Menu

26 lipca 2017

Swiatło 24: Królestwo Ziemi (Avatar:Legenda Aanga)

KSIĘGA 2



            Wczesnym rankiem do wioski dotarła dziwna postać. Wynurzyła się z mgły zaraz po wschodzie słońca, przyszła od strony portu ze skromnym workiem na plecach. Była to młodziutka dziewczyna, najwyżej szesnastoletnia. Właściciel karczmy chciał ją zagadać; słyszał, że cały port spłonął, gdy statek Narodu Ognia rozprawiał się z piratami. Obca jednak nic nie wiedziała, albo nie chciała mówić.
            Zresztą, była dziwna. Od razu zauważono, że nie tutejsza. Miała ciemną buzię i płaski nos, rysy, jakie widuje się u ludzi z Plemienia Wody. Ale skąd ktoś z Bieguna wziąłby się tak daleko za morzem. Ubrana była też egzotycznie, w czerwieni i czerni, kolorach Narodu Ognia. Szybko uznano ją za podejrzaną i bacznie obserwowano.
            - Pewnie przyszła z kolonii za robotą – zawyrokował karczmarz, u którego się zatrzymała, tylko na jedną noc.
            Wzięła najskromniejszy pokój na strychu, choć – gdy płaciła za śniadanie – karczmarz dostrzegł w sakiewce złoto. Nie była rozmowna i wszystkie pytania zbyła. Słowem, dziwaczka.
            Później karczmarz dziwił się tylko bardziej.


            Katara szybko zrozumiała, że musi zmienić swoje przyzwyczajenia i nauczyć się żyć w zupełnie innym świecie. Dawno, dawno temu, gdy porwali ją Najeźdźcy i wywieźli z domu do obcego kraju, trafiła na drugi koniec świata. Nie umiała żyć w Pałacu i nie znała zasad nowego miejsca. Trwało, zanim się otrząsnęła i nauczyła funkcjonować w innej rzeczywistości. Teraz musiała drugi raz dźwignąć ten ciężar.
            Królestwo Ziemi.
            Wiedziała o nim tyle, co nic. Gdy była dzieckiem, czytała wraz z Zuko książki starych geografów. Pamiętała pożółkłe ryciny: góry na północy, olbrzymie pustynie, otoczone murami Ba Sing Se i kolorowe miasta z zawiłymi ulicami. Nie miała pojęcia, jak ma sobie tu ułożyć życie.
            O powrocie na Północ nawet nie marzyła. Musiała się skupić, by przeżyć kolejny dzień, miesiąc. Być może kiedyś uda jej się dostać na statek, dopłynąć na Biegun, wrócić do domu. (Jeśli jeszcze miała jakiś dom).
            Już pierwszego dnia pobiegła na targ. Budziła zbyt dużo zainteresowania nie tylko swoją egzotyczną urodą, ale także nietypowym ubraniem. Tu ludzie nosili kolory swojej nacji, kolory ziemi.
            W Narodzie Ognia przywykła do jedwabi i kaszmiru. Ubrania były lekkie jak mgiełka i ozdobione złotymi nitkami. Tutaj wszystko było proste, wygodne, praktyczne. Żadnych zawiłych wiązań, zwykła zapięcia. Kupiła kilka lnianych sukienek, idealnych do pracy. Spodziewała się, że czeka ją harowania aż do potu czoła.
            Pracowała już jako praczka. Tuż po zniknięciu Królowej Ursy wyniosła się w Pałacu, ale mieszkała wówczas z… Zadrżała na wspomnienie Hamy. Wolałaby jej nigdy nie poznać.
            Nawet mówiła inaczej niż ludzie z Królestwa Ziemi. Zaraz po przybyciu do Pałacu, Azula dokuczała jej, że śmiesznie zaciąga przy samogłoskach. Z czasem jej akcent się zmienił, nabrał krzykliwej maniery pochodzącej z Narodu Ognia.
            Zresztą, już pierwszego dnia zauważyła, że ludzie tutaj mówili mało i stanowczo. Byli tacy, jak ich żywioł – niezachwiani, twardzi i trochę gruboskórni, ale Katara darzyła ich sympatią. Byli jej przyjaciółmi bardziej niż żołnierze Ognia.

