15 września 2013

Flame Alchemist cz.1: Berthold Hawkeye (FullMetal Alchemist, royai)





          Berthold Hawkeye nie pojawiał się w mieście od kilku lat. Nigdy nie odwiedził swoich dawnych znajomych, nie wstąpił do mleczarza czy  rzeźnika, nie zamawiał niczego u krawca ani nie prosił o przysługę szewca. Rzadko przejeżdżał między domostwami, a jeśli już – umykał czym prędzej i zaraz chował się w swojej ponurej samotni.
         Niektórzy gadali, że nie opuszczał zrujnowanej posiadłości odkąd zmarła , bo świat przypominał mu o utracie jedynej istoty, która potrafiła go kochać. Inni dopowiadali, że wychodził tylko w czasie pełni, przechadzając się ponurym, złowrogim blasku księżyca i wysysał energię z każdego, kogo napotkał.
         Dziwak, wariat, pomylony, samotnik, pustelnik, czarownik, szaman, ludożerca, duch, wróżbiarz, morderca, opętaniec, mag, świr -przez lata w ciasnych, zamkniętych umysłach wieśniaków narodziły się tysiące niestworzonych legend. W podsycanej starymi przesądami wyobraźni mieszkańców postać odseparowanego od świata odludka urosła do roli nieobliczalnego zabójcy, który potajemnie kontaktował się z drugim światem, równie przerażającym, co nieznanym. Przypisywano mu przeróżne umiejętności, poczynając od wskrzeszania zmarłych i przywoływania duchów poprzez znikanie i czarnoksięstwo a kończąc na hodowaniu chochlików, o czym przekonani byli najmłodsi.
         W rzeczywistości Berthold Hawkeye był  a l c h e m i k i e m. Geniuszem, który zatracił się we własnej samotności po śmierci żony, młodziutkiej Elizabeth Grumman. Niewielu rozumiało istotę jego skomplikowanej alchemii, budził powszechny lęk i większość dla własnego dobra wolała go unikać, tak na wszelki wypadek. Społeczność odrzuciła to, czego nie mogła zrozumieć, biorąc za niebezpieczne. Być może słusznie i nie bez przyczyny.
         Kiedy pewnego chłodnego, marcowego ranka pojawił się w mieście, wzbudził prawdziwe zainteresowanie wśród znudzonych prostym życiem mieszkańców. Czerwone nosy przylepiły się do szyb, ale nikt się nie zbliżył.
         Wysoki, nienaturalnie chudy Hawkeye wyglądał jak cień człowieka. Zdawać by się mogło, że ktoś naciągnął białą, niezdrową skórę na szkielet, zapominając dodać ciało. Stare, wypłowiałe, ale czyste i wyprasowane ubranie wisiało na nim jak na wieszaku. Kończyny miał nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała. Garbił się i kulał na jedną nogę, a jednak uparcie nie nosił ze sobą – jakby bardziej pasowało do jego wizerunku – sękatym kijem. Twarz, twarz pomarszczoną i wiecznie wykrzywioną w grymasie cierpienia, zasłaniały mu nieuporządkowane kosmyki jasnych, gęsto przyprószonych siwizną włosów. Był krzywy i paskudny.
         Szedł powoli, zupełnie jakby nigdzie się nie spieszył, chociaż był już spóźniony kilkanaście minut. Albo nie słyszał, albo ignorował szepty mieszkańców, które towarzyszyły mu na każdym kroku. Zupełnie nie zwrócił uwagi, gdy kwiaciarka odwróciła ze wstrętem wzrok, gdy przechodził koło jej straganu i nie zauważył pełnych niechęci spojrzeń rzucanych mu z każdego zapchlonego baru. Był ponad nimi.
         Na stacji, gdzie jakiś kwadrans temu zatrzymał się pociąg, czekała czarnowłosa kobieta z dzieckiem. Od razu przypadła do gustu pracownikowi pobliskiego zakładu szewskiego. Wyglądała na osobę poważną i żyjącą w słusznych poglądach. Chociaż zdawała się być trochę ekstrawagancka, z pewnością przyjęto by ją tu ciepło, jakoś wpasowałaby się w tłum pospolitszych od siebie ludzi. Szybko przyjęli ją jak swoją: zignorowali miastową manierę mówienia, polubili otwartość i zaakceptowali.
         Kilku innych podróżnych, czekających na następny pociąg posłało jej przyjazny uśmiech, uprzejmy staruszek zagaił rozmowę o pogodzie i sytuacji w kraju, a kilkuletnia córeczka jakiejś gospodyni próbowała zaczepić chłopca przy jej boku.
