Berthold Hawkeye nie pojawiał się w mieście od
kilku lat. Nigdy nie odwiedził swoich dawnych znajomych, nie wstąpił do
mleczarza czy rzeźnika, nie zamawiał niczego
u krawca ani nie prosił o przysługę szewca. Rzadko przejeżdżał między
domostwami, a jeśli już – umykał czym prędzej i zaraz chował się w swojej
ponurej samotni.
Niektórzy
gadali, że nie opuszczał zrujnowanej posiadłości odkąd zmarła , bo świat
przypominał mu o utracie jedynej istoty, która potrafiła go kochać. Inni
dopowiadali, że wychodził tylko w czasie pełni, przechadzając się ponurym,
złowrogim blasku księżyca i wysysał energię z każdego, kogo napotkał.
Dziwak,
wariat, pomylony, samotnik, pustelnik, czarownik, szaman, ludożerca, duch,
wróżbiarz, morderca, opętaniec, mag, świr -przez lata w ciasnych, zamkniętych
umysłach wieśniaków narodziły się tysiące niestworzonych legend. W podsycanej
starymi przesądami wyobraźni mieszkańców postać odseparowanego od świata
odludka urosła do roli nieobliczalnego zabójcy, który potajemnie kontaktował
się z drugim światem, równie przerażającym, co nieznanym. Przypisywano mu
przeróżne umiejętności, poczynając od wskrzeszania zmarłych i przywoływania
duchów poprzez znikanie i czarnoksięstwo a kończąc na hodowaniu chochlików, o
czym przekonani byli najmłodsi.
W
rzeczywistości Berthold Hawkeye był a l c
h e m i k i e m. Geniuszem, który zatracił się we własnej samotności po śmierci
żony, młodziutkiej Elizabeth Grumman. Niewielu rozumiało istotę jego
skomplikowanej alchemii, budził powszechny lęk i większość dla własnego dobra
wolała go unikać, tak na wszelki wypadek. Społeczność odrzuciła to, czego nie
mogła zrozumieć, biorąc za niebezpieczne. Być może słusznie i nie bez
przyczyny.
Kiedy
pewnego chłodnego, marcowego ranka pojawił się w mieście, wzbudził prawdziwe zainteresowanie
wśród znudzonych prostym życiem mieszkańców. Czerwone nosy przylepiły się do
szyb, ale nikt się nie zbliżył.
Wysoki,
nienaturalnie chudy Hawkeye wyglądał jak cień człowieka. Zdawać by się mogło,
że ktoś naciągnął białą, niezdrową skórę na szkielet, zapominając dodać ciało.
Stare, wypłowiałe, ale czyste i wyprasowane ubranie wisiało na nim jak na
wieszaku. Kończyny miał nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała.
Garbił się i kulał na jedną nogę, a jednak uparcie nie nosił ze sobą – jakby bardziej
pasowało do jego wizerunku – sękatym kijem. Twarz, twarz pomarszczoną i
wiecznie wykrzywioną w grymasie cierpienia, zasłaniały mu nieuporządkowane
kosmyki jasnych, gęsto przyprószonych siwizną włosów. Był krzywy i paskudny.
Szedł
powoli, zupełnie jakby nigdzie się nie spieszył, chociaż był już spóźniony
kilkanaście minut. Albo nie słyszał, albo ignorował szepty mieszkańców, które
towarzyszyły mu na każdym kroku. Zupełnie nie zwrócił uwagi, gdy kwiaciarka
odwróciła ze wstrętem wzrok, gdy przechodził koło jej straganu i nie zauważył
pełnych niechęci spojrzeń rzucanych mu z każdego zapchlonego baru. Był ponad
nimi.
Na
stacji, gdzie jakiś kwadrans temu zatrzymał się pociąg, czekała czarnowłosa
kobieta z dzieckiem. Od razu przypadła do gustu pracownikowi pobliskiego
zakładu szewskiego. Wyglądała na osobę poważną i żyjącą w słusznych poglądach.
Chociaż zdawała się być trochę ekstrawagancka, z pewnością przyjęto by ją tu
ciepło, jakoś wpasowałaby się w tłum pospolitszych od siebie ludzi. Szybko
przyjęli ją jak swoją: zignorowali miastową manierę mówienia, polubili
otwartość i zaakceptowali.
Kilku
innych podróżnych, czekających na następny pociąg posłało jej przyjazny
uśmiech, uprzejmy staruszek zagaił rozmowę o pogodzie i sytuacji w kraju, a
kilkuletnia córeczka jakiejś gospodyni próbowała zaczepić chłopca przy jej
boku.