            Gdy Katara później opowiadała o swoim życiu, pomijała pierwsze tygodnie w Królestwie Ziemi. Był to nudny, przygnebiający okres. Nie miała przy sobie nikogo, nie potrafiła się zaprzyjaźnić z miejscowymi.
            Pracowała przy porcie, oprawiając ryby. Chociaż była blisko wody, źródła jej siły, to szczerze nienawidziła paskudnego zajęcia. Każdego wieczoru szorowała dłonie tak długo aż puchły, a i tak czuła wstrętny zapach.
            Trwała w dziwnym letargu, Monotonnie spędzała dni, oszczędzała niemal na wszystkim, chociaż nie wiedziała, na co zbiera. Przełom nastąpił nagle w chwili, której najmniej się spodziewała.
            Było to w dniu, w którym patrol Narodu Ognia miał odebrać haracz od właściciela fabryki, w której pracowała. Wszyscy obawiali się tego dnia, świadomi, że żołnierze z każdą wizytą biorą więcej i więcej. W porcie panowała niespotykana cisza, niewielu ludzi odważyło się wyjrzeć z domu.
            Z żołnierzami nie było żartów. Za krzywe spojrzenie można było spłonąć na oczach rozweselonego patrolu.
            Katara nie bała się żołnierzy. Tak naprawdę niewielu rzeczy się już bała. Strach towarzyszył jej bardzo, bardzo długo, przez całe lata. Gdy mieszkała w Pałacu, a potem gdy wypłynęła z Zuko drżała nieustannie. Ale odkąd została sama, potrafiła się odciąć od wszystkich emocji.
            Pracowała sumiennie i po cichu, zresztą tak jak zazwyczaj. Obserwowała bosmanów, którzy kręcili się niespokojnie po plaży. Widziała niepokój na sinych twarzach – żołnierzom z Narodu Ognia przychodziły do głowy różne rzeczy. Mogli zatopić kutry albo spalić nowy żuraw przy studni.
            Patrol nie nadchodził.
            Katara pracowała niewzruszona do chwili, gdy wyczuwał swąd dymu. Ostra woń dobiegała gdzieś od strony lasów okalających wioskę. Spłoszona rozejrzała się dookoła, przeczuwając, że nie wróży to nic dobrego.
            Ruszyła, by się ukryć jak najdalej od portu. W tej samej chwili u bram wioski wybuchło zamieszanie, ale jakże inne, od tego, czego wszyscy się spodziewali. Najpierw rozbrzmiał długi, radosny gwizd, a potem setki krzyków zlały się w wybuch radości.
            - BIERZCIE! – ktoś ryknął.
            Katara wybiegła na główny plac i stanęła jak wryta.
            Do wioski wjeżdżał olbrzymi wóz, obładowany beczkami z winem, skrzyniami z suszonym mięsem i belami drogich materiałów. Za nim kolejny i kolejny. Na pierwszym siedział król całego kramu – wysoki, rozwrzeszczany chłopak tak rozczochrany, że Katara nie widziała jego twarzy. Na kolanach trzymał worek ze złotem i co jakiś czas sięgał do niego, wyrzucając monety w stronę ubóstwiającego go tłumu.
            To na pewno nie był patrol żołnierzy Ognia.
            Wokół wozów tłoczyła się szalona hołota – obdarci, roześmiani chłopcy, w prowizorycznych mundurach z partyzancką bronią. Krzyczeli i rozdawali ludziom co popadło.
            - ROZBROILIMY ŻOŁNIERZY OGNIA! – ryknął znowu król przedstawienia i wysypał całe złoto z worka. Jego głos był potężniejszy od skandowania tłumu nie dlatego, że krzyczał, ale dzięki pewności, z jaką mówił.
            Pod kogi Katary posypały się złote monety. Ledwo na nie spojrzała, chciwa staruszka zebrała wszystkie i płochliwie pochowała po kieszeniach, w obawie, że dziewczyna spróbuje jej odebrać cenny skarb.

            Katara gaiła się na obdartusów, którzy najwyraźniej właśnie obrabowali wojsko i nigdy nie była bardziej zdumiona.

5 lutego 2017

Swiatło 23: Nadzieja dla świata (Avatar:Legenda Aanga)

            Sokka czuł się jak samobójca, gdy – z plecakiem, śpiworem i bumerangiem – wsiadał na grzbiet gigantycznego bizona. Ojciec nauczył go, że wojownik zawsze powinien słuchać swojego instynktu – a przeczucie podpowiadało mu, że dziwny chłopiec ze strzałkami na głowie pomoże mu odnaleźć siostrę.
            Jego nadzieja przemieniła się w pewność – wiedział, że Katara żyła. Nie miał pojęcia, kim był dowódca, skąd znał jego siostrę i dlaczego postanowił mu przekazać wiadomość, ale tamte słowa były dla niego świętością.
            - Wyruszasz na ratunek Avatarowi – szepnęła babcia ze zgrozą.
            Sokka wyprostował się. Myśl o Aangu plątała mu się gdzieś z tyłu głowy. Wiedział, że nie może go porzucić, że nie godzi się zostawić bezbronnego wśród wrogów. Zresztą coś podpowiadało mu, że sam nie będzie w stanie odnaleźć siostry, że potrzebuje towarzysza. Avatara.
            - Wyruszam odnaleźć Katarę. Powinienem był zrobić to już dawno.
            Babcia spojrzała na niego poważnie.
            - Tamten wojownik… zupełnie nie rozumiem, skąd znał Katarę.
            - Niewiele mnie to obchodzi, mam pewność, że żyję i zamierzam ją odszukać – odparł zdeterminowany Sokka.
            Babcia zawahała się przez moment.
            - Katara zniknęła stąd jako dziecko. Teraz może być już zupełnie inną osobą, może nie być już twoją siostrą…
             - Gdy byłem dzieckiem mówiłaś mi, że Avatar jest ostatnią nadzieją dla świata. Może jest też ostatnią nadzieją dla mnie i dla Katary.
            Ucałował matkę, świadom, że zostawia wioskę pod jej skrzydłami. Wiedział, że wróci z siostrą, ale nie mógł podejrzewać, ile będzie musiał przejść.           
            Sokka nie był pewien, czy postępuje słusznie. Czuł się jak idiota, chwytając za lejce wielkiego bizona.
            - Appa, tak? Jedziemy po Aanga, twojego przyjaciela – powiedział i zaraz palnął się w czoło. To kupa futra, co on może wiedzieć. – Hop, hop!
            Wzbił się w górę i wyruszył na wschód za statkiem Narodu Ognia.



