Menu

27 września 2013

Flame Alchemist cz.3: Pierwsza transmutacja Roya (FullMetal Alchemist, royai)


         Madame Christmas pisała w jednym z listów do Roya Mustanga:
         Pusto tu bez ciebie, Roy. Angelina i Joana bardzo za tobą tęsknią. I ja tęsknię. Tyle się u nas dzieje...Spotkałam ostatnio na przyjęciu u chorążego Jerda, pamiętasz chorążego, prawda? Bywaliśmy u niego na przyjęciach... No więc spotkałam uroczego pułkownika. Wyobraź sobie, mój drogi, że gdy opowiedziałam mu o twojej nauce alchemii u tego okropnego Hawkeye, powiedział, że to mąż jego córki! Jaki ten świat mały, prawda? Wyobraź sobie, że Elizabeth, jakie to romantyczne imię, prawda? musiała być uroczą kobietą, wyszła za tego dziwaka wbrew woli rodziców, a ten pułkownik i pan Hawkeye nie bardzo się lubą. Pułkownik Grumman. Koniecznie zapytaj pana Hawkeye o niego i napisz mi, czego się dowiedziałeś. Naprawdę przemiły człowiekiem z tego pułkownika! Piszesz o jakiejś dziewczynie, która tam z wami mieszka. Biedulka! Jakież to okropne dla młodej damy mieszkać na takim odludziu. Przecież tam tak rzadko są jakieś przyjęcia, co ona robi całymi dniami? Kiedy znów do mnie przyjedziesz, weź ją proszę ze sobą, chciałabym jej pokazać  l e p s z e  życie. Myślę, że dogadałaby się z dziewczynkami. Może się zaprzyjaźnią? Pomyśl, jak byłoby cudownie! One mogłyby odwiedzać ją na wsi, odetchnąć tam trochę świeżością, a ona przyjeżdżałaby do nas, do miasta! Uczyniłabym z niej damę. Jak ona się nazywa? Roza? Spytaj ją, czy się zgodzi. Czy aby jesteś zdrowy? Pisz do mnie, obiecałeś. W czerwcu będzie już szósta rocznica... Przyjedziesz? Całuję, ciocia Chris.
         Roy jakoś nie potrafił wyobrazić sobie Rizy jako „damy”. Nigdy w życiu nie widział jej w niczym eleganckim, zawsze była tak samo roztrzepana i beztroska. Pewnie pękłby ze śmiechu, gdyby ją ujrzał w jakiejś długiej sukience pożyczonej na przykład od Angeliny. Był pewien, że Riza prędzej potknęłaby się o falbany niż przypominała „uroczą panienkę”.
         Roy przeczytał list kilkakrotnie, ale nie przypomniał sobie, żeby Riza, która bardzo często opowiadała mu historię o swoich nielicznych krewnych i znajomych, kiedykolwiek wspomniała o pułkowniku nazwiskiem Grumman.
         Ciociu, też za wami tęsknię. Powiedz Joanie, żeby nie ruszała moich rzeczy, bo jej łeb urwę! Ucałuj proszę Angelinę. Nie, nie pamiętam tego Jerda. Znasz chyba pół wojska. Uczę się dobrze, na pewno przyjadę, Riza jest fajna, spytam się, czy przyjedziecie ze mną,  mam się dobrze. 
         - Piszesz do ciotki? – spytała Riza, wchodząc do kuchni z bukiecikiem wątłych, słabo rozwiniętych roślinek. Od razu zapachniało miętą, tak jak w sypialni jego przyszywanej siostry, Angeliny, która stale wylewała na siebie całe flakoniki olejku miętowo-cytrynowego.
         - Yhy. Słuchaj, znasz może kogoś takie jak... ee, o tu jest, jak Gremman?
         Riza zmarszczyła brwi, starając sobie przypomnieć obco brzmiące nazwisko.
         - Nie znam. Kto to? – spytała po chwili, zabierając się za robienie ciastek, które Roy tak uwielbiał. I chociaż ojciec twierdził, że smakują obrzydliwe, oni zajadali się nimi bez przerwy, obojętnie, czy szli na pobliskie bagna, w okolice niezbadanych jeszcze pagórków, czy spędzali czas w rozkwitającym ogrodzie.
         - Jakiś pułkownik. Ciotka twierdzi, że możesz go znać.
         - A nie chodzi ci przypadkiem o pułkownika G r u m m a n a? – spytała, pochylając się nad listem od Madame Mustang. Roy wielokrotnie opowiadał o ciotce, towarzystwie, w jakim się obracała, jej dziwactwach, co sprawiło, że kobieta urosła w oczach Rizy do ideału elegancji i kobiecości. – Czemu ty zawsze wszystko przekręcasz? Już wiem, czemu tata mówi, że jesteś strasznie głupi. Pułkownik Grumman, ciołku. To mój dziadek.
