Pierwsza noc czerwcowa była pochmurna i burzowa. Przez cały dzień ciemne, deszczowe chmury zbierały się nad okolicą, zasłaniając słońce, a wreszcie przed północą wypuściły z siebie całe napięcie. Deszcz lał się strumieniami, obmywając drzewa i pola. Wystarczyło chociaż na chwilę wychylić głowę z okna, by przemoczyć włosy do suchej nitki.
Roy
od dziecka nie lubił deszczu, świecie przekonany, że zawsze psuje najlepszą zabawę. W dniu, w którym
jego rodzice odeszli, też padało, lało jak z cebra, dokładnie tak, jak dzisiaj.
Pamiętał, że siedział tamtego dnia razem z nianią w pokoju i czekał na ich
powrót. Miał wówczas siedem lat, ciągle chciał się bawić, a w głowie miał tylko
wygłupy i kombinował, jak dopiec bogu ducha winnej opiekunce.
-
Jestem nieznośny! – wykrzyknęła ze złością Giera, bezskutecznie próbując go
złapać. Był szybszy, sprytniejszy i mniejszy. Kiedy już zamykała ramiona w
żelazny uścisk, on wymknął się między jej nogami i umknął do szafy. Giera nie
była osobą cierpliwą; jej pulchna twarz momentalnie poczerwieniała ze złości.
Strzepnęła długą spódnicę i ruszyła do pokoju dziecięcego, omal nie potykając
się o porzuconego pluszaka.
-
Royu Mustangu! Wychodź w tej chwili!
Siedmiolatek
zachichotał bezczelnie i wyskoczył z szafy omal nie przyprawiając biednej Giery
o zawał serca. Zagrał na nosie i ze śmiechem zaczął biegać w koło dookoła niej,
a za każdym razem, gdy próbowała go schwycić, schylał się tylko albo skakał z
uciechy. Nieważne, jak bardzo prosiła, by wreszcie położył się spać, nawet
jeśli próbowała go przekupić albo zastraszyć nie ustępował.
Dzwonek
do drzwi przerwał gonitwę. Roy podskoczył radośnie i wybiegł z pokoju,
natychmiast pędząc do wejścia głównego. Nie mógł się doczekać powrotu rodziców
z opery, liczył, że tej nocy będą leżeć we troję na kanapie w salonie z kakałem
i ciastkami czekolady, będzie słodko i ciepło, zupełnie inaczej niż na dworze,
gdzie był tylko deszcz i chłód.
Giera
też poszła za nim, wdzięczna, że państwo Mustang zdecydowali się wreszcie
wrócić. Serdecznie nie znosiła tego dzieciaka, zawsze działał jej na nerwy, był
rozpieszczony i niewychowany. Za każdym
razem śmiał się jej w twarz, gdy tylko udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.
Zamiast
zobaczyć rodziców, Roy ujrzał dwóch wysokich mężczyzn w przemokniętych czarnych
płaszczach. Popatrzył na nich zdziwiony, radość w ciemnych oczkach zgasła na
chwilę, widocznie posmutniał, że to jednak nie mama i tata. Giera aż wstrzymała
oddech. Coś się na pewno stało! Policjanci nie pukają do domów tak przypadkiem!
-
O co chodzi? – wychrypiała, stając przed Royem.
-
Pani tu pracuje?
-
A bo co? – zmarszczyła brwi. – Panowie w jakiej sprawie?
-
Jest pani pewna, że będziemy rozmawiać przy dziecku? – jeden z policjantów zmierzył
Roya spojrzeniem. Jakoś odruchowo schował się bardziej za Gierę.
-
Royek, założę się, że nie dasz rady zbudować zamku z nowych klocków od cioci
Chris.
-
Dam radę! – zaprotestował gorąco i zanim zdążyła mrugnąć zniknął się w swoim
pokoju, otwierając pudło kolorowych sześcianików. – To będzie taki zamek, że
padniesz, Giera!