            Zuko siedział w swojej kajucie, pogrążony w myślach. Upłynął rok od jego wygnania.
            Przez cały ten czas błąkał się po świecie jak bezdomny. Zaczął od świątyń powietrza, przeszukał je i splądrował. Później uderzył w kierunku wysp, nawet najmniejszych, niezamieszkanych. Widział zakątki świata, o których czytali z Katarą w księgach, ale żaden go nie zachwycił.
            Czuł, że boli go żołądek, ale nie potrafił nazwać swoich uczuć. Wreszcie – po takim czasie – miał prawo wrócić do domu. Nie potrafił jednak sobie ulżyć, wciąż był spięty i… zraniony. Powrót do domu nie mógł go zupełnie ucieszyć, bo wciąż pamiętał, że został wygnany, że własny ojciec go odtrącił.
            Zamknął oczy i oparł się o ścianę.
            Zwyciężył. Miał Avatara.
            Zacisnął mocno zęby. Jakie to dziwne, że Avatar odnalazł się w domu Katary.  Gdy byli dziećmi obiecywał jej, że pewnego dnia zabierze ją do domu.
            Ogarniała go senność, a przed oczami przewijały się wyblakłe wspomnienia. Rzadko pozwalał sobie na takie chwile słabości. Prawie nigdy nie wracał myślami do swojej przyjaciółki z dzieciństwa, ale widok jej współbraci – tak bliźniaczo podobnych do niej – głęboko go poruszyć, nawet jeśli nigdy by tego  głośno nie przyznał.
            Najpierw odrzuciła go matka. Zniknęła gdzieś w mroku nocy bez słowa. Zuko zacisnął dłonie w pięści. Dzisiaj oglądałaby jego triumf – jak powraca do domu z obiecanym Avatarem, a przecież nikt nie wierzył, że mu się uda.
            Odepchnął go ojciec, wyzywając od człowieka bez honoru i odwagi. W najgorszych nocach Zuko śnił o pojedynku Agni Kai. Gdy się budził, blizna paliła jakby przed chwilą ją wypalono. Zawsze wtedy pojawiał się stryj i chociaż Zuko klął, żeby się wynosił, parzył herbatę i siedział przy nim dopóki ten ponownie nie usnął.
            Przed rokiem zostawiła go Katara. Zarzuciła mu, że zapomniał, czym jest dobro, a czym zło. Pamiętał jej słowa bardzo wyraźnie. Dzisiaj wiedział, że dobro i zło to absurdalny wymysł, że liczy się zwycięstwo.
            Obiecali sobie, że będą ponad wojnę, a ta rozdzieliła ich szybciej niż by się spodziewali.
            - Że też Avatar ukrywał się akurat wśród jej ludzi…
            Sam nie wiedział czemu zdecydował się odezwać do jej brata. Czuł się zobowiązany po tych latach wspólnej przyjaźni. Sam siebie zaskoczył, że pamiętał jego imię. Chłopak był wysoki i dobrze zbudowany, podobny do Katary – mieli takie same oczy i wydęte wargi.
            - Mam Avatara – westchnął.
            Nagle  rozległ się straszliwy hałas. Zuko zerwał się na równo nogi i zaklał. Oczywiście, że poszło mu za łatwo! Nie docenił Avatara, nie powinien zostawiać go samego w celi!
            Wypadł na pokład i ujrzał, jak jego żołnierze przewracają się jeden po drugim pod wpływem ostrego wiatru. Sam się zachwiał. Avatar – oswobodzony z więzów ze swoim latawcem w rękach – wskoczył na dziób statku i ciskał podmuchami w stronę wroga.
            - Stój! – ryknął Zuko, a jego dłonie zapłonęły.
            Wypuścił w stronę Avatara olbrzymi podmuch, rujnując własny statek. Ten zdołał odskoczyć, wzbijając się w górę. Zuko znów zaatakował – Avatar potrafił tylko odskakiwać i się chować, jak tchórz. Jak tchórz bez honoru!
            W chwili, gdy Zuko miał przewagę, coś zachwiało okrętem. Z tylu, na rufie, wylądowało coś tak obrzydliwego, że Książę aż się cofnął.
            Zwierzę miała olbrzymią, szeroką szczękę, miało krzaczaste, białe futro, a z jego nozdrzy buchało gorąco powietrze.
            - Appa! – zawołał Avatar swoim dziecięcym głosikiem.
            - Wskakuj Aang! – odezwało się zwierzę albo coś zza niego.
            Zuko momentalnie się ocknął. Cisnął płomieniem w zwierzę, które stanęło dęba, przerażone ogniem. W tej samej chwili poczuł, że dostaje kijem w kark. Opadł na jedno kolano, a Avatar, odbijając się jedną stopą od jego ramienia, doskoczył do grzbietu stwora.
            - Stój! – wrzasnął Zuko, miotając ogniem.
            Bizon wzbił się w górę i poleciał wysoko ponad chmury.

            - Jak… - Zuko aż się zachwiał. Już miał go w garści, a Avatar i tak zdołał się wyślizgnąć! – Za nim! – zawołał do oszołomionej załogi. – RUSZAMY! 





KONIEC KSIĘGI I

1 lutego 2017

Swiatło 22: Znowu Czarny Snieg (Avatar:Legenda Aanga)

