Pusto tu bez ciebie, Roy. Angelina i Joana
bardzo za tobą tęsknią. I ja tęsknię. Tyle się u nas dzieje...Spotkałam
ostatnio na przyjęciu u chorążego Jerda, pamiętasz chorążego, prawda? Bywaliśmy
u niego na przyjęciach... No więc spotkałam uroczego pułkownika. Wyobraź sobie,
mój drogi, że gdy opowiedziałam mu o twojej nauce alchemii u tego okropnego
Hawkeye, powiedział, że to mąż jego córki! Jaki ten świat mały, prawda? Wyobraź
sobie, że Elizabeth, jakie to romantyczne imię, prawda? musiała być uroczą
kobietą, wyszła za tego dziwaka wbrew woli rodziców, a ten pułkownik i pan
Hawkeye nie bardzo się lubą. Pułkownik Grumman. Koniecznie zapytaj pana Hawkeye
o niego i napisz mi, czego się dowiedziałeś. Naprawdę przemiły człowiekiem z
tego pułkownika! Piszesz o jakiejś dziewczynie, która tam z wami mieszka.
Biedulka! Jakież to okropne dla młodej damy mieszkać na takim odludziu.
Przecież tam tak rzadko są jakieś przyjęcia, co ona robi całymi dniami? Kiedy
znów do mnie przyjedziesz, weź ją proszę ze sobą, chciałabym jej pokazać l e p s z e
życie. Myślę, że dogadałaby się z dziewczynkami. Może się zaprzyjaźnią?
Pomyśl, jak byłoby cudownie! One mogłyby odwiedzać ją na wsi, odetchnąć tam
trochę świeżością, a ona przyjeżdżałaby do nas, do miasta! Uczyniłabym z niej
damę. Jak ona się nazywa? Roza? Spytaj ją, czy się zgodzi. Czy aby jesteś
zdrowy? Pisz do mnie, obiecałeś. W czerwcu będzie już szósta rocznica...
Przyjedziesz? Całuję, ciocia Chris.
Roy
jakoś nie potrafił wyobrazić sobie Rizy jako „damy”. Nigdy w życiu nie widział
jej w niczym eleganckim, zawsze była tak samo roztrzepana i beztroska. Pewnie
pękłby ze śmiechu, gdyby ją ujrzał w jakiejś długiej sukience pożyczonej na
przykład od Angeliny. Był pewien, że Riza prędzej potknęłaby się o falbany niż
przypominała „uroczą panienkę”.
Roy
przeczytał list kilkakrotnie, ale nie przypomniał sobie, żeby Riza, która
bardzo często opowiadała mu historię o swoich nielicznych krewnych i znajomych,
kiedykolwiek wspomniała o pułkowniku nazwiskiem Grumman.
Ciociu, też za wami tęsknię. Powiedz Joanie,
żeby nie ruszała moich rzeczy, bo jej łeb urwę! Ucałuj proszę Angelinę. Nie,
nie pamiętam tego Jerda. Znasz chyba pół wojska. Uczę się dobrze, na pewno
przyjadę, Riza jest fajna, spytam się, czy przyjedziecie ze mną, mam się dobrze.
-
Piszesz do ciotki? – spytała Riza, wchodząc do kuchni z bukiecikiem wątłych,
słabo rozwiniętych roślinek. Od razu zapachniało miętą, tak jak w sypialni jego
przyszywanej siostry, Angeliny, która stale wylewała na siebie całe flakoniki
olejku miętowo-cytrynowego.
-
Yhy. Słuchaj, znasz może kogoś takie jak... ee, o tu jest, jak Gremman?
Riza
zmarszczyła brwi, starając sobie przypomnieć obco brzmiące nazwisko.
-
Nie znam. Kto to? – spytała po chwili, zabierając się za robienie ciastek,
które Roy tak uwielbiał. I chociaż ojciec twierdził, że smakują obrzydliwe, oni
zajadali się nimi bez przerwy, obojętnie, czy szli na pobliskie bagna, w
okolice niezbadanych jeszcze pagórków, czy spędzali czas w rozkwitającym
ogrodzie.
-
Jakiś pułkownik. Ciotka twierdzi, że możesz go znać.
-
A nie chodzi ci przypadkiem o pułkownika G r u m m a n a? – spytała, pochylając
się nad listem od Madame Mustang. Roy wielokrotnie opowiadał o ciotce,
towarzystwie, w jakim się obracała, jej dziwactwach, co sprawiło, że kobieta
urosła w oczach Rizy do ideału elegancji i kobiecości. – Czemu ty zawsze
wszystko przekręcasz? Już wiem, czemu tata mówi, że jesteś strasznie głupi.
