując kolor serwisu Julii.
            Kevin Levin też nie był zachwycony.
            - Nie jesteś za stara na takie przebieranki, Verdona? – burknął na wstępie bez żadnego przywitania. – Zgrzybiała starucha, a udaje nastolatkę.
            - Nie powinieneś siedzieć w więzieniu, Kevin? – odwarknęła, a Devlin poczuł się, jakby słuchać szczekania dwóch wyjątkowo zajadłych psów. Nie mógł się zdecydować, czyja twarz wyrażała więcej nienawiści i pogardy – taty czy tajemniczej Verdony.
            - Wsadziłabym cię do więzienia za to wszystko, co zrobiłeś mojej rodzinie! A oni ci ufali. G w e n d o l y n  ci ufała! Co się tu właściwie dzieje? Bandyta na wolności i to w  t w o i m  domu Ben, a do tego widzę, że utrzymujesz jakąś przybłędę… - Verdona postukała pomalowanym na złoto paznokciem w brzeg filiżanki. – Nie rozumiem, jaki masz w tym cel, Ben! Ziemianie… Wiecznie nieprzewidywalni, całkiem jak Max!
            Kenneth drgnął na dźwięk imienia dziadka i dotarło do niego, że babcia, a właściwie prababcia, Verdona w swojej mini i w sandałkach na koturnie była kiedyś żoną i mamą jego dziadków. Wzdrygnął się, myśląc, ile jeszcze niespodzianek przygotował dla niego kosmos.
            - Kim właściwie jesteś? – spytał wreszcie Devlin, patrząc podejrzliwie na Verdonę. – Nie wyglądasz na babcię…
            Verdona uśmiechnęła się, a jej oczy błysnęły intensywnym, różowym blaskiem pełnym dziwnej, straszliwej potęgi.
            - Nie! – westchnął Kevin. – Nie rób tej nędznej sztuczki z…
            Za późno, bo w tym samym momencie oczy Devlina zaszły łzami. Ujrzał ogrom jasnego, różowego światła, które ogarnęło go w całości, pochłonęło i wciągnęło tak głęboko, że zatracił się całkowicie. Wciągnął słodki zapach waty cukrowej i zapragnął posiąść całą energię Verdony – była tak odurzająca, tak nieziemska, jak najsilniejszy narkotyk, że niemal wyciągnął dłoń i już miał dotknąć oszałamiającej potęgi, pochłonąć ją.
            Cała moc znikła tak szybko, jak się pojawiła. Verdona cofnęła się i zamknęła manę w z powrotem w ludzkiej skorupie, ale Devlin nie mógł tego zauważyć. W głowie pulsował mu dziki głód.
            Oszołomiony opadł na kanapę, dysząc ciężko. Do tej pory widział tylko ograniczoną, cielesną formę Andodyty, nigdy uwolnionej.
            - Ozmozjanin! Tak myślałam! I do tego jaki niewychowany! Jak zwierzę – prychnęła wzgardliwie. – Nigdy nie próbuj absorbować energii Anodyty, zapamiętaj sobie, dziecko!
            Kevin objął ramieniem syna i wyglądał, jakby chciał rozszarpać Verdonę na strzępy.
            - Verdona.
            W drzwiach stanęła Gwendolyn. Twarz miała ściągniętą i chudą, szarą i smutną, a oczy zamglone i upchnięte, jakby nie mogła zasnąć od wielu dni. Powiodła spojrzeniem po wszystkich i zgromadzonych i, jak zdawało się Verdonie, trochę za długo zatrzymała się na Kevinie Levinie.
            - Gwennie! Moja wnuczka! – zachichotała Verdona i rzuciła się na szyje Gwendolyn. Kenneth pomyślał, że tylko w jego rodzinie wnuczka wygląda na dużo starszą od babci. – Przybyłam, jak tylko usłyszałam twoje wezwanie…
            - Ty ją zaprosiłaś?! – ryknął Kevin. – Tą starą wariatkę? Niby po co?
            - Uważaj na słowa, Levin! Tu rozmawiają stworzenia energetyczne…
            Devlin uniósł brwi. Czyli prawdziwą formą ciotki Gwendolyn była podobna do tego, czym uraczyła ich Verdona. Wciąż drżał na wspomnienie pięknego blasku, wyrwy w rzeczywistości, niemożliwego pokazu największej siły świata. Czarowania ciotki Gwendolyn było znacznie słabsze, mniej pobudzające. Nawet Legerdomena i cała moc w niej zamknięta chowała się przy Verdonie.
            - Chodźmy, powiesz mi, co tu się wyprawia – Verdona otoczyła ją ramieniem i pociągnęła na schody. – Co za wariatkowo, doprawdy!
*
            Czarodziejka nienawidziła Bellwood od zawsze. Dom Bena Tennysona i Gwendolyn Już-Nie-Levin, jak zwykła wyzłośliwiać się w myślach, miejsce tysiąca jej porażek i siedlisko ponurych, rzewnych wspomnień i popełnionych błędów, które zdarzyły się tak dawno, jeszcze zanim zdołała odnaleźć swoje miejsce w Legerdomenie, przy boku najwłaściwszej osoby we wszechświecie.
            Zjawiła się tu tylko dlatego, że musiała znaleźć Kevina Levina – kolejnego wroga, który powinien zapłacić jej i jej kochankowi za wszystkie krzywdy. Czasem, w przypływie wściekłości, wyobrażała sobie Kevina wrzeszczącego i błagającego o litość, jego wykrzywioną twarz pełną bólu, cierpienia, ciało wyjące się w konwulsjach. Już wkrótce zapłaci, obiecywała sobie.
            Dom pani Levin był nijaki, zwyczajny parterowiec, pomalowany na najbardziej nieciekawy kolor ze wszystkich, z jasnymi, falbankowymi zasłonkami i skromnym ogródkiem, w którym zakwitały ostatnie kwiaty. Widziała takich mnóstwo w okolicy – pospolity, drętwy, zupełnie nieinteresujący.
            Weszła bez pukania, otwierając drzwi, mimo zatrzaśniętego zamka. W  środku unosił się zapach niedawno pieczonego kurczaka i mocno słodzonej kawy. Ruszyła wprost do salonu.
            Pani Levin spokojnie siedziała w fotelu, oglądając wieczorny skrót wiadomości. W palcach trzymała robótkę i powoli kończyła czerwoną, zimową czapkę, tak brzydką i nieelegancką, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby założyć.
            Dostrzegła cień Czarodziejki w monitorze telewizora.
            - Kim pani jest!? – pisnęła z oburzeniem, rzucając w Czarodziejkę robótką. – Niech się pani stąd wynosi, wezwę policję! Jak pani tu weszła!?
            Wełna zawisła w powietrzu otoczona różowym blaskiem. Czarodziejka uśmiechnęła się przez zęby i pstryknęła palcami. Panią Levin błyskawicznie okręciły grube macki różowej many. Wrzasnęła i runęła na podłogę.
            Czarodziejka z gracją ją ominęło, przespacerowała się przez pokój i wybrała w telefonie najczęściej wybierany numer – numer Kevina Ethana Levina.
            - Mamo? Co się stało? –  odezwał się rzeczowy głos już po drugim sygnale.
            Czarodziejka zachichotała.