-
Więc o co chodzi? – spytała, zapraszając mężczyzn do salonu. Przeczucie
podpowiadało jej, że coś złego się stało. Stare, pomarszczone ręce trzęsły się,
mimo, że próbowała odgonić czarne myśli. Była osobą przesądną i bojaźliwą.
-
Pół godziny na głównej ulicy zdarzył się wypadek z udziałem młodego małżeństwa.
Podejrzewamy, że to państwo Mustang – Giera gwałtownie zaczerpnęła powietrza,
musiała usiąść na kanapie. Nerwowo przebierała młynka palcami, nie mogąc
opanować drżenia warg.
-
Potwierdza pani, że to Lucinda Mustang? – spytał drugi funkcjonariusz, podając
jej czarnobiałą fotografię. Zdjęcie zrobione niedawno, Giera od razu rozpoznała
miejsce, w którym zawsze kupowała cukierki dla Roya.
Na
ulicy leżała młoda kobieta w pięknej, błyszczącej sukni do kostek. Na plecach
miała marynarkę z metalowymi naramiennikami, jedną z tych, które podbijały
ostatnio modową Centralę i razem z żonami oficerów ze stolicy napłynęły tutaj,
na wschód. Nosiła wysokie buty na siedmiocentymetrowy podeszwach, błyszczące,
czarne, niewygodne, będące według Giery idiotyzmem. Jeden zsunął się z jej gładkiej
stopy i leżał metr od ciała. Wyglądało jakby wyleciała przez przednią szybę w
czasie wypadku, cała jej skóra pokryta była ranami i siniakami. Giera
przyjrzała się twarz, zasłaniając usta dłoniom. Nikt poza jej panią nie miał
tak pięknej linii ust, mądrego czoła i tak idealnie ufryzowanym włosów. Mimo
szerokiej rany na prawej części twarzy bez trudu rozpoznała Lucinde Mustang.
Pokiwała
głową, z trudem powstrzymując wybuch szlochu.
Pokazali
jej jeszcze jedno zdjęcie. Bez problemu rozpoznała beżowy, prążkowany garnitur
i czarne, gęste włosy jej pana. Jego przystojna, zawsze roześmiana twarz
zastygła w jakiejś paskudnej, wykrzywionej formie, wyglądał, jakby bardzo
cierpiał. Oboje zginęli w wypadku.
Giera
nie wiedziała, że Roy siedział pod drzwiami salonu od początku rozmowy.
Usłyszała go dopiero, gdy wybuchnął szlochem, usłyszawszy słowa policjanta: „A
więc potwierdza pani, że to państwo Mustang zginęli w wypadku?”.
Niedługo
miała być szósta rocznica; dokładnie dwudziestego trzeciego czerwca.
Roy
miał dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Mistrz Hawkeye chodził zły od samego rana,
chociaż sam nie znał powodu. Każdy, kto spróbował do niego zagadać i obojętnie,
czy była to Riza z zapytaniem, czy dolać mu mleka do kawy czy on z prośbą o
wytłumaczenie jakiegoś nieznanego zagadnienia albo niewinny kot, wszystkim
dostało się tak samo.
Berthold
Hawkeye zawsze był dziwny, ale ostatnio zachowywał się zupełnie irracjonalnie.
Bywało, że przez całe dnie nie wychodził z pokoju, innym razem znikał na całe
godziny, by pospacerować. Czasem denerwował się, gdy ktoś śmiał głośniej
westchnąć w jego obecności, kiedy indziej dziwił się, czemu wszyscy tak ponuro
milczą. Jedząc gulasz, nabierał ochoty na pieczeń, a następnego dnia marzyła mu
się znowu zupa grzybowa. Stale nad czymś dumał, czasami zrywał się nagle, jakby
dostał olśnienia, wykrzykiwał coś albo od razu biegł do gabinetu.
Roy
i Riza jednogłośnie uznali, że najzwyczajniej w świecie zwariował.