            Sokka czuł się dziwnie zawstydzony, gdy przekraczał bramę swojej wioski w towarzystwie wytatuowanego chłopca i tego czegoś, co podobno nazywało się latającym bizonem. Nie miał pojęcia, co powiedzieć – przecież on pełnił obowiązki wodza, sam musiał rozsądzić, co zrobić z dziwnym dzieciakiem.
            - To mag powietrza – usłyszał cichy, schrypnięty głos.
            - Babciu! – odwrócił się zaskoczony. Za nim stała pomarszczona, tak zgarbiona, że niemal zgięta w pół babuleńka o zmrużonych oczach i rzadkich, siwych włosach.
            Aang doskoczył do niej radośnie.
            - Zgadza się, Babciu! Jestem Aang!
            Starowinka uniosła stare zmęczone oczy na chłopca i przyjrzała mu się uważnie. Była bardzo, bardzo stara. Czasem przechodziło jej przez myśl, że się nie godzi, aby człowiek żył tak długo. Odchowała swoje dzieci, wnuki, prawnuki. Pamiętała dni, kiedy wioska była rozległa i tętniła życiem, a także lęk, gdy do brzegów dobijały okręty Narodu Ognia. Ale maga powietrza nie widziała nigdy i nie spodziewała się zobaczyć.
            - Dlaczego tak na mnie patrzysz, Babciu?  - spytał nieśmiało Aang.
            - Nikt nie widział maga powietrza od ponad stu lat – wyszeptała. – Wszyscy uważają was za wymarłych.
            - Co to znaczy wymarłych…? – zawahał się Aang.
            Sokką aż wstrząsnęło.
            - Czyli jesteś oszustem! Może jeszcze szpiegiem Narodu Ognia! Ta błyskawica, wszystko jasne! Mag powietrza, dobre sobie!
            Aang wzruszył ramionami i znów spojrzał na babunię. Dostrzegł, że nosiła żałobę, ale nie spytał po kim.
            - Kogo tu szpiegować – westchnęła babcia, rozglądając się ze smutkiem po wiosce. Nędza jeszcze się tu nie zakradła, ale wszyscy żyli skromnie, niektórzy nawet biednie. Nie ostało się nic wartego – magów pojmowane w niewole, mężczyźni wypłynęli na front.
            - Jest wojna, szpiedzy są wszędzie! – obruszył się Sokka.
            - Jaka wojna? – Aang spojrzał na niego zaskoczony. Gdy się dziwił, jego dziecięce oczy wydawały się jeszcze większe.
            - Taka wojna – sarknął Sokka, ale widząc dziwną minę chłopca, zawahał się. – Żartujesz sobie? Wojna toczy się od stu lat!
            - Sokka – odezwała się babcia. – Gdzie spotkałeś tego chłopca?
            - Znalazłem w lodzie – odparł, zdając sobie sprawę, jak nie dorzecznie to brzmi. – Był zamrożony w lodzie, jakby… spał.
            Babcia przeniosła spojrzenie na Aanga, który poczuł się nagle bardzo nieswojo. Nie spytała, dlaczego znalazł się w lodzie ani jak przetrwał; zadała dużo bardziej niepokojące pytanie.
            - Ile czasu tak tkwiłeś?
            Aang aż się cofnął.
            - Dajcie spokój, podróżowałem po całym świecie i nigdzie nie widziałem żadnej wojny! No wiem, Naród Ognia miałeś jakieś zatargi z Królestwem Ziemi na południowych wyspach, no ale żeby nazywać to wojną…
            - Pokoju na świecie – odezwała się babcia – strzegł Avatar - Na te słowa Aang zesztywniał. - Od stu lat nikt go nie widział, a świat trawi straszna wojna. Cały świat jest w niej pogrążony, a ja nie wierzę, żebym doczekała jej końca. I mam tylko nadzieję, że moje wnuki doczekają.
            Nagle w wiosce zapanowało wielkie zamieszanie. Ludzie dowiedzieli się, że w wiosce jest ktoś nowy i jest niegroźny. Aang stał się nagle główną atrakcją – podziwiano jego tatuaże, każde dziecko chciało pogłaskać bizona. W jednej chwili zapomniał o wojnie, zaczął się przechwalać i skakać dookoła tłumu.
            - Babciu… co myślisz? – zaryzykował Sokka.
            Babcia nie odpowiedziała, zapatrzona w dziwnego chłopca. Był drobny i żwawy, bez przerwy coś mówił i głośno się śmiał. Był wystarczająco dorosły, by rozumieć, co znaczy wojna, a jednocześnie nie miał o niej pojęcia.
            - Jak to możliwe, że on był w lodzie? – spytał cicho Sokka, bardziej siebie niż babci.
            - Być może to jedyny ocalały mag powietrza – westchnęła babcia. – Sto lat temu wszyscy zostali wymordowani. Przez Naród Ognia.
            Sokka zacisnął pięści. Miał wrażenie, że wszystko, co złego zadziało się na tym świecie, było winą Narodu Ognia.
            Aang pokazywał wszystkim swoją lotnię. Nawet Sokka patrzył z ciekawością, nigdy wcześniej nie widział podobnej techniki. Latawiec rozkładał się dzięki jednemu dotknięciu. Dzieciaki aż piszczały z radości, a o mało nie oszalały, gdy Aang zarzucił go na plecy i… poszybował.
            - Woah – aż jęknął Sokka.
            Aang stał się drobniutkim punktem na jasnym niebie. Jak ptak, morska mewa, wzniósł się tuż nad chmury, wywijał piruety i krążył nad wioską. Rozległy się oklaski, a on leciał, wyżej i wyżej, jakby był ponad światem. Sokka nie miał już żadnych wątpliwości, że ma przed sobą prawdziwego maga powietrza.
            Socce zdrętwiał już kark od zadzierania głowy do góry, a Aang nadal nie wracał. Zamarzł w tych chmurach czy co. I nagle Sokka dostrzegł plamę na śniegu. Czarny ślad, pojedynczy punkcik. Ale obok niego pojawił się następny i następny.            
            Sokka znieruchomiał.
            Padał czarny śnieg.
            Inni też zaczęli go zauważać. Zrobiło się zamieszanie, niepokój ogarnął wszystkich, którzy pamiętali ostatni najazd Narodu Ognia.
           
            Katara stłumiła pełen lęku jęk, przykładając drobne rączki w oblepionych śniegiem rękawiczkach do twarzy. Porzucając leżącą na Ziemi szmacianą lalkę, rzuciła się do szaleńczego biegu, potykając się o zaspy i doły w śniegu.
        - Idę szukać mamy! – krzyknęła tylko na odchodne, znikając za zakrętem.
*
              Szloch przerodził się w najstraszniejszy z krzyków.
            Sokka patrzył zdumiony na mamę, nie rozumiejąc, co się właściwie dzieje, ale wiedział jedno: ktoś próbował odebrać mu jego jedyną siostrę. Nim ktokolwiek zdołał mrugnął, rzucił się na żołnierza z odłamkiem lodu, starając się wbić broń w osłonę na oczy – tam zbroja była najsłabsza.
*
            - Popłynę za nimi – wyjęczał ojciec, nadludzkim wysiłkiem przezwyciężając ból. Dużo więcej cierpienia od oparzenia przysparzała mu bezsilność. – Znajdę ją!
        - Głupcze – starszy wojownik zaklął poirytowany. – Nie dogonisz statku łodzią, a w twoim stanie i tak jej nie odbijesz!