            - Cześć, Kevin! Właśnie urządziłyśmy sobie parapetówkę z twoją mamusią! - Wyciągnęła słuchawkę w stronę pani Levin, która tylko rozpaczliwie krzyczała, próbując pozbyć się niezrywalnej uwięzi. – Może wpadniesz?

5 komentarzy:

  1. misiu21:28

    Błagam, nie każ mi tym razem długo czekać. Zawsze kończysz w najlepszych momentach.
    Biedna kobieta. Za co pokarało ją takim synem? Oby Kev ruszył jej z pomocą. Pewnie nikomu nie powie tylko pójdzie sam i wpadnie w pułapke Czarodziejki.
    A co do Vedrony. Co za bezczelność. Jak mogła obrazić Devlina? Przecież to nie jego wina, że musiał radzić sobie sam, że urodził się właśnie taki. Jak ja jej nie znoszę.
    No nic, pozostało mi tylko czekać. Mam nadzieję niedługo. Pozdrawiam i weny życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie szybciutko - jeszcze dzisiaj! Obiecuję :) Mam straszny zapał do tej historii, bo zbliżamy się do końca, a to moje pierwsze opowiadanie na tym blogu, więc mam ogromny sentyment i tak jakoś...
      Verdona uważa się za lepszą od innych kosmicznych gatunków. A Devlinowi obrywa się za ojca, bo przecież Kevina nigdy nie dażyła sympatią.
      Ja ją uwielbiam! Jest taka bezczelna, wredna, żadna tam ułożona babcia, tylko charakterna, ale... nieprzyjemna, fakt.
      Dziękuję ślicznie za komentarz :*
      Całuję i do zobaczenia!

      Usuń
  2. Anonimowy23:05

    Uwielbiam sposób w jaki piszesz. Nie mogę się doczekaćk olejnej części. Twój blog odkryłam niedawno i musiałam poświęcić tydzień by nadrobić, ale było warto :)
    Tak tylko jedna uwaga: czy aby w zdaniu "Kenneth pomyślał, że tylko w jego rodzinie wnuczka wygląda na dużo starszą od wnuczki" nie powinno być "babcią wygląda na dużo starszą od wnuczki"? Nie wiem, może ja nie złapałam o co chodzi ;) daj znać i powodzenia z kolejnymi dziełami
    scissorrraven

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. O jejku. dziękuję ślicznie i bardzo się cieszę, że Ci się spodobało :) Postaram się publikować w miarę systematycznie.

      Masz rację, już poprawione!
      Chodziło o tej paradoks, że Gwen - wnuczka, a więc logicznie młodsza, jest zmęczona, przestraszona - wygląda na starszą niż Verdona - niby babcia, a dzięki mocom może wyglądać jak chce, w tym przypadku promiennie i zniewalająco, po prostu bardzo młodo.
      Dziękuję serdecznie za komentarz i zainteresowanie :)
      Pozdrawiam i zapraszam ponownie!

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)