         Obca, pozostając grzeczna, nieustannie zerkała na malutki zegarek z pozłacanymi wskazówkami. Wśród jej przypadkowych rozmówców była to rzecz całkowicie zbędna i tandetna, ale w towarzystwie, z którego wyrosła – obowiązkowa i elegancka.
         Nieznajoma, skądkolwiek przyjechała, pochodziła z towarzystwa eleganckiego i wytwornego. W ciemnoczerwonej, wydekoltowanej sukni do kostek wyglądała jak prawdziwa dama, która całkiem przypadkiem wpadła między gawiedź. Na ramiona zarzuciła błyszczące, czarne futerko pasujące kolorem do wysokich pantofli. Strój był tak samo piękny, jak niepraktyczny. Obcasy grzęzły w błotnistej ziemi i wpadały w dziury między płytami na stacji.
         Twarz miała pucołowatą, przeoraną zbyt wczesnymi zmarszczkami, cerę bladą i tłustą. Na obwisłe policzki nałożyła ciemny róż, wąskie wargi podkreśliła niemal całkiem czarną szminką. Oczy miała niewielkie, sprytne, chciałoby się rzec – szczurze, zupełnie ciemne, pozbawione tęczówek. Na tłustych, ciężkich powiekach ciemniały różnobarwne cienie. Pociła się – czy to z gorąca, czy ze zdenerwowania?
         Pocieszny, wesoły staruszek opowiadał jej właśnie, jak gonił młodą krówkę przez całe pole, gdy na stacji pojawiła się przygarbiona, krzywa sylwetka Bertholda Hawkeye.
         - A ten tu czego? – nasrożył się staruszek, patrząc na dziwaka z nieskrywaną pogardą. Kilkuletnia dziewczynka uczepiła się spódnicy mamy, która uspakajająco pogłaskała ją po głowie. Wszyscy podróżni jak jeden mąż wlepili oczy w nadchodzącego.
         - Kto to jest? – spytała cicho kobieta, odgarniając pasmo kręconych, czarnych włosów. Przyglądała się obcemu z niepewnością i ciekawością, zastanawiając się, czy to właśnie ten, na którego czekała. 
         - Berthold Hawkeye, dziwak, niech pani na niego uważa, droga pani – wtrąciła się do rozmowy gospodyni. Miała piskliwy, trajkoczący głos. – Z takim to nawet strach rozmawiać, wie pani, pani kochana.
         Nieznajoma odetchnęła głęboko i zerknęła na towarzyszącego jej chłopca. Patrzył na zbliżającego się niespiesznie człowieka z ciekawością i podnieceniem, zupełnie nie zważając na niechęć innych ludzi. Być może nawet nie słyszał nieprzychylnych pomrukiwań i gniewnych westchnień.
         - Royek, jesteś pewien? – spytała jeszcze jeden raz, najpewniej ostatni. Chłopak spojrzał na nią roziskrzonymi, wesołymi oczami i pokiwał głową z pełnym przekonaniem.
         Hawkeye stanął przed podróżnymi i zmierzył wszystkich ponurym spojrzeniem. Zatrzymał się dopiero przy nieznajomej, studiując każdą zmarszczkę na jej twarzy, każde załamanie tkaniny, każdy kosmyk włosów.
         - Madame Christmas, jak mniemam – przemówił wreszcie, zupełnie nie zwracając uwagi na chłopca, który gapił się na niego jak ciele w malowane wrota.
         - Berthold Hawkeye, prawda?
         Madame wstała powoli z miejsca, czując na sobie ciekawskie spojrzenia zgromadzonych na peronie. Omiotła mężczyznę niepewnym, może nieco przestraszonym spojrzeniem i spróbowała się uśmiechnąć. Zamiast tego, wyszedł jej grymas zażenowania.
         Smutne oczy mężczyzny speszyły ją i zaniepokoiły.
         - Więc to jest mój nowy uczeń? – Hawkeye zerknął na chłopaka bez przekonania. – Jak ci na imię, chłopcze?
         Wśród grupki podróżnych natychmiast zaszumiało nieprzychylnie. „Chce oddać tego chłopca na nauki?” „Biedne dziecko...!” „Co za kobieta!” „Ten świr coś mu jeszcze zrobi”. Madame z trudem powstrzymała się od spojrzenia na gapiów.
         - Jestem Roy Mustang i chcę się uczyć alchemii – powiedział z dumą chłopiec, szczerząc się wesoło do „strasznego pana”.