            Otrząsnął się z najgorszych wspomnień. Już kiedy znalazł dziwnego chłopca, miał przeczucie, że skończy się to kłopotami. Ale nie spodziewał się ponownej tragedii.
            Nagle Aang wylądował przed nim z hukiem.
            - Na horyzoncie jest okręt! – krzyknął przestraszony.
            Sokka złapał go za kark.
            - Naprawdę!? I nie masz z tym nic wspólnego! To ty wysłałeś błyskawice, po co ich wezwałeś! Tu NICZEGO już nie ma! Pojawiasz się i nagle zjawia się Naród Ognia! Patrz, to czarny śnieg!
            - Nie, nie mam z tym nic wspólnego! – Aang wyszarpał się z żelaznego uścisku Sokki. – Nie wiem, kto tam płynie!
            - O, ale ja wiem! – ryknął Sokka. – To żołnierze Narodu Ognia!

            W wiosce nie było wojowników. W wieku Sokki zostało zaledwie kilku chłopców; wszyscy – za wyjątkiem dwóch, których matki zatrzymały w domu – odnaleźli broń ojców i stanęli przy murze ochronnym. Czarny cień na horyzoncie stawał się coraz wyraźniejszy.
            Wioska wydawała się wymarła. Nie został niemal nikt, wszyscy się poukrywali. Jeden żołnierz mógł spalić i zrównać ich domy z ziemią w mgnieniu oka.
            Okręt był olbrzymi – większy od czegokolwiek, co Sokka w życiu widział. Jego strażnica – z której był taki dumny – była pięciokrotnie mniejsza. Gigantyczny, metalowy, niepowstrzymany statek sunął w stronę wioski, rozbijając i tłukąc krę na kawałki.
            Sokka słyszał krzyk przerażenia z domostw, ale on sam stał nieugięcie.
            Okręt wbił się w ląd z wielkim hukiem, ale nie zahamował. Parł dalej, krusząc lód i niszcząc domostwa najbliżej brzegu. Sokka aż jęknął. Z taką maszyną żaden człowiek nie miał szans.
            Wśród grobowej ciszy żołnierze Narodu Ognia opuścili mostek.


            Książę Zuko, odziany w pełny mundur, z hełmem na głowie, stanął na szczycie mostku i popatrzył po nędznej, żałosnej osadzie, do której dotarł. Jego rozpaczliwa wyprawa ciągnęła się całymi wiekami. Widział już podobne miejsca i czuł do ich mieszkańców jedynie pogardę.
            Powiódł wzrokiem po igloo i namiotach. Mogli tu mieszkać tylko najmierniejsi nędznicy. Przed okrętem stało kilku dzieciaków – Zuko widział ich lęk ukrywany pod źle graną determinacją. Mógł ich zgnieść jednym ruchem pięści  - tyle by wystarczyło, by wszystko stanęło w płomieniach.
            - Wieśniacy – mruknął.
            - Książę…? – jeden z żołnierzy zbliżył się do niego.
            - Otoczyć wioskę! – ryknął, a zwarty szyk żołnierzy natychmiast zbiegł z mostka. Armia – tych kilku wyrostków – z przeraźliwym okrzykiem rzuciła się do ataku, ale dwóch żołnierzy odrzuciło ich w śnieg. Byli tak żałośni, że nie było nawet sensu poświęcać na nich czasu. Zuko stał jeszcze przez chwilę i napawał się ciszą. Z każdej chaty zionął lęk i nienawiść.
            Południowe Plemię Wody.
            Patrzył jak jego żołnierze wyciągają z domów kolejnych mieszkańców. Naliczył kilkunastu starców, kilku z nich chodziło o kulach, całą gromadę zapłakanych dzieci i matki, próbujące je bezskutecznie uciszać. W wiosce pozostali tylko ci, którzy byli bezużyteczni. Reszta wyruszyła na front.
            -  Przeszukać wioskę! – ryknął. – Avatar musi gdzieś tu być! Widziałem błyskawicę na niebie!
            Na dźwięk słowa Avatar wśród mieszkańców zapanowało poruszenie.
            - Wiem, że go ukrywacie! – krzyknął Zuko. – Jeśli go nie wydacie, spalę każdy dom na tym pustkowiu!
            Wpatrywał się w zlęknione twarze. Wszyscy byli do siebie bliźniaczo podobni – ciemnoskórzy, z gęstymi, brązowymi włosami, o niebieskich oczach i dużych, płaskich nosach. Dobrze znał te rysy twarzy.
            Stąd pochodziła Katara.
            Odkąd go opuściła, rzadko o niej myślał. Wybrała tułaczkę nędzarki, nie zamierzał jej zatrzymywać. Czasem tylko, wieczorem, zatęsknił za jej ciepłą dłonią i tą cichą obecnością, zawsze za jego plecami. Zacisnął zęby.
            Oduczył się tęsknić. Zapomniał o matce, potem o domu, teraz o Katarze. To były tylko dawne ciężary, zabliźnione rany, który mogły go spowolnić na drodze do odzyskania honoru.
            Nagle przed Zuko wylądowała pomarańczowa postać i – zanim też zdążył krzyknąć – sypnęła mu śniegiem w twarz. Gwałtowny podmuch przewrócił trzech jego żołnierzy.
            - Mag powietrza! – wrzasnął Zuko, ścierając śnieg z twarzy.
            Zdążył zobaczyć drobną sylwetkę nastoletniego chłopca, zanim tez wzbił się w powietrza na latawcu i poszybował nad okrętem. Lodowaty podmuch omal nie strącił Zuka z mostku.
            Aang wylądował przed nim i złożył swoją lotnię.
            - Mnie szukacie? – spytał chłodno.
            - Taki dzieciak jak ty jest… Avatarem? – syknął Zuko.
            Aang czuł wbite w plecy spojrzenia mieszkańców wioski. Okazali mu serce i przyjęli jak swojego. Z bólem patrzył na zniszczone domy i miał dziwne przeczucie, że to z jego winy. Nie rozumiał, kim są ci żołnierze i czemu atakują niewinnych, bezbronnych ludzi.
            - Tak, to ja -  powiedział ciężko, jakby wyznawał największą swoją winę.
            - Tyle lat cię szukałem…
            Zuko nie potrzebował więcej. Kopnął lewą nogą, a w stronę Avatara buchnęły gorące płomienie. Serią ciosów zepchnął go z mostku. Chłopiec próbował się bronić, zasłaniając latawcem, ale czuł przed twarzą palący żar.
            Zuko cisnął kulami w stronę przerażonego tłumu, a wtedy Avatar podniósł ręce do góry.
            - Pójdę z tobą, jeśli tylko… przestaniesz – szepnął Aang. Nie miał pojęcia, czego chciał od niego dziwny żołnierz. Przez hełm widział jego twarz – wykrzywioną, straszną, z olbrzymią, czerwoną blizną.
            Zuko skinął na żołnierzy. Jeszcze nie docierało do niego, co się właśnie wydarzyło. Oto miał w swoich rękach Avatara, maga powietrza. Spodziewał się doświadczonego, sprytnego starca, a miał przed sobą nieporadne dziecko. Nieważne pod jaką postacią, zdobył tego, który miał być ceną jego honoru.
            Nie wiedział, czy powinien czuć szczęście, czy ulgę. Chyba zapomniał, co to znaczy się cieszyć. Patrzył na przerażone dziecko skute przez jego żołnierzy i nie potrafił sobie wyobrazić, że może wrócić do domu.
            Ojciec wygnał go i pozwolił na powrót tylko jeśli przywiezie ze sobą ostatniego maga powietrza. I teraz, spędziwszy miesiące na statku, tułając się po najbrzydszych zakątkach świata, natrafił na swój cel.
            Wiedział, że odetchnie dopiero, gdy ojciec weźmie go w ramiona i wybaczy, przywracając honor.
            - Na okręt! – ryknął. Spieszno mu było do domu. – Weźcie Avatara!