Dziś
też zachowywał się osobliwie. Kiedy rudy kot zastąpił mu drogę na schodach,
wyglądał, jakby miał zaraz podpalić połowę świata z gniewu. Zwierzak umknął do
kuchni, wskakując na kolana Rizy. Kiedy wkroczył do kuchni, od razu zaczął ją
besztać a to za niepościerany stół, a to za wystygnięte mleko. Riza, z
wrodzonym spokojem, niewiele robiła sobie z jego powarkiwania, po prostu
stwierdziła, że jeśli ma ochotę na gorący napój, niech sam sobie podgrzeje, bo
zaspakajanie jego zachcianek nie należy w żadnym wypadku do jej obowiązków.
Roy
nie był w tak komfortowej sytuacji. Jakby nie patrzeć jego pobyt tutaj, a co za
tym idzie nauka alchemii i przyszłość, leżały w rękach mistrza, wystarczyło
jedno krzywe spojrzenie albo zły ton głosu i już mógł wylecieć. Usłyszał już
dzisiaj, że jest „durniem”, gdy nie umiał przetransmutować kamiennej bryły w
jakiś sześcian, jak zażyczył sobie nauczyciel, a potem „niezdarą”, kiedy rozlał
na siebie gorącą herbatę, a przed godziną został okrzyknięty „skończonym osłem!”
po tym, jak przetransmutował kamień w złoto. On sam nie widział w tym nic
złego, ale mistrz i tak sieknął go w ucho tak mocno, że aż mu się w głowie
zakręciło.
-
Mogę? – Riza wsunęła głowę przesz szparę w drzwiach.
Roy
uśmiechnął się lekko, wreszcie ktoś, z kim będzie mógł porozmawiać, zamiast
rozpamiętywać dawne dzieje. Sam nie wiedział, czemu przypomniała mu się dzisiaj
Giera. Nie widział jej później ani razu, zajęła się nim Madame Christmas.
Pewnie gdzieś odeszła, może już nie żyła. Jeśli tak, miał nadzieję, że nie
miała mu za złe tych wszystkich psot.
-
Chodź, umieram z nudów.
Zagrali
w wisielca, ale po czternastej przegranej Roy uznał, że to chyba najgorsza
zabawa jakąś wymyślono.
-
Głupi jesteś i dla tego ci nie wychodzi! – zachichotała Riza.
-
Sama jesteś głupia – naburmuszył się Roy. – Chciałbym pójść do lasu, pewnie na
polanie jest już mnóstwo poziomek.
Riza
skinęła głową.
-
Byłam tam ostatnio z Bethany, wszędzie wyrosły śliczne krzaczki. Paskudna
pogoda!
-
Kiedy pada, bóg szcza na ludzkie problemy – usłyszeli.
W
drzwiach stał mistrz Hawkeye, jak zwykle zjawił się niewiadomo kiedy. Na
ramiona narzucił wygniecioną koszulę w kratę. Przez ostatnie kilka dni wyglądał
jak wrak człowieka, teraz Royowi wydawało się, że jest jakiś żywszy, zupełnie
jakby coś się w nim odmieniło.
-
Jest coś takiego jak bóg? – zapytał.
-
Nie jestem od pouczania się w kwestiach „religijnych” – burknął. – Większość alchemików
twierdzi, że to podpowiedź ludzkiej wyobraźni. Rizo, chodź ze mną.
Riza
niechętnie podniosła się z kleczęk i wyszła za swoim ojcem. Roy słyszał
jeszcze, jak pytała mistrza, czy coś się stało, a potem ich kroki ucichły i
znów pozostał sam. Deszcz bębnił jakby bardziej, walił w szyby, jakby chciał je
rozbić i wedrzeć się do ciepłego wnętra.
Roy
nigdy nie był typem samotnika. Nie lubił i nie potrafił radzić sobie z brakiem
towarzystwa. Zawsze znajdował sobie kogoś, z kim mógł coś spsocić albo po
prostu się pobawić. Teraz, gdy zabrakło Rizy, nie miał pojęcia, co może zrobić.
Przez ten deszcz nie mógł poszukać rozrywki we wsi, a zapowiadało się, że
jedynymi jego partnerami tego wieczoru będą koty Mistrza Hawkeye, których serdecznie
wprost nie znosił.