         - Odechce ci się – odparł Hawkeye. – Już niedługo pożałujesz, że w ogóle wiesz, co to alchemia.
         Nie wiadomo, czy Hawkeye chciał chłopaka przestraszyć czy zniechęcić do nauki. Nie znając natury swojego młodego ucznia, nie mógł wiedzieć, że tylko sprowokował chłopaka. Popatrzył prosto w jasne, mądre oczy swojego mistrza i powziął sobie w duchu, że pokaże, ile ma zapału i jak bardzo chce zostać alchemikiem.
         - Zobaczymy – powiedział przekornie, marszcząc nos.
         Gdzieś niedaleko rozległy się donośny gwizd pociągu, a zaraz potem maszyna zamajaczyła na horyzoncie. Wtoczyła się powoli na stacje, turkocząc monotonnie. Madame Christmas westchnęła ciężko, kładąc ozdobione pierścieniami dłonie na ramionach swojego ukochanego bratanka.
         - Royek, gdybyś chciał wrócić, gdybyś czegokolwiek potrzebował, gdyby...
         - Ciociu – chłopiec ucałował jej policzek, kończąc wszelkie pożegnalne przemowy. – Będę często pisał, obiecuję. Do widzenia.
         Madame Christmas jeszcze raz westchnęła, najgłośniej jak potrafiła, i podała walizkę chłopca Hawkeye, patrząc na niego prosząco. Ten skinął lekko głową, zupełnie jakby zrozumiał jej nieme błaganie i przysiągł zaopiekować się dzieciakiem. Jeszcze raz poczochrała czarną czuprynę Roya i wsiadła do pociągu razem z innymi podróżnymi.
         - Chodź ze mną – powiedział cicho Hawkeye, wskazując chłopcu kierunek.
         Ku niezadowoleniu chłopca, nikt nie wziął jego walizki i sam musiał ją taszczyć przez miasteczko, a potem jeszcze cichy, rzadko odwiedzany lasek. Już po kilkunastu metrach zaczęło mu brakować siły, a jednak jego przyszyły mistrz nie kwapił się z pomocą. Mimo to, Roy nie poskarżył się i zacisnął zęby. Potrzebował wielu tygodni, by przekonać ciotkę, że wyjazd i nauka poza domem dobrze mu zrobi. Po raz pierwszy w życiu był zdeterminowany i gotowy na wszystko.
         Berthold Hawkeye nie odezwał się przez całą drogę ani słowem. Wydawało się, że jego nowy podopieczny jest mu tak samo obojętny jak cała reszta świata. Szedł powoli, pogrożony we własnych myślach, nieobecny i daleki.
         W przeciwieństwie do niego, młody Roy Mustang był zachwycony. Chociaż walizka straszliwie mu ciążyła i każdy krok wymagał ogromnego wysiłku, wszystko go zachwycało. Miasteczko, chociaż było zupełnie zwykłe, ludzie, chociaż nie różnili się od tych, do których przywykł, pobliska zieleń i niebieskie niebo. Śmiał się do kilku dziewcząt, pracujących w ogródku. Pomachał jakiemuś chłopakowi, który zgarniał resztki brudnego śniegu z drogi dojazdowej do niewielkiego domostwa. Był podekscytowany i szczęśliwy jak nigdy dotąd. Miał wrażenie, że rozpoczyna się jego wielka przygoda.
         Nie rozumiał, czemu Hawkeye nie używał samochodu albo chociaż jakiegoś wozu. Od stacji do jego posiadłości było kilka dobrych kilometrów, najpierw przez nierówną, leśną drogę, a potem przez pola i puste, wilgotne łąki zarośnięte najróżniejszymi roślinami i krzewami. Kiedy wreszcie stanęli przed starą, dawno nieoliwioną bramą, miał wrażenie, że zaraz zasłabnie ze zmęczenia.
         Z każdego kata posiadłości mistrza wyzierała przygnębiająca starość.. Czyjaś sumienna ręka starała się bezskutecznie zabielić brudne ściany, doprowadzić do porządku ogród, w którym kiedyś rosły piękne róże, ale czas sprawił, że zdziczały, a miedzy ich szlachetne łodygi wkradło się zielsko. Jakaś dobra duszyczka stale naprawiała okiennice szarpane przez zimowe wiatry, ocieplała dom i zajmowała się skrzypiącymi schodami Mimo najszczerszych chęci mistrza albo jego gosposi, wszystko było zniszczone, wynędzniałe i smutne.