            Sokka patrzył w szoku jak zabierają Aanga ze sobą. Nikt nie zwracał uwagi na jego współplemieńców. Nigdy nie wierzył w bajki o Avatarze, ale najwyraźniej – właśnie go spotkał. Widział po twarzach innych, że też nie wiedzieli co myśleć.
            Żołnierze skuli dzieciaka. Sokka pragnął mu pomóc, a jednocześnie wiedział, że nie mógł nic zrobić – był wdzięczny, że jego rodzina ocalała.
            Dowódca Narodu Ognia – dziwny, okropny żołnierz w czerwonym hełmie nadal krążył między domostwami. Sokka zobaczył w słońcu jego twarz – była blada, powykrzywiana i cierpiąca. Połowę – Sokka aż się skrzywił – pokrywały wstrętne blizny, jakby ktoś spalił mu oko.
            Aang obejrzał się ostatni raz i spojrzał dziwnie na Sokkę. W jego oczach czaiła się bezsilność, niezrozumienie i lęk. Sokka skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że przecież nie może być źle, choć wiedział, że było.
            - Który z was to Sokka?! – ryknął dowódca.
            Sokka poczuł, że babcia łapie go za rękę i przyciąga z przerażeniem. Matka zastąpiła mu drogę, gotowa zasłonić własną piersią. Wyszarpał się i wystąpił na przód. Był wojownikiem, nie zamierzał tchórzyć.
            - To ja.
            Dowódca spojrzał mu w oczy, przez moment milczał, jakby się wahał, a po chwili powiedział dużo ciszej:
            - Twoja siostra żyje. Katara żyje.
            Sokka poczuł, jakby bardzo mocno dostał czymś w głowę. Nie interesowało go, skąd ten bydlak miał wieści o Katarze, ale pragnął usłyszeć więcej – gdzie była, czy była zdrowa, co się z nią działo przez wszystkie lata. Nie zdołał krzyknąć, bo dowódca wszedł razem z Aangiem na pokład i mostek się zatrzasnął.
            Wówczas Sokka podjął najodważniejszą decyzję swojego życia.

            Dla Katary musiał dostać się na ten statek. 

28 stycznia 2017

Światło 21: Chłopiec w lodzie (Avatar:Legenda Aanga)

            Kya wypłakała morze łez nad losem swojej córki. Przez pierwsze miesiące nie wstawała z łóżka. Czuła, jakby odebrano jej sens życia, wyrwano kawałek serca. Później płakała już rzadko, tylko czasem, nocą, gdy upewniła się, że syn ani mąż nie usłyszał.
            Później pożegnała męża. Postanowił wyruszyć na wojnę i chociaż pragnęła z całych sił, by został, nie sprzeciwiła się słowem. Była dzielna i każdego dnia zmuszała się, by wstać z łóżka i sobie radzić.
            Pozwoliła sobie na załamanie tylko raz, w dniu, w którym jej córeczka skończyłaby piętnaście lat. Stałaby się kobietą. Kya długo leżała w łóżku i wyobrażała sobie smukłą, śniadą dziewczyną, o pociągłej twarzy, z miękkimi rysami, zgrabnym nosem. Przed oczami stawała jej okrąglutka kilkulatka, o wielkich oczach – taką ją zapamiętała. Teraz byłaby już dorosła, piękna, duma wioski.
            Wiedziała, że Sokka wciąż obnosił się z zamiarem odnalezienia siostry. Wciąż powtarzał, że pewnego dnia przyprowadzi ją do domu. Nigdy nie odebrała mu tej nadziei, ale ona już ją straciła.
            Pochowała córkę w dniu, w którym przypłynął statek Narodu Ognia. Teraz – tylko czasem – w głowie pojawiała jej się myśl, że chciałaby mieć grób, nad którym można byłoby zmówić modlitwę.
            Piętnaście lat.
           