Pułkownik Grumman, ciołku. To mój dziadek.
-
Poważnie? – zdziwił się Roy. – Ha, patrz, on i moja ciotka się spotkali. Kiedy
już zacznę karierę w wojsku, szepnij dziadkowi, żeby mnie awansował. Nie wiedziałem,
że masz rodzinę w armii.
-
Mam. Ale wiesz, tata nie lubi wojskowych i nawet nie bardzo go znam.
-
Ciotka pisze, że jest bardzo miły – wyjaśnił, jednocześnie kreśląc kilka zdań w
liście.
-
Nosił takie śmieszne, okrągłe okulary – Riza złączyła kciuki i palce wskazujące
obu rąk i przyłożyła je do twarzy, naśladując wygląd szkieł pułkownika. – I
ciągle tylko grałby w szachy.
-
Twoja mama nie żyje? – spytał nagle Roy, zdając sobie sprawę, że Riza nigdy nic
nie mówiła o swojej matce.
Riza
wyprostowała się nagle, omal nie wypuszczając z dłoni drewnianej łyżki, którą
mieszała masę na ciastka. Zamarła w pół ruchu, całe jej ciało zesztywniało i
Royowi wydawało się przez chwilę, że nawet nie oddychała. Dopiero po chwili
zdał sobie sprawę, jak przykre pytanie zadał, ale było już za późno. Ramiona
delikatnie zadrżały, zupełnie jakby miała się zaraz rozpłakać, ale po chwili
odetchnęła głęboko, otrząsnęła się z chwilowej słabości i znów była dawną,
wesołą Rizą.
-
Zmarła cztery lata temu.
-
Przykro mi – bąknął cicho Roy, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić.
Przeprosić za brak wyczucia, uśmiechnął się pocieszająco, a może po prostu ją
objąć? Zakłopotany uciekł gdzieś wzrokiem, zapominając o liście do ciotki. –
Miał na imię Elizabeth, prawda?
-
Tak – skinęła lekko głową.
Riza
patrzyła w okno, nie zwracając na niego uwagi. Mięta wyrosła już na brudnej,
wilgotnej ziemi, kwiecień był wyjątkowo ładny, padało rzadko, a słońce każdego
dnia łechtało ziemię grzesznych ludzi. Jeden z kotów wygrzewał się na schodach
prowadzących do domu. Pomilczawszy dłuższy moment, poczuła, że już się
uspokoiła.
-
Moi rodzice też nie żyją – powiedział po chwili Roy cicho. Skulił się w sobie,
wydawało się, że jego ramiona są jakby trochę zwiotczałe, jakby uleciała z
niego cała pewność siebie. Riza uśmiechnęła się smutno, pogłaskała go po
plecach pocieszająco.
-
Wiem, co czujesz – zapewniła ciepło.
Zmusił
się do uniesienia kącików ust, a jednak wyszedł z tego jedynie niemrawy grymas,
zupełnie niepodobny do uśmiechu. Zrozumiała, skinęła głową i usiadła obok
niego. Roy odkaszlnął, starając się pozbyć nieprzyjemnego ucisku w brzuchu.
-
Widzisz, ciotka pyta czy chciałabyś do nas przyjechać... W czerwcu.
Oczy
Rizy błysnęły radośnie, zupełnie jakby Roy poinformował ją o najcudowniejszej
sprawie na świecie. Uśmiechnęła się szeroko, zdumiona i podekscytowana.
-
Naprawdę?
-
Jeśli być chciała...
-
Byłoby cudownie! – wykrzyknęła. – Madame Christmas musi być wspaniała. Powiedz,
jak u was jest?
Roy
zamyślił się na chwilę; nie bardzo wiedział, co opowiedzieć o nudnym, a
przynajmniej dla niego, pełnym flirtu życiu ciotki. Wiecznie gdzieś wychodziła,
zawsze wyperfumowana, ufryzowana i wymalowana, wzbudzając zazdrość dam i
pożądanie oficerów, Niektórzy mówili, że była największą pięknością w całym
mieście, inni burczeli, że to tylko przebiegła kokietka i chytra flirciara.