         Mistrz ruszył powoli w stronę drzwi, mijając rozwijające się po zimie krzewy różane. Roy spojrzał na ciemnoczerwony bąk, jeszcze zwinięty i ospały. Postanowił, że wyśle jeden z kwiatów w liście do ciotki, na pewno pokrzepi ją myśl, że mieszka wśród tak pięknej okolicy.
         Hawkeye wpuścił go do ciemnego, nieoświetlonego żadną lampą holu. Roy rozejrzał się, śledząc wzrokiem eleganckie regały z książkami. Najchętniej zajrzałby do wszystkich drzwi, zbadał wszystkie zakamarki, a jednak mistrz zaprowadził go prosto do małego pokoiku na pierwszym piętrze. Trzecie drzwi na lewo od schodów.
         - Tutaj będziesz mieszkał – powiedział chłodno, wskazując całkiem przytulne pomieszczenie z jasnymi, bladożółtymi ścianami. – Rozpakuj się, obiad za pół godziny.
         Roy poczuł się jakoś dziwnie, gdy drzwi trzasnęły i mistrz Hawkeye odszedł. Nawet nie miał pojęcia, gdzie jest kuchnia albo jadalnia. Poczuł się bardzo samotny, sam na sam w wielkim domu z ponurym, milkliwym staruszkiem. Zatęsknił za zapachem wina i papierosów w pokoju cioci, zatęsknił za jej eleganckimi znajomymi, zatęsknił za swoim pokoju pełnym książek i zabawek.
         Rozejrzał się po nieznanym jeszcze pomieszczeniu. Było takie... puste. Na pólkach nie stała żadna książka, na biurku nie stało nic poza lampką, pościel leżała złożona w idealnie równą kostkę w nogach łóżka. Zajrzał do szafy, przyjrzał się każdemu kątowi, a jednak nie znalazł nic ciekawego. Nie mając nic do zrobienia, otworzył walizkę i zaczął układać swoje rzeczy. Najpierw ubrania, koszule, swetry, spodnie, wszystko do tej szafy przy wejściu, potem kilka książek, może na półki, ale przecież nie zajmą nawet jednej trzeciej miejsca. Swoje notatki, pióra, atrament, kilka rysunków. Na biurku postawił dwa zdjęcia w kolorowych ramkach – jedno bardzo stare, jeszcze ze ślubu rodziców, przedstawiające smukłą, ciemnowłosą kobietę o skośnych oczach i wysokim, mądrym czole i jej męża, wysokiego, uśmiechniętego mężczyznę w garniturze. Drugie było nowsze, sfotografowano tylko jedną kobietą, jego ulubioną ciocię Chris, tą, która zajęła się, gdy rodzice odeszli.
         Od razu zrobiło się jakoś cieplej, przyjemniej, poczuł się trochę jak w domu. Znów wróciła ekscytacja i podniecenie, jeszcze raz obejrzał wszystkie meble i zakątki, tym razem w dużo lepszym nastroju.
         Mistrz Hawkeye, wielki, niezbadany dom, obca okolica – wszystko było dla niego tajemniczą zagadką, którą chciał jak najszybciej odkryć. Serce biło mu radośnie na samą myśl o wszystkich tajnikach, które już wkrótce miały być mu znajome, ludziach, których miał poznać, przygodach, które chciał przeżyć całym sercem.
         Pomyślał, że to na pewno będzie najlepszy okres w jego życiu.
         Wyjrzał przez okno, uświadomiwszy sobie, że ma widok na wspaniały dziki ogród.  Już nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł zajrzeć pod każdy liść, odkryć każdy kamień i wspiąć się na każde z drzew. Resztki śniegu zalegały pod żelaznym ogrodzeniem otaczającym całą posiadłość, ale reszta ogrodu zaczynała się powoli zielenić, co jeszcze bardziej poprawiło mu humor. Wydawało mu się, że słyszał świergot ptaków, ale z daleka, zupełnie jakby bały się podlecieć bliżej posępnego domu Hawkeye. Roy pomyślał, że mimo, iż jego nauczyciel jest wyjątkowo niekontaktowy, to może jakoś się dogadają.
         Nagle dostrzegł przebiegającą przez ogród dziewczynkę. Była mała i niepozorna, ale poruszała się energicznym, sprężystym krokiem. Miała prawie tak samo krótkie włosy jak on, sterczały na niewielkiej głowie we wszystkie strony, zupełnie jak kolce u jeżą. Nie widział twarzy, bo nim zdążył się jej dobrze przyjrzeć, zniknęła za ogrodzeniem i mógł już tylko odprowadzić wzrokiem ciemnoniebieski płaszcz.