         - Poważnie? – zdziwił się Roy. – Ha, patrz, on i moja ciotka się spotkali. Kiedy już zacznę karierę w wojsku, szepnij dziadkowi, żeby mnie awansował. Nie wiedziałem, że masz rodzinę w armii.
         - Mam. Ale wiesz, tata nie lubi wojskowych i nawet nie bardzo go znam.
         - Ciotka pisze, że jest bardzo miły – wyjaśnił, jednocześnie kreśląc kilka zdań w liście.
         - Nosił takie śmieszne, okrągłe okulary – Riza złączyła kciuki i palce wskazujące obu rąk i przyłożyła je do twarzy, naśladując wygląd szkieł pułkownika. – I ciągle tylko grałby w szachy.
         - Twoja mama nie żyje? – spytał nagle Roy, zdając sobie sprawę, że Riza nigdy nic nie mówiła o swojej matce.
         Riza wyprostowała się nagle, omal nie wypuszczając z dłoni drewnianej łyżki, którą mieszała masę na ciastka. Zamarła w pół ruchu, całe jej ciało zesztywniało i Royowi wydawało się przez chwilę, że nawet nie oddychała. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak przykre pytanie zadał, ale było już za późno. Ramiona delikatnie zadrżały, zupełnie jakby miała się zaraz rozpłakać, ale po chwili odetchnęła głęboko, otrząsnęła się z chwilowej słabości i znów była dawną, wesołą Rizą.
         - Zmarła cztery lata temu.
         - Przykro mi – bąknął cicho Roy, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Przeprosić za brak wyczucia, uśmiechnął się pocieszająco, a może po prostu ją objąć? Zakłopotany uciekł gdzieś wzrokiem, zapominając o liście do ciotki. – Miał na imię Elizabeth, prawda?
         - Tak – skinęła lekko głową.
         Riza patrzyła w okno, nie zwracając na niego uwagi. Mięta wyrosła już na brudnej, wilgotnej ziemi, kwiecień był wyjątkowo ładny, padało rzadko, a słońce każdego dnia łechtało ziemię grzesznych ludzi. Jeden z kotów wygrzewał się na schodach prowadzących do domu. Pomilczawszy dłuższy moment, poczuła, że już się uspokoiła.
         - Moi rodzice też nie żyją – powiedział po chwili Roy cicho. Skulił się w sobie, wydawało się, że jego ramiona są jakby trochę zwiotczałe, jakby uleciała z niego cała pewność siebie. Riza uśmiechnęła się smutno, pogłaskała go po plecach pocieszająco.
         - Wiem, co czujesz – zapewniła ciepło.
         Zmusił się do uniesienia kącików ust, a jednak wyszedł z tego jedynie niemrawy grymas, zupełnie niepodobny do uśmiechu. Zrozumiała, skinęła głową i usiadła obok niego. Roy odkaszlnął, starając się pozbyć nieprzyjemnego ucisku w brzuchu.
         - Widzisz, ciotka pyta czy chciałabyś do nas przyjechać... W czerwcu.
         Oczy Rizy błysnęły radośnie, zupełnie jakby Roy poinformował ją o najcudowniejszej sprawie na świecie. Uśmiechnęła się szeroko, zdumiona i podekscytowana.
         - Naprawdę?
         - Jeśli być chciała...
         - Byłoby cudownie! – wykrzyknęła. – Madame Christmas musi być wspaniała. Powiedz, jak u was jest?
         Roy zamyślił się na chwilę; nie bardzo wiedział, co opowiedzieć o nudnym, a przynajmniej dla niego, pełnym flirtu życiu ciotki. Wiecznie gdzieś wychodziła, zawsze wyperfumowana, ufryzowana i wymalowana, wzbudzając zazdrość dam i pożądanie oficerów, Niektórzy mówili, że była największą pięknością w całym mieście, inni burczeli, że to tylko przebiegła kokietka i chytra flirciara. Odkąd jego rodzice zginęli, mieszkał u niej razem z dwoma przyszywanymi siostrami – Joaną, poważną, trochę zdziwaczałą i mrukliwą pianistką i Angeliną, dziewczyną obrotniejszą i weselszą od pierwszej. Gdyby nie przywyknął od najmłodszych lat do życia wypełnionego kolacjami, piknikami i balami, pewnie nie uważałby życia ciotki za monotonne.
