Zanim
Gwendolyn zdążyła zareagować, zanim Ben zdążył go powstrzymać, zanim
Czarodziejka zdążyła poszerzyć triumfalny uśmiech, Kevin już atakował. Zdawać
by się mogło, że przestał być człowiekiem – obudziła się w nim dzika bestia,
bestia nieokiełznana i szalona. Natarł na nią szybko i zaatakował z całych sił.
Gdyby ktoś zajrzał mu teraz w oczy, dojrzałby tylko bezwzględność i furię. Nie
zdążyła się uchylić, gdy ręka pokryta zbroją z kamienia trzasnęła w jej
delikatne ramię, a kopnięcie uderzyło w brzuch. Zgięła się w pół, splunęła, ale
on nie miał litości. Znów się na nią rzucił, okładając pięściami, nie pozwolił
jej uciec.
-
Przecież on ją zabije...! – wrzasnął Ben, uderzając w zieloną, świecącą tarcze
Omnitrixa. Zdawało się, że jego mięśnie napuchły, pochylił się, jakby coś go od
środka łamało, zawarczał dziko, wykrzywił twarz w okrutnym grymasie, cały
porósł dziwną, pomarańczową sierścią.
Zawarczał
głośno, przechylając w stronę Gwendloyn kudłaty łeb.
-
Świetny wybór – sarknęła Gwendolyn, z niechęcią patrząc na śliniącego się
wulpimancera z ostrymi, wystającymi zębami. Kosmita, przypominający trochę
specyficzną mieszankę wielkiego psa i kota, zawarczał głośno i skoczył na
szamocząc się parę.
-
Nie wtrącaj się, Tennyson – krzyknął Kevin. Jedna chwila, w której odwrócił
wzrok od swojej ofiary, by odepchnąć od siebie Dzikopyska, wystarczyła, by
Czarodziejka wyszeptał ciche zaklęcie. Różowa kula many uderzyła go z całej
siły, odleciał kilkanaście metrów, spadając z kamiennego pomostu. Gwendolyn w
ostatniej chwili zdołała utworzyć platformę, na którą spadł.
-
Szlag by cię, Levin! – wrzasnęła Czarodziejka. Oczy płonęły prawdziwym ogniem,
podniosła się z klęczek i splunęła z pogardą na skręcającego się z bólu
Dzikopyska. Dopiero teraz Gwendolyn zorientowała się, że on też mocno oberwał.
-
Chyba zostałyśmy same – syknęła, odgarniając rudy kosmyk, który wysunął się
spod gumki. – Jak za dawnych lat.
-
Nie tęskniłam – odparła Czarodziejka.
Gdzieś
w natłoku myśli przez głowę Gwendolyn przewinęła się zazdrość. Poczuła się
nagle bardzo blada, szara i stara, pełna żalu, przy Czarodziejce była jak
zużyta, szmaciana lalka. Tamta przez lata wypiękniała, stale zadbana, stale
wyjątkowa, stale piękna, a ona – zbrzydła i schudła. Dodatkowo Czarodziejka
była starsza o kilka lat, a i tak wyglądała na młodszą i ładniejszą.
Chociaż
w głębi siebie wiedziała, że to nierozsądne i płytkie, poczuła, że ogarnia ją
gniew. W mgnieniu oka wytworzyła z many wielkie, lśniące macki i zaatakowała.
Gwendolyn skoczyła do góry, unikając pierwszej i drugiej, ale już trzecia
zacisnęła się na jej kostce. Pisnęła, upadając na twarz. W ostatniej chwili
zdążyła zamortyzować uderzenie, zasłaniając się rękami.
-
Wyszłaś z wprawy, skarbie? – Czarodziejka już stała przed nią. Skrzyżowała ręce
na dorodnych, krągłych piersiach i uśmiechnęła się złośliwie. Gwendolyn miała
przed nosem czarne, wysokie kozaki z metalowymi czubami.
-
Na pewno jestem lepsza od ciebie! – warknęła, odcinając więżącą ją mackę. Kilka
różowych pocisków poleciało w stronę Czarodziejki, starała się kupić czas na
ucieczkę. Zdołała dostać się na wyższy poziom, lepiej będzie jej walczyć z
wysoka.