Nocą
zbudził go płacz. Tak cichy, że na początku myślał, że to po prostu miauczenie
kota. Płacz człowieka skrzywdzonego i bardzo nieszczęśliwego. Rozejrzał się po
ciemnym pokoju, a jednak nikogo nie zobaczył. Światło księżyca, które jakimś
cudem przebiło się przez zasłonę z deszczowych chmur, rozproszyło się na
meblach i skotłowanej pościeli, wszystko było tak, jak pozostawił przed snem.
Gdzieś
między uderzeniami kropli deszczu docierał do niego ten żałosny szloch.
Zaciekawiony wyszedł z pokoju i nadstawił uszu, szukając zawodzącego. Może
Bethany odwiedziła Rizę późnym wieczorem i znów czytała dramaty i wiersze
zmarłej matki? Pewnie teraz rozpamiętywały każdą scenę i każdy wers „ A
pamiętasz gdy X powiedział Z, że oddałby dla niej życie, że każdy jego oddech
jest jej, ochhh~”. Nie zdziwiłby się, gdyby nieźle się przy tym wzruszyły.
Płacz
rzeczywiście dochodził z pokoju Rizy, ale brzmiał jakoś niepokojąco. Urywał się
na chwilę, jakby ktoś za wszelką cenę starał się zachować spokój, powstrzymać
cisnące się na usta jęki. Roy niepewnie zastukał, a jednak odpowiedziała mu
tylko cisza, płacz ustał.
-
K-Kto tam?
Rozpoznał
słaby, jakby dukający głos Rizy. Nie była jedną z tych panien, która roniła
nocami gorzkie łzy. Kiedy spytał ją co myśli o wyrażaniu emocji przez płacz. „To
strasznie żałosne, wiesz? Robi się człowiek czerwony, cieknie mu z nosa, a
potem boli głowa.”.
-
To ja, Roy. Wszystko gra?
Miał
wrażenie, jakby pociągnęła nosem i odetchnęła głęboko.
-
Tak, jest dobrze. Idź sobie – nakazała cicho. Głos trochę jej się łamał,
zupełnie jakby walczyła z kolejną falą szlochu.
Roy
poczuł, że o nogi ociera mu się czarny kot. Zwierzak wyglądał trochę upiornie w
bladym świetle księżyca. Zielone oczy z źrenicami jak igiełki błyszczały mu
nieprzyjaźnie, a jednak uparcie miział jego kostki, patrząc trochę wyczekująco.
-
Wchodzimy? – spytał cicho Roy, naciskając klamkę.
W
pokoju było zupełnie ciemno. Roy wielokrotnie przesiadywał tutaj całymi
godzinami, gdy razem z Rizą zajadali się ciastkami albo oglądali stare książki,
które ukradła z biblioteki ojca. Znam dobrze ścianę pozaklejaną wycinkami z
gazet i zdjęciami, po omacku potrafił manewrować między meblami a postawionymi
gdzie popadnie pudłami. Wiedział, gdzie Riza rzuca ubrania, nawet nie potknął
się o zwinięte spodnie na środku pokoju.
Płakała.
Riza Hawkeye płakała. Roy aż przystanął. Nigdy wcześniej nie widział jej w
takim stanie. Wydała mu się nagle bardzo słaba i bardzo krucha. Często widział,
jak dziewczyny płakały. Angelina, jego przyszywana siostra, często ryczała, a
jednak jej łzy z czasem straciły na mocy, przestał się nimi przejmować.
Pannice, które ciągnął w szkole za warkocze, też chlipały przy byle okazji.
Riza rzadko się smuciła, prawie zawsze doszukiwała się jakiejś dobrej strony,
biła od niej pozytywna energia.
Kot
podszedł bezszelestnie do łóżka i wskoczył na poduszki, trącając noskiem
zaciśniętą pięść Rizy. Dziewczyna uniosła głowę, pokazując mokrą, czerwoną
twarz, uśmiechnęła się nieszczęśliwie i pogłaskała główkę pupila.