         - Oj, sama wszystko zobaczysz – wzruszył ramionami. – Będzie fajnie.
         - Na pewno!
         Roy uśmiechnął się i dopisał do listu do ciotki ostatnie kilka zdań, potwierdzających niedługi przyjazd jego i Rizy. Miał nadzieję, że mistrz nie będzie miał nic przeciwko ich wakacjom.
         Nadszedł słoneczny maj tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Wiosna zbudziła się wyjątkowo wcześniej, już od połowy marca słońce ogrzewało zmarzniętą, twardą skorupę ziemi, a każdy kolejny dzień był coraz cieplejszy i przyjemniejszy. Miedze zaczerwieniły się dorodnymi makami, a łąki niemal w całości pokryły się żółtymi mniszkiem lekarskim.
         Wiejskie życie toczyło się swoim, leniwym, trochę ospałym rytmem. Nic szczególnego się nie działo, dlatego też wszystkie plotki roztrząsane przez przekupki na targu i gospodynie w czasie wieczornych spacerów, rosły do rangi tajemnic państwowych, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli.
         Mimo jasnego słońca, które wręcz wzywało, by wyjść z domu, nacieszyć się wolnością i beztroską, Roy nie wyściubił nosa  z domu już od kilku dni. Niedługo będzie już trzeci miesiąc odkąd przybył do Bertholda Hawkeye, by poznać sztukę alchemii, a jednak – jak to określił mistrz, zawsze gotowy podnieść ucznia na duchu – okazał się skończonym tępakiem, a formuły i zasady pozostały dla niego niezrozumiałym bełkotem. Od samego rana siedział w dusznym pokoju nad kręgami i zapisami, które podarował mu mistrz, powtarzając sentencje i zasady.
         Wydawało mu się, że wszystko i wszyscy uwzięli się, by utrudnić mu naukę. Najpierw te cholerne koty mistrza Hawkeye, których – jak się przekonał w ostatnich tygodniach było aż pięć, a każdy kolejny podlejszy od poprzedniego – przychodziły kolejno do jego pokoju, jeden ułożył się na jego stopach, grzejąc drapiącym futrem, czego w takim upale wcale nie potrzebował, inny zajął miejsce na jego notatkach i za nic w świecie nie chciał się ruszyć.
         Riza wpadła do niego jakąś godzinę temu, uśmiechnięta, rumiana i zdyszana. Razem z kilkoma dzieciakami ze wsi, których Roy nie znał tak dobrze jak ona, ale i tak lubił tą gromadę, poszła nad pobliską rzekę. Proponowałaby poszedł z nimi i chociaż bardzo chciał, głównie po to, by zobaczyć uroczą, czternastoletnią koleżankę Rizy, Bethany, w letniej sukience, zmusił się, by zostać. Mimo to jego myśli kręciły się przy niedalekim zakolu, gdzie pewnie trwała teraz przednia zabawa. Niemal widział Bethany siedzącą na brzegu z nogami w wodzie, Ransoma, jego dobrego kumpla, który wspinał się na nadrzeczne lipy, roześmianą Rizę, grającą razem z resztą w ganianego albo chowanego. W rezultacie nauka była ostatnim, czemu poświęcał myśli. Niemal słyszał ich wrzaski, gdy wrzucili któreś z młodszych dzieci do rzeki.
         Zamiast powtarzać zasady obowiązujące alchemików, zastanawiał się, kiedy znajdzie czas, by napisać do ciotki Chris, czemu rudy, wychudzony kot postanowił akurat poocierać się o jego kostki, co teraz robi mistrz Hawkeye, dlaczego właściwie zdecydował się na naukę alchemii.
         Sięgnął po obgryziony ołówek i przerysował jeden z kręgów z notatek mistrza Hawkeye na blacie stolika. Miał wrażenie, że po wielogodzinnym powtarzaniu zasad przepływu energii, pojął się jej krążenie. Zmarszczył brwi i śledził wzrokiem symbole zapisane na kręgu. Uwolnienie energii możliwe jest tylko dzięki zapisaniu odpowiednich wzorów.