            Sokka czuł się fatalnie. Udzielił mu się nastrój matki, był przygnębiony i stęskniony. Czasem łapał się na tym, że zapominał, jak wyglądała twarz jego siostry. Pamiętał co prawda niebieskie oczy i piskliwy głos, ale szczegóły zaczynały się zacierać. Już nie mógł sobie przypomnieć, czy nosiła długie, czy krótkie włosy, w co się bawili, nawet jak się śmiała.
            Postanowił sam popłynął na ryby, chociaż obiecał dzieciakom – swojej małej armii wojowników – że tego dnia nauczą się posługiwać bumerangami.
            Chciało mu się płakać, gdy płynął sam. Na co dzień było lekko – miał sporo roboty, ciągle go ktoś zagadywał, pracował, wygłupiał się, cały czas był zajęty. Ale dziś – gdy z rano zobaczył matkę i poznał, że nadal ma złamane serce – poczuł się bardzo nieszczęśliwy.
            Katara skończyłaby piętnaście lat.
            Otrząsnął się. Katara SKOŃCZYŁA dzisiaj piętnaście lat, wszystkiego najlepszego siostrzyczko! Przełknął ślinę. Gdzieś tam jest, może w Narodzie Ognia, może na jakiejś wyspie, a może w Północnym Plemieniu. Miał nadzieję, że wśród przyjaciół i dzisiaj świętuje. Wierzył w to z całych sił, a przynajmniej próbował.
            Gdyby była, wyprawiliby jej wielkie przyjęcie. Sokka pomyślał, że ukręciłby głowę każdemu smarkaczowi, który chciałby się do niej zbliżyć. On już znał tych chłopaków, ich zamiary, ich brudne łapska.
            - Przecież obiecałem, że ją odnajdę – mruknął do siebie, wiosłując mocniej.
            Tylko gdzieś z tyłu głowy huczała mu myśl, że minęło już tyle lat. Być może nawet by jej nie poznał. Jak miał szukać dziewczynki, po której ślad zaginął przed wiekami. Kogo pytać, gdzie zacząć te rozpaczliwie poszukiwania.
            Mocniej uderzył wiosłem w wodę.
            - Obiecałeś!
            Łódka dobiła do lodowego przylądka. Zacumował i wyskoczył na brzeg. Czuł, jak bezradność pali go w środku. Myśl o Katarze była tak bolesna, że chciało mu się wyć. Zwątpił.
            Nigdy by się po sobie tego nie spodziewał, ale dziś zwątpił w sens marzenia o rodzinie. Czasem śnił, że przyprowadza siostrę pod próg domu, wyobrażał sobie, jak matka bierze ją w ramiona. Dziś poczuł, że to tylko mrzonka, że jej słaby i że nie może jej pomóc.
            - że może nie ma już komu pomagać.
            Wyskoczył z łódki i wściekle uderzył w lód.
            Dzisiaj zabiłby bez wahania człowieka, który ją wtedy porwał. Zamordowałby go, nawet gołymi rękami. Kolejne straszne myśli, pchane gniewem i frustracją, przewijały mu się przez głowę. Chociaż każda kolejna była coraz gorsza, żadna go nie przeraziła.
            Kilka drzazg poleciało z wiosła, uderzył jeszcze raz z nieszczęśliwym krzykiem:
            - KATARA!   
            I wtedy buchnęła biała, oślepiające światło.
            Sokka runął na ziemię i zasłonił twarz dłońmi. Nic już później nie pamiętał.