-
Hej, Riza, co ci jest? – spytał Roy, podchodząc bliżej.
Niemal
natychmiast odwróciła głowę, zupełnie jakby nie chciała na niego patrzeć.
Wydawało mu się, że jakby bardziej się zarumieniła.
-
Nic, mówiłam ci przecież!
-
Więc dlaczego płaczesz? – drążył temat. Usiadł na brzegu łóżka, chciał ją jakoś
pocieszyć, ale nie bardzo potrafił. Może ją przytulić? Albo powiedzieć coś
podnoszącego na duchu? Przypomniał sobie, że jego siostra, Joana, zawsze
głaskała go po plecach, gdy coś się działo. Na przykład kiedy dostał piłką albo
kiedy jego pies gdzieś zniknął i nigdy więcej nie wrócił.
Dotknął
łopatki Rizy, chcąc jakoś ją wesprzeć, a wtedy krzyknęła z bólu, wbijając twarz
w poduszkę. Przestraszony cofnął rękę, nie rozumiejąc co się właściwie stało.
-
Przepraszam – wymruczała w poduszkę, łykając łzy. – Boli...
-
Posuń się trochę, mazgaju – powiedział cicho, gramoląc się na łóżko. Złożył
swoją głowę obok jej na poduszce, przeciągnął się i zapatrzył w sufit. Nagle
złapała go mocno za rękę i splotła jego palce ze swoimi. – Chcesz pogadać?
Pokręciła
głową, nic nie mówiąc. Nie miał pojęcia, ile tak leżeli. Riza, wtulona w
pościel, czasem nagle wyginała się w spazmie szlochu, ale zaraz się
opanowywała, stale trzymała go za rękę. Roy patrzył w sufit, czekając, aż
wreszcie zaśnie. Jakieś ukryte wyczucie podpowiadało mu, by nie pytać, co się
właściwie stało. Czuł się całkiem dobrze, było mu ciepło przy jej boku, jakoś
tak... na miejscu.
Dochodziła
trzecia, gdy oddech Rizy stał się miarowy i głęboki. Na dworze wciął padało,
zupełnie jakby niebo zdecydowało się pozbyć całego zapasu wody gromadzonego
przez lata. Roy spróbował się poruszyć, a jednak Riza trzymała go bardzo mocno.
Jej drobna ręka zacisnęła się wokół jego dłoni, jakby był ostatnią ochroną
przeciw światu, którego znać nie chciała.
Wyciągnął
drugą rękę i sięgnął w stronę jej pleców. Zawahał się, a jednak nie cofnął
dłoni. Nie powinien, przecież Riza się wścieknie, nie wypadało, mistrz go
ukatrupi za oglądanie ciała jego ukochanej córki, ale musiał, po prostu musiał
wiedzieć, co ją tak wtedy zabolało.
Podciągnął
rąbek koszuli nocnej, odsłaniając nagie plecy pokryte obrzydliwą mozaiką
czarnych kresek, opuchlizny i zaczerwienień. Roy wciągnął powietrze ze świstem.
Widział już kiedyś takie rany – niektórzy oficerowie robili sobie tatuaże i
świeżo po wstrzyknięciu barwnika mieli podobne podrażnienia.
Dlatego
mistrz Hawkeye ją do siebie wezwał? Wytatuował jej to... To coś? Nawet nie
potrafił powiedzieć, co przedstawiał przedziwny obraz na plecach Rizy.
Przypominał trzy połączone ze sobą okręgi, ozdobione jakimiś napisami i
symbolami. Rozpoznał symbol słońca, ognia i salamandry. Na środku widniała
klepsydra z rombem i trójkątem w środku. Nigdy wcześniej nie widział czegoś
takiego. Riza poruszyła się nieznacznie i był pewien, że zaraz się obudzi. Czym
prędzej ułożył się tak jak wcześniej i znów zapatrzył w sufit, czując jakiś
dziwny niepokój. Dlaczego ją tak napiętnował?
Powoli
przestawało padać.
Biedna Riza. Podobało mi się :)
OdpowiedzUsuń