         Odetchnął głęboko i dotknął palcami kręgu. W jego żyłach zatętniła swego rodzaju energia, jakby silniejsza niż dotąd moc. Błysnęło, zamrugało, strzeliło. Blat biurka uwypuklił się w jednym miejscu, tworząc dziwnego kota z długa szyją.
         Roy aż gwizdnął z uciechy! Udało się! Właśnie dokonał swojej pierwszej transmutacji! Tylko dlaczego kot? Od nadmiaru tych cholernych pchlarzy poprzestawiały mi się klapki w mózgu? Roześmiał się głośno, zdając sobie sprawę, że nigdy nie był z siebie tak dumny jak dzisiaj.
         I chociaż była to tylko niewielka, nieświadcząca o talencie sztuczka, miał wrażenie, jakby zrobił ogromny, można powiedzieć milowy krok w drodze na sam szczyt alchemii. Za wiele lat będzie najsławniejszym, najbardziej szanowanym i podziwianym alchemikiem na świecie.
         Mimo, że nie cierpiał kotów, uważając je za wyrodne, złośliwe bestyjki, pozostawił dowód swojego pierwszego sukcesu. Może chciał pamiętać w trudnych chwilach, że coś jednak mu się udało, a może po prostu nie potrafił odwrócić transmutacji.
         Nigdy wcześniej ani nigdy później nie był z siebie tak zadowolony. Popatrzył z czu
         - Wczoraj chciałem napisać do Madame Christmas, by cię stąd zabrała. Myślałem, że do niczego się nie nadajesz.
         Roy odwrócił się gwałtownie i ujrzał za sobą samego Bertholda Hawkeye. Mężczyzna, jak zwykle nieogolony i osowiały, opierał się o framugę drzwi, krzyżując ramiona na piersi. Spod jasnych, rzadkich pasem włosów wyłaniała się chuda, surowa twarz z podkrążonymi, zapadniętymi oczami. I, ku najwyższemu zdumieniu Roya, uśmiechał się lekko.
         - Zmienił pan zdanie? – spytał cicho, trochę przestraszony.
         - Może jednak coś potrafisz – przyznał mistrz chłodno.
         Roy słyszał w życiu wiele pochwał. Oficerowie, którzy bywali w domu jego ciotki, niejednokrotnie komentowali jego umiejętności sportowe albo wiedzę. Damy i aktorki, u których spędzali czasami wieczory, szczypały go w rumiane policzki, mówiąc, że jest ślicznym chłopcem. A jednak żadna z tych pustych próśb nie dała mu tyle radości ile słowa mistrza.
         Uśmiechnął się szeroko i skinął głową w podzięce. Skłonił się nisko, tak jak czynili to niektórzy oficerowie, prosząc do tańca jego ciotkę, ale mistrz tylko prychnął w odpowiedzi i wyszedł. Jeden z kotów też wzgardził wdzięcznością Roy’a, machnął zirytowany ogonem i wyszedł.
         Zza okna dobiegły znajome głosy i śmiechy. Roy wyjrzał za okno, sprawdzając, kto zjawił się w ogrodzie. Bethany, Riza i Ransom rozsiedli się koło krzaków malin, śmiali się i przekrzykiwali na przemian. Mokrzy, brudni, zdyszani, wyglądali niemal jak namacalny symbol dzieciaka po przedniej zabawie. Roy zdał sobie sprawę, że wcale nie żałował, że  z nimi nie poszedł. Jutro też będą się włóczyć po okolicy, pojutrze, popojutrze, za tydzień, a przecież nie codziennie wykonuje się swoją p i e r w s z ą transmutację. Uśmiechnął się pod nosem.

         Ciociu, pisał kilka dni potem, myślę, że idzie mi coraz lepiej. Powiedz Angelinie, że zrobię sukienki jej lalkom jednym ruchem. Niech tylko da mi materiał i koraliki, będą wspaniałe. Nawet mistrz mówi, że nie jestem jednak największym osłem, jakiego zrodziła ta ziemia. Tak parę razy powiedział. Umiem rysować kręgi i uwalniać energię. Niedługo przyjadę, Roy. PS. Przyślij mi proszę trochę czekolady, u mistrza jej nie ma, a ja potrzebuję!

3 komentarze:

  1. Rozdział świetny itd., ale link do niego w menu nie działa, bo ten nieszczęsny dodatkowy myślnik się wpakował :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, już poprawione =)
      Bardzo dziękuję za komentarz i pozdrawiam :**

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)