Odkąd jego rodzice zginęli, mieszkał u niej razem z dwoma przyszywanymi
siostrami – Joaną, poważną, trochę zdziwaczałą i mrukliwą pianistką i Angeliną,
dziewczyną obrotniejszą i weselszą od pierwszej. Gdyby nie przywyknął od
najmłodszych lat do życia wypełnionego kolacjami, piknikami i balami, pewnie
nie uważałby życia ciotki za monotonne.
-
Oj, sama wszystko zobaczysz – wzruszył ramionami. – Będzie fajnie.
-
Na pewno!
Roy
uśmiechnął się i dopisał do listu do ciotki ostatnie kilka zdań,
potwierdzających niedługi przyjazd jego i Rizy. Miał nadzieję, że mistrz nie
będzie miał nic przeciwko ich wakacjom.
Nadszedł
słoneczny maj tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Wiosna
zbudziła się wyjątkowo wcześniej, już od połowy marca słońce ogrzewało
zmarzniętą, twardą skorupę ziemi, a każdy kolejny dzień był coraz cieplejszy i
przyjemniejszy. Miedze zaczerwieniły się dorodnymi makami, a łąki niemal w
całości pokryły się żółtymi mniszkiem lekarskim.
Wiejskie
życie toczyło się swoim, leniwym, trochę ospałym rytmem. Nic szczególnego się
nie działo, dlatego też wszystkie plotki roztrząsane przez przekupki na targu i
gospodynie w czasie wieczornych spacerów, rosły do rangi tajemnic państwowych,
wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli.
Mimo
jasnego słońca, które wręcz wzywało, by wyjść z domu, nacieszyć się wolnością i
beztroską, Roy nie wyściubił nosa z domu
już od kilku dni. Niedługo będzie już trzeci miesiąc odkąd przybył do Bertholda
Hawkeye, by poznać sztukę alchemii, a jednak – jak to określił mistrz, zawsze
gotowy podnieść ucznia na duchu – okazał się skończonym tępakiem, a formuły i
zasady pozostały dla niego niezrozumiałym bełkotem. Od samego rana siedział w
dusznym pokoju nad kręgami i zapisami, które podarował mu mistrz, powtarzając
sentencje i zasady.
Wydawało
mu się, że wszystko i wszyscy uwzięli się, by utrudnić mu naukę. Najpierw te
cholerne koty mistrza Hawkeye, których – jak się przekonał w ostatnich
tygodniach było aż pięć, a każdy kolejny podlejszy od poprzedniego –
przychodziły kolejno do jego pokoju, jeden ułożył się na jego stopach, grzejąc
drapiącym futrem, czego w takim upale wcale nie potrzebował, inny zajął miejsce
na jego notatkach i za nic w świecie nie chciał się ruszyć.
Riza
wpadła do niego jakąś godzinę temu, uśmiechnięta, rumiana i zdyszana. Razem z
kilkoma dzieciakami ze wsi, których Roy nie znał tak dobrze jak ona, ale i tak
lubił tą gromadę, poszła nad pobliską rzekę. Proponowałaby poszedł z nimi i
chociaż bardzo chciał, głównie po to, by zobaczyć uroczą, czternastoletnią
koleżankę Rizy, Bethany, w letniej sukience, zmusił się, by zostać. Mimo to
jego myśli kręciły się przy niedalekim zakolu, gdzie pewnie trwała teraz
przednia zabawa. Niemal widział Bethany siedzącą na brzegu z nogami w wodzie,
Ransoma, jego dobrego kumpla, który wspinał się na nadrzeczne lipy, roześmianą
Rizę, grającą razem z resztą w ganianego albo chowanego. W rezultacie nauka była
ostatnim, czemu poświęcał myśli. Niemal słyszał ich wrzaski, gdy wrzucili
któreś z młodszych dzieci do rzeki.
Zamiast
powtarzać zasady obowiązujące alchemików, zastanawiał się, kiedy znajdzie czas,
by napisać do ciotki Chris, czemu rudy, wychudzony kot postanowił akurat
poocierać się o jego kostki, co teraz robi mistrz Hawkeye, dlaczego właściwie
zdecydował się na naukę alchemii.
Sięgnął
po obgryziony ołówek i przerysował jeden z kręgów z notatek mistrza Hawkeye na
blacie stolika. Miał wrażenie, że po wielogodzinnym powtarzaniu zasad przepływu
energii, pojął się jej krążenie. Zmarszczył brwi i śledził wzrokiem symbole
zapisane na kręgu. Uwolnienie energii możliwe jest tylko dzięki zapisaniu
odpowiednich wzorów.