Obca,
pozostając grzeczna, nieustannie zerkała na malutki zegarek z pozłacanymi
wskazówkami. Wśród jej przypadkowych rozmówców była to rzecz całkowicie zbędna
i tandetna, ale w towarzystwie, z którego wyrosła – obowiązkowa i elegancka.
Nieznajoma,
skądkolwiek przyjechała, pochodziła z towarzystwa eleganckiego i wytwornego. W
ciemnoczerwonej, wydekoltowanej sukni do kostek wyglądała jak prawdziwa dama,
która całkiem przypadkiem wpadła między gawiedź. Na ramiona zarzuciła
błyszczące, czarne futerko pasujące kolorem do wysokich pantofli. Strój był tak
samo piękny, jak niepraktyczny. Obcasy grzęzły w błotnistej ziemi i wpadały w
dziury między płytami na stacji.
Twarz
miała pucołowatą, przeoraną zbyt wczesnymi zmarszczkami, cerę bladą i tłustą.
Na obwisłe policzki nałożyła ciemny róż, wąskie wargi podkreśliła niemal
całkiem czarną szminką. Oczy miała niewielkie, sprytne, chciałoby się rzec –
szczurze, zupełnie ciemne, pozbawione tęczówek. Na tłustych, ciężkich powiekach
ciemniały różnobarwne cienie. Pociła się – czy to z gorąca, czy ze
zdenerwowania?
Pocieszny,
wesoły staruszek opowiadał jej właśnie, jak gonił młodą krówkę przez całe pole,
gdy na stacji pojawiła się przygarbiona, krzywa sylwetka Bertholda Hawkeye.
-
A ten tu czego? – nasrożył się staruszek, patrząc na dziwaka z nieskrywaną
pogardą. Kilkuletnia dziewczynka uczepiła się spódnicy mamy, która uspakajająco
pogłaskała ją po głowie. Wszyscy podróżni jak jeden mąż wlepili oczy w
nadchodzącego.
-
Kto to jest? – spytała cicho kobieta, odgarniając pasmo kręconych, czarnych
włosów. Przyglądała się obcemu z niepewnością i ciekawością, zastanawiając się,
czy to właśnie ten, na którego czekała.
-
Berthold Hawkeye, dziwak, niech pani na niego uważa, droga pani – wtrąciła się
do rozmowy gospodyni. Miała piskliwy, trajkoczący głos. – Z takim to nawet
strach rozmawiać, wie pani, pani kochana.
Nieznajoma
odetchnęła głęboko i zerknęła na towarzyszącego jej chłopca. Patrzył na
zbliżającego się niespiesznie człowieka z ciekawością i podnieceniem, zupełnie
nie zważając na niechęć innych ludzi. Być może nawet nie słyszał nieprzychylnych
pomrukiwań i gniewnych westchnień.
-
Royek, jesteś pewien? – spytała jeszcze jeden raz, najpewniej ostatni. Chłopak
spojrzał na nią roziskrzonymi, wesołymi oczami i pokiwał głową z pełnym
przekonaniem.
Hawkeye
stanął przed podróżnymi i zmierzył wszystkich ponurym spojrzeniem. Zatrzymał
się dopiero przy nieznajomej, studiując każdą zmarszczkę na jej twarzy, każde
załamanie tkaniny, każdy kosmyk włosów.
-
Madame Christmas, jak mniemam – przemówił wreszcie, zupełnie nie zwracając
uwagi na chłopca, który gapił się na niego jak ciele w malowane wrota.
-
Berthold Hawkeye, prawda?
Madame
wstała powoli z miejsca, czując na sobie ciekawskie spojrzenia zgromadzonych na
peronie. Omiotła mężczyznę niepewnym, może nieco przestraszonym spojrzeniem i
spróbowała się uśmiechnąć. Zamiast tego, wyszedł jej grymas zażenowania.
Smutne
oczy mężczyzny speszyły ją i zaniepokoiły.
-
Więc to jest mój nowy uczeń? – Hawkeye zerknął na chłopaka bez przekonania. –
Jak ci na imię, chłopcze?
Wśród
grupki podróżnych natychmiast zaszumiało nieprzychylnie. „Chce oddać tego
chłopca na nauki?” „Biedne dziecko...!” „Co za kobieta!” „Ten świr coś mu
jeszcze zrobi”. Madame z trudem powstrzymała się od spojrzenia na gapiów.
-
Jestem Roy Mustang i chcę się uczyć alchemii – powiedział z dumą chłopiec,
szczerząc się wesoło do „strasznego pana”.