Zawsze
były przeciwniczkami. Odkąd pamiętała. Spotkały się, gdy Gwendolyn była
zaledwie dzieckiem, kapryśnym, marudnym i przemądrzałym dzieckiem. Przez wiele
lat stale się ze sobą spierały, rywalizując w różnych kwestiach. Każda chciała
udowodnić, że jest lepsza w manipulacji maną, każda chciała pokazać, że jest
silniejsza. Biły się nawet o chłopców, Gwendolyn pamiętała to doskonale,
chociaż teraz cała sprawa wydawała się bardziej żenująca niż poważna.
-
Uciekaj, i tak cię znajdę!
Czarodziejka
w sekundę pojawiła się za nią. Gwendolyn nie zdążyła odwrócić głowy, gdy
potężna fala many zwaliła ją z nóg. Poturlała się w stronę krawędzi i zdążyła
się złapać tylko cudem. Wisiała nad przepaścią, bez szans na pomoc.
-
Oj, skarbie, chyba przegrywasz – szepnęła Czarodziejka, mrużąc oczy. Wydawało
jej się, że przez te szpary zasznurowane farbowanymi rzęsami błyszczy potężna,
surowa energia. Nadepnęła na palce Gwendolyn z całych sił.
-
Grrrech... – jęknęła żałośnie, patrząc prosto w oczy rywalki. Jakie to zabawne,
że mimo upływu lat, mimo, że już dorosły, mimo, że znały się tyle czasu, ich
nienawiść nie osłabła ani na chwilę. Gdy tylko wyobrażała sobie twarz wroga,
widziała właśnie te oczy – błyszczące, przyciemnione cieniami, groźne.
-
Zdychaj, suko – szepnęła Czarodziejka, miażdżąc jej palce butem. Nie dała rady
dłużej się utrzymać, zaskowyczała i spadła w dół. Nie zobaczyła już uśmiechu
przeciwniczki, uśmiechu dumnego i triumfalnego.
Wbiła
się w niższy podest. Ból złapał ją nagle, nie zdołała nawet krzyknąć, dyszała
słabo, nie mogąc uspokoić rozdygotanego ciała. Tępy ból promieniował po całym
jej ciele, rozchodząc się od pleców po czubki palców.
Dzikopysk
nie czekał dłużej. Rzucił się na Czarodziejka, wbijając pazury w jej ramię.
Pisnęła, ale nie cofnęła się ani kroku, oplotła maną kosmitę i odrzuciła go
kilkanaście metrów. Tym razem nie zamierzał dać się tak łatwo pokonać, zarył
łapami w podłoże i wyhamował tuż przed krawędzią. Niczym byk znów natarł, biegł
w jej stronę, zostawiając za sobą ciężką chmurę kurzu. Gdy wystrzeliła maną,
odskoczył na boki.
-
I tak się wykończę! – warknęła, posyłając kolejne pociski. Odskakiwał, wymijał,
skręcał, żaden z ataków go nie dosięgnął. Czarodziejka była zbyt zajęta próbami
zabicia go, by usłyszeć skradającego się Kevina.
Właściwie,
Kevin wcale się nie skradał. Wybiegł na nią z dzikim wrzaskiem, jedną rękę
przemienił w potężny młot, a drugą w ostry mieć. Zauważyła go dopiero, gdy był
tuż przy niej. Zdążyła się jedynie uchylić, gdy zamachnął się mieczem.
Kilkanaście uciętych, srebrnych pasem poleciało na pomost. Kevin znów atakował,
zamachnął się mieczem i tylko cudem wyrwała się i uciekła kilka poziomów wyżej.
Dzikopysk uderzył łapą w zielono-czarny symbol Omnitrixa i przemienił się w
innego kosmitę. Wygiął się w jakiejś okrutnej agonii, a z jego ciała wysunęły
dwie dodatkowe łapy, stał się jakby wyższy i potężniejszy.
-
Czteroręki!
-
Myślałem, że wyrosłeś z wrzasków – sarknął Kevin.
Nagle
pod ich stopy upadły drobne, brązowe kamienie – niekształtne, krzywe,
nieoszlifowane. Zanim zdążyli sobie przypomnieć, że dobrze już znali ich
działanie, zaczęły błyskawicznie rosnąć, a na przodzie uwypukliły się głowy
potworów. Kilkanaście istot, przypominających trochę byki bez rogów, stało
przed nimi niczym stado wściekłych psów. Obślinione, dyszące, tylko czekały, by
rzucić się i zaatakować.