Odetchnął
głęboko i dotknął palcami kręgu. W jego żyłach zatętniła swego rodzaju energia,
jakby silniejsza niż dotąd moc. Błysnęło, zamrugało, strzeliło. Blat biurka
uwypuklił się w jednym miejscu, tworząc dziwnego kota z długa szyją.
Roy
aż gwizdnął z uciechy! Udało się! Właśnie dokonał swojej pierwszej
transmutacji! Tylko dlaczego kot? Od nadmiaru tych cholernych pchlarzy
poprzestawiały mi się klapki w mózgu? Roześmiał się głośno, zdając sobie
sprawę, że nigdy nie był z siebie tak dumny jak dzisiaj.
I
chociaż była to tylko niewielka, nieświadcząca o talencie sztuczka, miał
wrażenie, jakby zrobił ogromny, można powiedzieć milowy krok w drodze na sam
szczyt alchemii. Za wiele lat będzie najsławniejszym, najbardziej szanowanym i
podziwianym alchemikiem na świecie.
Mimo,
że nie cierpiał kotów, uważając je za wyrodne, złośliwe bestyjki, pozostawił
dowód swojego pierwszego sukcesu. Może chciał pamiętać w trudnych chwilach, że
coś jednak mu się udało, a może po prostu nie potrafił odwrócić transmutacji.
Nigdy
wcześniej ani nigdy później nie był z siebie tak zadowolony. Popatrzył z czu
-
Wczoraj chciałem napisać do Madame Christmas, by cię stąd zabrała. Myślałem, że
do niczego się nie nadajesz.
Roy
odwrócił się gwałtownie i ujrzał za sobą samego Bertholda Hawkeye. Mężczyzna,
jak zwykle nieogolony i osowiały, opierał się o framugę drzwi, krzyżując
ramiona na piersi. Spod jasnych, rzadkich pasem włosów wyłaniała się chuda,
surowa twarz z podkrążonymi, zapadniętymi oczami. I, ku najwyższemu zdumieniu
Roya, uśmiechał się lekko.
-
Zmienił pan zdanie? – spytał cicho, trochę przestraszony.
-
Może jednak coś potrafisz – przyznał mistrz chłodno.
Roy
słyszał w życiu wiele pochwał. Oficerowie, którzy bywali w domu jego ciotki,
niejednokrotnie komentowali jego umiejętności sportowe albo wiedzę. Damy i
aktorki, u których spędzali czasami wieczory, szczypały go w rumiane policzki,
mówiąc, że jest ślicznym chłopcem. A jednak żadna z tych pustych próśb nie dała
mu tyle radości ile słowa mistrza.
Uśmiechnął
się szeroko i skinął głową w podzięce. Skłonił się nisko, tak jak czynili to
niektórzy oficerowie, prosząc do tańca jego ciotkę, ale mistrz tylko prychnął w
odpowiedzi i wyszedł. Jeden z kotów też wzgardził wdzięcznością Roy’a, machnął
zirytowany ogonem i wyszedł.
Zza
okna dobiegły znajome głosy i śmiechy. Roy wyjrzał za okno, sprawdzając, kto
zjawił się w ogrodzie. Bethany, Riza i Ransom rozsiedli się koło krzaków malin,
śmiali się i przekrzykiwali na przemian. Mokrzy, brudni, zdyszani, wyglądali
niemal jak namacalny symbol dzieciaka po przedniej zabawie. Roy zdał sobie
sprawę, że wcale nie żałował, że z nimi
nie poszedł. Jutro też będą się włóczyć po okolicy, pojutrze, popojutrze, za
tydzień, a przecież nie codziennie wykonuje się swoją p i e r w s z ą
transmutację. Uśmiechnął się pod nosem.
Ciociu, pisał kilka dni potem, myślę, że idzie mi coraz lepiej. Powiedz
Angelinie, że zrobię sukienki jej lalkom jednym ruchem. Niech tylko da mi materiał
i koraliki, będą wspaniałe. Nawet mistrz mówi, że nie jestem jednak największym
osłem, jakiego zrodziła ta ziemia. Tak parę razy powiedział. Umiem rysować
kręgi i uwalniać energię. Niedługo przyjadę, Roy. PS. Przyślij mi proszę trochę
czekolady, u mistrza jej nie ma, a ja potrzebuję!
Rozdział świetny itd., ale link do niego w menu nie działa, bo ten nieszczęsny dodatkowy myślnik się wpakował :)
OdpowiedzUsuńDzięki, już poprawione =)
UsuńBardzo dziękuję za komentarz i pozdrawiam :**
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Usuń