-
Odechce ci się – odparł Hawkeye. – Już niedługo pożałujesz, że w ogóle wiesz,
co to alchemia.
Nie
wiadomo, czy Hawkeye chciał chłopaka przestraszyć czy zniechęcić do nauki. Nie
znając natury swojego młodego ucznia, nie mógł wiedzieć, że tylko sprowokował
chłopaka. Popatrzył prosto w jasne, mądre oczy swojego mistrza i powziął sobie
w duchu, że pokaże, ile ma zapału i jak bardzo chce zostać alchemikiem.
-
Zobaczymy – powiedział przekornie, marszcząc nos.
Gdzieś
niedaleko rozległy się donośny gwizd pociągu, a zaraz potem maszyna zamajaczyła
na horyzoncie. Wtoczyła się powoli na stacje, turkocząc monotonnie. Madame
Christmas westchnęła ciężko, kładąc ozdobione pierścieniami dłonie na ramionach
swojego ukochanego bratanka.
-
Royek, gdybyś chciał wrócić, gdybyś czegokolwiek potrzebował, gdyby...
-
Ciociu – chłopiec ucałował jej policzek, kończąc wszelkie pożegnalne przemowy.
– Będę często pisał, obiecuję. Do widzenia.
Madame
Christmas jeszcze raz westchnęła, najgłośniej jak potrafiła, i podała walizkę
chłopca Hawkeye, patrząc na niego prosząco. Ten skinął lekko głową, zupełnie
jakby zrozumiał jej nieme błaganie i przysiągł zaopiekować się dzieciakiem.
Jeszcze raz poczochrała czarną czuprynę Roya i wsiadła do pociągu razem z
innymi podróżnymi.
-
Chodź ze mną – powiedział cicho Hawkeye, wskazując chłopcu kierunek.
Ku
niezadowoleniu chłopca, nikt nie wziął jego walizki i sam musiał ją taszczyć
przez miasteczko, a potem jeszcze cichy, rzadko odwiedzany lasek. Już po
kilkunastu metrach zaczęło mu brakować siły, a jednak jego przyszyły mistrz nie
kwapił się z pomocą. Mimo to, Roy nie poskarżył się i zacisnął zęby.
Potrzebował wielu tygodni, by przekonać ciotkę, że wyjazd i nauka poza domem
dobrze mu zrobi. Po raz pierwszy w życiu był zdeterminowany i gotowy na
wszystko.
Berthold
Hawkeye nie odezwał się przez całą drogę ani słowem. Wydawało się, że jego nowy
podopieczny jest mu tak samo obojętny jak cała reszta świata. Szedł powoli,
pogrożony we własnych myślach, nieobecny i daleki.
W
przeciwieństwie do niego, młody Roy Mustang był zachwycony. Chociaż walizka
straszliwie mu ciążyła i każdy krok wymagał ogromnego wysiłku, wszystko go
zachwycało. Miasteczko, chociaż było zupełnie zwykłe, ludzie, chociaż nie
różnili się od tych, do których przywykł, pobliska zieleń i niebieskie niebo.
Śmiał się do kilku dziewcząt, pracujących w ogródku. Pomachał jakiemuś
chłopakowi, który zgarniał resztki brudnego śniegu z drogi dojazdowej do
niewielkiego domostwa. Był podekscytowany i szczęśliwy jak nigdy dotąd. Miał
wrażenie, że rozpoczyna się jego wielka przygoda.
Nie
rozumiał, czemu Hawkeye nie używał samochodu albo chociaż jakiegoś wozu. Od
stacji do jego posiadłości było kilka dobrych kilometrów, najpierw przez
nierówną, leśną drogę, a potem przez pola i puste, wilgotne łąki zarośnięte
najróżniejszymi roślinami i krzewami. Kiedy wreszcie stanęli przed starą, dawno
nieoliwioną bramą, miał wrażenie, że zaraz zasłabnie ze zmęczenia.
Z
każdego kata posiadłości mistrza wyzierała przygnębiająca starość.. Czyjaś
sumienna ręka starała się bezskutecznie zabielić brudne ściany, doprowadzić do
porządku ogród, w którym kiedyś rosły piękne róże, ale czas sprawił, że
zdziczały, a miedzy ich szlachetne łodygi wkradło się zielsko. Jakaś dobra
duszyczka stale naprawiała okiennice szarpane przez zimowe wiatry, ocieplała
dom i zajmowała się skrzypiącymi schodami Mimo najszczerszych chęci mistrza
albo jego gosposi, wszystko było zniszczone, wynędzniałe i smutne.
Mistrz
ruszył powoli w stronę drzwi, mijając rozwijające się po zimie krzewy różane.