            Gdy po wielu, wielu latach wspominał tamten dziwny dzień, miał wrażenie, że wspomnienie o siostrze dodało mu wówczas dziwnej siły, pchnęło go. Być może myśl o niej sprawiła, że trafił akurat w tamto miejsce. Sokka nie wierzył w przeznaczenie, ale był pewien, że wtedy coś nim kierowało.
            Ocknął chwilę później, oszołomiony i przestraszony. Chwycił w dłonie wiosno i z przerażeniem odczołgał się od lodowej ściany, w którą jeszcze chwile uderzał. Była pęknięta na pół – żadna ludzka siła nie dałaby rady złamać tak lodowej bryły. To była prawdziwa, zamarznięta góra – Sokka mógł piłować ją miesiącami, bez skutku. Pękła jak sucha gałąź.
            Sokka podniósł się na chwiejnych nogach i nieśmiało podszedł do dziury.
            - To nie jest normalne – powiedział do siebie cierpko.
            Wewnątrz leżało ciało. Sokka aż krzyknął i cofnął się, ale wtedy ciało się poruszyło.
            - Żyje – sapnął.
            Sokka poznał, że to chłopak, wydawał się niski i szczupły. Nosił ubranie, którego nie widywano w tym stronach – jasne spodnie z pomarańczową peleryną. Głowę miał ogoloną na łyso, a na niej dziwny, siny tatuaż. Sokka przyjrzał mu się dokładnie, podchodząc bliżej. Pacnął go wiosłem w oba ramiona, ale chłopak nie zareagował.
            - To nie jest normalne – powtórzył Sokka.
            Stuknął go w jeszcze raz, kompletnie nie wiedząc, co dalej robić.
            I wtedy chłopak zerwał się na równo nogi – Sokka przysiągłby, że właściwie podleciał.
            - Cooo się dzieje? – jęknął, zaraz upadając na kolana.
            Sokka wycelował w niego wiosłem.
            - KIM JESTES I CO TY TUTAJ ROBISZ?! – krzyknął. Chłopiec podniósł na niego zamglone, senne oczy i przekrzywił głowę jak małe zwierzątko.
            - Jestem Aang – odparł po prostu i uśmiechnął się leniwie. – Co  się dzieje, gdzie my jesteśmy?
            Sokka czuł, że nie może być już bardziej zdezorientowany.
            - TO TY MI POWIEDZ DLACZEGO BYŁES W LODZIE I NIE ZAMARZŁES I KIM TY WŁASCIWIE JESTES!?
            Aang strzepnął z ramienia resztki lodu, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.
            - Sam do końca nie wiem – odparł z rozbrajającą szczerością. – Wciąż mi nie powiedziałeś, gdzie jesteśmy.
            Wyminął Sokkę, który mrugał ogłupiały i wyskoczył na zewnątrz dziury, lekko, jakby podmuchiwał nim wiatr.
            - To Biegun Południowy – odparł głucho, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.
            - Macie tu pingwiny? – spytał obcy wesoło.
            - Mamy.
            - Pościgamy się później?
            - Pościgamy? Na pingwinach?
            - Nie znam nic fajniejszego niż ściganie się na pingwinach.
            Sokka upuścił wiosło. Chciał gonić tego całego Aanga, ale zanim zdołał wygrzebać się z dziury, tamten zniknął za rogiem.
            - Postrzelony jest, jak nic postrzelony.
            Pęknięcie było znacznie większe niż początkowo przypuszczał. Rozejrzał się z przerażeniem. Ta błyskawica, to światło, które buchnęło z lodu napełniały go najgorszymi przeczuciami.  Dostrzegł kroki na śniegu i poszedł za nieznajomym.
            - Chodź, musisz mi pomóc obudzić Appę! – usłyszał.
            - Co, jest jeszcze więcej pomyleńców? – przewrócił oczami. Nic tutaj nie miało sensu, a od dzieciaka nie mógł się niczego dowiedzieć.
            Za lodową ścianą ujrzał coś, przez co już całkowicie zwątpił w zdrowy rozsądek. Nawet nie potrafił nazwać strasznego zwierza – widział olbrzymią kupę futra z brzydkimi, dużymi zębami, która spokojnie oddychała przez sen.
            - A TO CO TO MA NIBY BYĆ? – ryknął, zasłaniając się wiosłem.
            - To mój latający bizon – odparł Aang tak beztrosko, jakby codziennie widywano tutaj takie potwory. – Appa.
            Sokka zamrugał, otworzył usta, ale nic już nie powiedział.
            Aang chwycił tłustą, oślinioną wargę potwora i spróbował ją podnieść, ale ten tylko mruknął przez sen. Pociągnął go za futro i spróbował połaskotać po szyi, a później zaczął szarpać ciężkie, lepkie powieki.
            Zwierzę warknęła cicho i otworzyło senne, zielone oczy.
            - TO ŻYJE!
            - Jak ci się spało, mały? Nic ci nie jest? -  Aang pogłaskał, a ten powoli podniósł się na nieproporcjonalnie krótkich nóżkach i, zanim Sokka krzyknął, wzbił się w powietrze i runął do lodowatej wody pełnej kry, miażdżąc ogonem jego łódź.
            - NO NIE!
            - Haha, musi rozprostować nogi! – roześmiał się Aang. – Tak jak ja! – podskoczył – Sokka mógłby przysiąc, że na co najmniej siedem metrów - i zrobił w powietrzu fikołka.
            - Jak ty… Jak ty…
            - Jestem magiem powietrza – wytłumaczył Aang, uśmiechając się niewinnie. – Nigdy nie znałeś żadnego maga powietrza?
            - Nie… - Sokka przyglądał się obcemu z mieszaniną zdziwienia i irytacji. – To Południowe Plemię Wody. Niedaleko jest moja wioska, ja – wyprostował się i stanął lekko na palcach, żeby wyglądać na wyższego – jestem wodzem.
            - Polecimy tam! – zakrzyknął Aang. – Jestem strasznie głodny!
            - My nie przyjmujemy obcych! – zaprotestował Sokka. – Skąd mam mieć pewność, że nie jest z Narodu Ognia!
            - Przecież ci powiedziałem, że jestem magiem powietrza! – roześmiał się Aang, biegnąc ku swojemu latającemu bizonowi.
            Sokka chciał powiedzieć, że przecież nie ma już magów powietrza, ale coś kazało mu milczeć. Znowu ruszył za tym dziwnym dzieciakiem. Wszystko był w nim egzotyczne i nienaturalne – lekkie, przewiewne ubrania, którego nikt nie nosił w tych stronach; pomarańczowa peleryna, która nie mogła chronić od wiatru czy śniegu, a wreszcie tatuaże, pokrywające łysą czaszkę, dłonie i kark.
            - Czy to twoja łódź? – spytał Aang, wyławiając z wody kawałek deski. – Appa na niej usiadł.
            - To była moja łodź – wycedził Sokka, zdając sobie sprawę ze swojego kiepskiego położenia. Był sam na lodowym pustkowiu, w towarzystwie kupy futra i postrzelonego dzieciaka. Pomyślał, że może to nie dzieje się naprawdę, że to agonalne omamy, a on już powoli zamarza.
            - Podwieziemy cię! Pokażesz nam drogę! – zadecydował wesoło Aang. Z każdego jego gestu biła śmieszna, dziecięca radość.
            - Podwieziecie?
            - Appa poleci!
            Sokka prawie usiadł. Gdy był mały śnił, że lata. Nigdy nie mógł tego kontrolować, wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Budził się zesztywniały i cieszył się, że ma pod nogami stały, twardy grunt. Ludzie przecież nie latali.
            - Na pewno na niego nie wsiądę! – wrzasnął.  
            - Oj daj spokój! – Aang złapał go za rękę i niemal siłą wciągnął na grzbiet gigantycznego stwora. Sokka usiadł na okrągłym siodle i zaczął szukać czegoś, czym mógłby się przywiązać. Złapał się kurczowo obicia i zacisnął zęby.
            Gdy wzbili się w powietrze, poczuł, że żołądek podchodzi mu pod gardło. Zamknął oczy tak mocno, że powieki go zapiekły. Przez kręgosłup przeszedł ostry dreszcz, a później ogarnęła go niespodziewana ulga. Szybowali nad wielkim, bezkresnym oceanem.
            Sokka najpierw odważył się otworzyć jedno oko, później drugie, a nawet trochę rozluźnił ciasny uścisk i przestał się trzymać siodła. Patrzył zachwycony na roztaczający się widok – skrzące, lodowe pustynie, przecięte ciemnymi plamami wody, rozświetlone południowym słońcem.