         Miał nadzieję, że owa tajemnicza dziewczynka mieszka tutaj, w tym domu. Może była córką mistrza Hawkeye? Albo jakąś daleką krewną? Chciałby mieć kompana do zabaw, a ona wydawała się świetną kandydatką. Nim zdążył wymyślić całą historię, usłyszał ponure wołanie swojego nauczyciela. Zbiegł szybko na dół, omal nie przewracając się na nierównych stopniach, nie chciał spóźnić się już pierwszego dnia.
         Przez cały posiłek, składający się z rozgotowanego makaronu z jakimś sosem warzywnym, Berthold Hawkeye nie odezwał się ani słowem. W spokoju przeżuwał swoja porcję, skupiony wyłącznie na sobie, czasem tylko wzdychał z niezadowoleniem. Roy nie śmiał zagaić rozmowy, a nawet nie przyszło mu do głowy narzekać na kiepską jakość posiłku czy poprosić o trochę soli. Grzebał w makaronie, układał warzywa w rozmaite kombinacje, przypominające układy szkiełek w kalejdoskopie. Czas zdawał mu się stanąć w miejscu.
         - Wiesz cokolwiek o alchemii? – zapytał wreszcie Berthold Hawkeye, odłożywszy pusty talerz.
         Roy natychmiast się ożywił, poprawił koszulę i zaczął coś bełkotać, przeplatając wiedze z książek przygodowych z własnymi wymysłami. Plótł coś ogólnikowo o kamieniu filozoficznym, nieśmiertelności, przemianie kamieni w złoto, okręgach, transmutacji, ale już po chwili zdał sobie sprawę, że nauczyciel szybko zorientował się, że jego wiedza waha się między żadną a marną. A marna właśnie wyleciała mu z głowy, jak na złość.
         - Masz, poczytaj sobie, zanim będziesz chciał, żebym cokolwiek ci powiedział – westchnął mężczyzna, odgarniając jasne pasmo za długich włosów z czoła i podał mu starą książkę o pożółkłych od upływu lat stronach.
         Roy uniósł ją niemal z czcią i zaczął przeglądać. Wszystko, co tam spisano, wydało mu się równie nierealne, co cudowne. Na myśl, że już niedługo będzie potrafił wywołać jednym pstryknięciem płomień – bo ludzie mówili, że tak właśnie robił mistrz Hawkeye – ogarnęła go nowa fala radości.
         - I nie ekscytuj się tak – dodał ponuro Hawkeye, zabierając nietknięta porcję Roya. Sam nie wiedział czemu, ale już miał dosyć tego dzieciaka.



6 komentarzy:

  1. misiu22:10

    Opowiadanie śliczne, ale czy w moim guście nie jestem pewna. Na razie będę to śledzić i ocenię. Jeśli na tomiast chodzi o sam styl pisania to jest on fantastyczny. Zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, jak ja dawno temu skończyłam oglądać FMA: Brotherhood. Jak ja tęsknię za tym anime. Jako że w opowiadaniu jedną z głównych bohaterek będzie chyba Riza, którą w pierwowzorze uwielbiałam, to będę śledzić dalsze rozdziały. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Łał to jest cudowne. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że wreszcie się ogarnęłam i przeczytałam. Do tego wszystkiego musiałam poszukać co to alchemia, ale nieważne. Piękne i już, a te opisy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojejku, dziękuję <3 Mówiąc szczerze, uważam ten rozdział za najlepszy jaki kiedykolwiek napisałam. Strasznie się cieszę, że Ci się spodobało.
      A jeśli chodzi o alchemię, to polecam Ci pierwowzór tego opowiadania czyli serie FullMetal Alchemist. Odkryłam ją dawno temu, gdy byłam strasznie podjrana klimatami manga-anime. Z czasem przestałam oglądać, ale ta jest jedyna, do której zawsze wracam z przyjemnością. Genialna fabuła, niesamowite postacie, wszystko perfekcyjne.
      Dziękuję i pozdrawiam!

      Usuń
    2. Wszyscy mi coś polecają, a kiedy ja czasu nie mam, żeby to coś przeczytać, obejrzeć. Uhh

      Usuń
    3. Znam ten problem, uwierz :) Więzień Labiryntu, Attack of Titan, Once Upon a Time, Wielka Szóstka, Buszujący w Zbożu - wszystko czeka, a ja zamiast tego udaję, że rozumiem fizykę i kuję geografię - dwa przedmioty,które w tym roku kompletnie mi nie idą :)
      Doba powinna mieć dwa razy więcej godzin :)

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)