Roy spojrzał na ciemnoczerwony bąk, jeszcze zwinięty i ospały. Postanowił, że
wyśle jeden z kwiatów w liście do ciotki, na pewno pokrzepi ją myśl, że mieszka
wśród tak pięknej okolicy.
Hawkeye
wpuścił go do ciemnego, nieoświetlonego żadną lampą holu. Roy rozejrzał się,
śledząc wzrokiem eleganckie regały z książkami. Najchętniej zajrzałby do
wszystkich drzwi, zbadał wszystkie zakamarki, a jednak mistrz zaprowadził go
prosto do małego pokoiku na pierwszym piętrze. Trzecie drzwi na lewo od
schodów.
-
Tutaj będziesz mieszkał – powiedział chłodno, wskazując całkiem przytulne
pomieszczenie z jasnymi, bladożółtymi ścianami. – Rozpakuj się, obiad za pół
godziny.
Roy
poczuł się jakoś dziwnie, gdy drzwi trzasnęły i mistrz Hawkeye odszedł. Nawet nie
miał pojęcia, gdzie jest kuchnia albo jadalnia. Poczuł się bardzo samotny, sam
na sam w wielkim domu z ponurym, milkliwym staruszkiem. Zatęsknił za zapachem
wina i papierosów w pokoju cioci, zatęsknił za jej eleganckimi znajomymi,
zatęsknił za swoim pokoju pełnym książek i zabawek.
Rozejrzał
się po nieznanym jeszcze pomieszczeniu. Było takie... puste. Na pólkach nie
stała żadna książka, na biurku nie stało nic poza lampką, pościel leżała
złożona w idealnie równą kostkę w nogach łóżka. Zajrzał do szafy, przyjrzał się
każdemu kątowi, a jednak nie znalazł nic ciekawego. Nie mając nic do zrobienia,
otworzył walizkę i zaczął układać swoje rzeczy. Najpierw ubrania, koszule,
swetry, spodnie, wszystko do tej szafy przy wejściu, potem kilka książek, może
na półki, ale przecież nie zajmą nawet jednej trzeciej miejsca. Swoje notatki,
pióra, atrament, kilka rysunków. Na biurku postawił dwa zdjęcia w kolorowych
ramkach – jedno bardzo stare, jeszcze ze ślubu rodziców, przedstawiające
smukłą, ciemnowłosą kobietę o skośnych oczach i wysokim, mądrym czole i jej
męża, wysokiego, uśmiechniętego mężczyznę w garniturze. Drugie było nowsze,
sfotografowano tylko jedną kobietą, jego ulubioną ciocię Chris, tą, która
zajęła się, gdy rodzice odeszli.
Od
razu zrobiło się jakoś cieplej, przyjemniej, poczuł się trochę jak w domu. Znów
wróciła ekscytacja i podniecenie, jeszcze raz obejrzał wszystkie meble i
zakątki, tym razem w dużo lepszym nastroju.
Mistrz
Hawkeye, wielki, niezbadany dom, obca okolica – wszystko było dla niego
tajemniczą zagadką, którą chciał jak najszybciej odkryć. Serce biło mu radośnie
na samą myśl o wszystkich tajnikach, które już wkrótce miały być mu znajome,
ludziach, których miał poznać, przygodach, które chciał przeżyć całym sercem.
Pomyślał,
że to na pewno będzie najlepszy okres w jego życiu.
Wyjrzał
przez okno, uświadomiwszy sobie, że ma widok na wspaniały dziki ogród. Już nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł
zajrzeć pod każdy liść, odkryć każdy kamień i wspiąć się na każde z drzew.
Resztki śniegu zalegały pod żelaznym ogrodzeniem otaczającym całą posiadłość,
ale reszta ogrodu zaczynała się powoli zielenić, co jeszcze bardziej poprawiło
mu humor. Wydawało mu się, że słyszał świergot ptaków, ale z daleka, zupełnie
jakby bały się podlecieć bliżej posępnego domu Hawkeye. Roy pomyślał, że mimo,
iż jego nauczyciel jest wyjątkowo niekontaktowy, to może jakoś się dogadają.
Nagle
dostrzegł przebiegającą przez ogród dziewczynkę. Była mała i niepozorna, ale poruszała
się energicznym, sprężystym krokiem. Miała prawie tak samo krótkie włosy jak
on, sterczały na niewielkiej głowie we wszystkie strony, zupełnie jak kolce u
jeżą. Nie widział twarzy, bo nim zdążył się jej dobrze przyjrzeć, zniknęła za
ogrodzeniem i mógł już tylko odprowadzić wzrokiem ciemnoniebieski płaszcz.