-
Naprawdę myślisz, że to nas powstrzyma?! – wrzasnął Czteroręki.
-
Na pewno zatrzyma na jakiś czas! – odparła śpiewnie i rzuciła się do ucieczki,
przeskakując nad przepaścią między pomostami. W mgnieniu oka otworzyła portal i
znikła w miejsce tylko jej znane. Zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył ją
powstrzymać, przejście zaszumiało, zabłysnęło i zamknęło się bezpowrotnie.
-
Cholera by ją – jęknął wściekły Kevin.
–
Skopiemy im dupy i ruszamy do pałacu – zakomenderował Czteroręki, łapiąc dwa
warczące stworzenia. Uderzył nimi o siebie, jakby były dwoma talerzami.
Roztrzaskały się na drobne kawałki, a zaraz w ich ślady poszły kolejne.
-
Nie rozkazuj mi, Tennyson – warknął Kevin, kopiąc stwora i zrzucając go z
pomostu. – Gdzie do cholery jest Gwen, kiedy jest potrzebna?!
Gwendolyn
wbiegła na pomost dokładnie w chwili, gdy wypowiadał te słowa. Wbrew sobie,
poczuła, że coś w niej pęka. Brzmiał jakby była tylko dawnym przyjacielem,
kimś, z kim łączyły tylko obowiązki, żadne inne, cieplejsze więzi.
Skoncentrowała się na manie wewnątrz kamiennych stworów i zacisnęła pięści.
Przez moment nic się nie działo, tak rzadko używała tego zaklęcia, że wyszła z
wprawy. Wyszeptała jakieś niezrozumiałe słowa, ledwo poruszając wargami.
Nagle
stwory zadygotały, a zaraz potem rozpadły się na milion drobnych kawałeczków,
po prostu wybuchły. Kevin zdumiony cofnął się kilka kroków, omal nie wpadając
na Czterorękiego. Ten spojrzał z uznaniem na kuzynkę i pokiwał głową.
-
Dajesz czadu, kuzyneczka.
Gwendolyn
pomyślała, że to trochę zabawne, że mimo upływu lat, mimo dojrzałości i pozycji
statecznego ojca dwójki dzieci, nadal gadał jak niewyżyty szesnastolatkiem. Dla
niej kuzyn na zawsze miał pozostać tym rozczochranym dzieciakiem, który kradł
jej spinki, tylko po to, żeby jej dokuczyć.
-
Idziemy – sapnął Kevin.
-
A wiesz gdzie? – Gwendolyn uniosła brwi na taką wysokość, że Kevin poczuł się
jakoś nieswojo. Zdał sobie sprawę, że wyrosła między nimi niewidzialna bariera,
której przekroczenie po tylu latach wydawało się być niemożliwe.
Żałował.
Żałował wielu rzeczy. Wszystko potoczyło się nie tak, jak jej obiecywał. Miało
być małe, trzypokojowe mieszkanie, miało być dziecko, miały być marzenia, miało
być cudownie. Tymczasem wszystko się popsuło; to znaczy popsuli, on popsuł i
ona popsuła. Zapomniał, że była jego snem. Ona zapomniała, jak to jest być
zakochaną.
-
Namierzysz ją? – Czteroręki podniósł z
ziemi kilka srebrnych kosmyków, które obciął Kevin w czasie walki. Gwendolyn dotknęła
ich opuszkami chudych palców, włosy rozwiał jej niewyczuwalny podmuch, a oczy
zabłysły na różowo. Czuła manę tętniącą w każdej jej żyle, czuła energię
wypełniającą każdą komórkę.
-
Tam – szepnęła, wskazując drogę. – Tam jest Czarodziejka.
-
Idziemy – zadecydował Czteroręki, przemieniając z powrotem w człowieka.
Coś czuję, że oni ją zabiją. Byłoby fajnie. :-)
OdpowiedzUsuńZa bardzo lubię Czarodziejkę, żeby jej się od razu pozbywać ;p
UsuńNowość pewnie w niedziele, ewentualnie wtorek.
Blog jest (jak pisałam już dzisiaj kilka razy XD) Genialny! Ale mogłabyś powiadamiać mnie o nowych rozdziałach? Bo jeszcze nie wiem jak ten blog funkcjonuje. :)
OdpowiedzUsuńDzięki bardzo za wszystkie komentarze, cieszę się, że się podobało :D Jasne, będą informować. Pozdrawiam,
Usuń