Miał
nadzieję, że owa tajemnicza dziewczynka mieszka tutaj, w tym domu. Może była
córką mistrza Hawkeye? Albo jakąś daleką krewną? Chciałby mieć kompana do
zabaw, a ona wydawała się świetną kandydatką. Nim zdążył wymyślić całą
historię, usłyszał ponure wołanie swojego nauczyciela. Zbiegł szybko na dół,
omal nie przewracając się na nierównych stopniach, nie chciał spóźnić się już
pierwszego dnia.
Przez
cały posiłek, składający się z rozgotowanego makaronu z jakimś sosem warzywnym,
Berthold Hawkeye nie odezwał się ani słowem. W spokoju przeżuwał swoja porcję,
skupiony wyłącznie na sobie, czasem tylko wzdychał z niezadowoleniem. Roy nie
śmiał zagaić rozmowy, a nawet nie przyszło mu do głowy narzekać na kiepską
jakość posiłku czy poprosić o trochę soli. Grzebał w makaronie, układał warzywa
w rozmaite kombinacje, przypominające układy szkiełek w kalejdoskopie. Czas
zdawał mu się stanąć w miejscu.
-
Wiesz cokolwiek o alchemii? – zapytał wreszcie Berthold Hawkeye, odłożywszy
pusty talerz.
Roy
natychmiast się ożywił, poprawił koszulę i zaczął coś bełkotać, przeplatając
wiedze z książek przygodowych z własnymi wymysłami. Plótł coś ogólnikowo o
kamieniu filozoficznym, nieśmiertelności, przemianie kamieni w złoto, okręgach,
transmutacji, ale już po chwili zdał sobie sprawę, że nauczyciel szybko zorientował
się, że jego wiedza waha się między żadną a marną. A marna właśnie wyleciała mu
z głowy, jak na złość.
-
Masz, poczytaj sobie, zanim będziesz chciał, żebym cokolwiek ci powiedział –
westchnął mężczyzna, odgarniając jasne pasmo za długich włosów z czoła i podał
mu starą książkę o pożółkłych od upływu lat stronach.
Roy
uniósł ją niemal z czcią i zaczął przeglądać. Wszystko, co tam spisano, wydało
mu się równie nierealne, co cudowne. Na myśl, że już niedługo będzie potrafił
wywołać jednym pstryknięciem płomień – bo ludzie mówili, że tak właśnie robił mistrz
Hawkeye – ogarnęła go nowa fala radości.
-
I nie ekscytuj się tak – dodał ponuro Hawkeye, zabierając nietknięta porcję
Roya. Sam nie wiedział czemu, ale już miał dosyć tego dzieciaka.
Opowiadanie śliczne, ale czy w moim guście nie jestem pewna. Na razie będę to śledzić i ocenię. Jeśli na tomiast chodzi o sam styl pisania to jest on fantastyczny. Zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńOch, jak ja dawno temu skończyłam oglądać FMA: Brotherhood. Jak ja tęsknię za tym anime. Jako że w opowiadaniu jedną z głównych bohaterek będzie chyba Riza, którą w pierwowzorze uwielbiałam, to będę śledzić dalsze rozdziały. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŁał to jest cudowne. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że wreszcie się ogarnęłam i przeczytałam. Do tego wszystkiego musiałam poszukać co to alchemia, ale nieważne. Piękne i już, a te opisy...
OdpowiedzUsuńOjejku, dziękuję <3 Mówiąc szczerze, uważam ten rozdział za najlepszy jaki kiedykolwiek napisałam. Strasznie się cieszę, że Ci się spodobało.
UsuńA jeśli chodzi o alchemię, to polecam Ci pierwowzór tego opowiadania czyli serie FullMetal Alchemist. Odkryłam ją dawno temu, gdy byłam strasznie podjrana klimatami manga-anime. Z czasem przestałam oglądać, ale ta jest jedyna, do której zawsze wracam z przyjemnością. Genialna fabuła, niesamowite postacie, wszystko perfekcyjne.
Dziękuję i pozdrawiam!
Wszyscy mi coś polecają, a kiedy ja czasu nie mam, żeby to coś przeczytać, obejrzeć. Uhh
UsuńZnam ten problem, uwierz :) Więzień Labiryntu, Attack of Titan, Once Upon a Time, Wielka Szóstka, Buszujący w Zbożu - wszystko czeka, a ja zamiast tego udaję, że rozumiem fizykę i kuję geografię - dwa przedmioty,które w tym roku kompletnie mi nie idą :)
UsuńDoba powinna mieć dwa razy więcej godzin :)