-
Co się dzieje, Gwendolyn?
Pytanie
dotarło do niej jak przez mgłę. Zdawało jej się, że głos – chociaż znajomy –
dobiegał z innego świata. Kobieta spojrzała na dziadka, jakby nie zrozumiała
pytania. W rzeczywistości była tak zamyślona, że nawet go nie usłyszała. Uśmiechnął
się i wciąż czekał na jakiekolwiek słowo wyjaśnienia, ale jedynie pokręciła
głową i zmusiła się, żeby odwzajemnić gest.
-
Coś cię martwi? – drążył, dosiadając się do wnuczki. Kanapa skrzypnęła z
protestem. Gwendolyn zacisnęła wargi. Oczywiście, że się martwiła! Była chora
od swoich kłopotów! Całe noce spędzała na bezsensownych zamęczaniu siebie samej
wyrzutami sumienia i szukaniu wyjścia z bagna, w które weszła przez jakąś
cholerną naiwność.
Chociaż
ceniła dziadka Maxa, w tej chwili naprawdę chciała, żeby zostawił ją w spokoju
i zajął się własnymi sprawami. Jak na złość, wszyscy chcieli wiedzieć, co ją
gryzie. Zwłaszcza Kevin Levin, który co prawda nie pytał, ale patrzył tak
wymownie, że prawie pękała i już miała zacząć szlochać i tłumaczyć się ze
wszystkich trosk. Ben też podejrzewał, że dzieje się coś niedobrego, ale – jako
jedyny – uszanował jej prywatność i nie pytał co godzinę, czy aby na pewno
wszystko w porządku.
Nie
było w porządku. Całe jej życie było dalekie od porządku.
Czasem
tęskniła za ładem sprzed kilku tygodni. Kiedy wstawała i wiedziała, że dziś
będzie takie samo jak wczoraj, a jutro takie samo jak przedwczoraj. Lubiła
swoją samotność i lubiła monotonię. Mogła w spokoju tęsknić za Kevinem i
wspominać, jak dobrze było im razem.
Gdy
znów się pojawił, mury runęły. Wszystkie zabezpieczenia, które cierpliwie
budowała latami, znikły, gdy tylko na powrót postanowił zawrócić jej w głowie,
jakby znowu miała szesnaście lat. Wzdrygnęła się. Nagle zaczęły jej
przeszkadzać siwe kosmyki w rudej czuprynie i kurze łapki przy oczach. Wbrew
sobie, nakładała jakoś więcej tuszu, gdy mieli spędzić razem dzień. A ostatnio
spędzali ze sobą prawie całe doby i prawie cały ten czas czuli się niesamowicie
niezręcznie.
Od
wyjścia ze szpitala, Kevin zamieszkał razem z dawnym przyjacielem, Benem. Jej
siostrzeniec, Ken nie mógł się nadziwić, czemu przyjmują w domu bandytę, ale z
czasem zaakceptował obcego i nawet polubił. Z kolei Devlin był w ojca
zapatrzony. Gwendolyn nigdy nie widziała
go tak szczęśliwego. Z uwielbieniem słuchał, jak Kevin tłumaczył działania
trybików i podzespołów, ciągle o coś wypytywał i wpatrywał się w ojca z
uwielbieniem.
-
Gwendolyn, słuchasz mnie? –Westchnęła i spojrzała w pomarszczoną twarz
staruszka, na której dziki zapał walczył jeszcze ze smutną jesienią życia.
-
Tak, dziadku – odparła, mimo, że nie miała pojęcia, o czym mówił. – Muszę
wyjść.
Powietrze!
Wyszła na balkon i odetchnęła głęboko. Było chłodno i wietrznie, jakby zbierało
się na burze. Gwendolyn, która ostatnimi czasy zrobiła się czujna aż do
przesady i nawet przesądna, poczuła, że kości zaczynają jej pulsować bólem.
Strach strzelił od pięt przez każdy nerw. Miała wrażenie, że niebo zwiastuje
nieszczęście.
- Kevin, wszystko w porządku? – kładzie mu
dłoń na pieści i rozplątuje palce, tylko po to, by złączyć jego rękę ze swoją.
Uśmiecha się tak, jak kochanka uśmiecha się do kochanka, jak anioł do
podopiecznego, jak miłosierdzie do gniewu.
- Nie lubię... – burczy, ale urywa w
pół zdania i odwraca twarz: wściekły, zawstydzony, rozgniewany. Pozwala by
odetchnął i przełknął dumę. – Nie lubię krokodyli.
Ona chichocze ciepło i kiwa głową ze
zrozumieniem. Opiera głowę o jego szeroką pięść i patrzy w zamknięte bramy zoo.
W porządku. Po prostu więcej tam nie pójdą, skoro on nie lubi. Jest tyle innych
miejsc: jutro mogą pójść do kina. We wszystkim da się znaleźć zgodę: są dla
siebie stworzeni, idealni.
- Boję się klaunów – dodaje od siebie.
- Twój kuzyn jest klaunem.
- I pająków.
- W porządku – kiwa głową i oddycha
swobodnie. Jakie to piękne mieć osobę, która zna i kocha każdą słabość bez
względu na wszystko.
Wzdrygnęła się i
otrząsnęła.
-
Co jest, Gwen?
Nie
musiała się odwracać, by wiedzieć, kto stoi w drzwiach na balkon. Tylko jedna
osoba w domu nie uszanowała jej próśb i stale używała tego idiotycznego
zdrobnienia, jakby wciąż miała piętnaście lat i nosiła czerwony mundurek. Kevin
Levin opierał się nonszalancko o framugę, skrzyżował ręce na piersi i patrzył
na nią ze zniecierpliwieniem.
-
A co ma być? – odparła chłodno, nawet na niego nie patrząc. – Wszystko gra.
-
Właśnie widzę – sarknął. – Możesz w końcu powiedzieć, co się do cholery stało?
Wszyscy widzą, Gwen. Siedzisz w tych książkach, szukasz czegoś, zdziwaczałaś.
-
Zawsze taka byłam – odgryzła się i już miała go wyminać, ale złapał ją za rękę
tak mocno, że prawie syknęła z bólu. Westchnęła. Gdzie te dni, gdy szarpanie
nazywała tuleniem, a gryzienie – pocałunkiem?
-
Kiedyś przynajmniej coś czułaś. A teraz, co? Jesteś pusta w środku?
-
Jestem silna – spojrzała mu prosto w twarz i wyszarpała rękę, znikając w
środku. W głębi serca wiedziała – i Kevin też wiedział – że była najsłabszą i
najbardziej złamaną kobietą na świecie.
Westchnęła
i uderzyła pieśnią w stół. Mimo, że szukała kontaktu z całych sił, nie umiała
nic zdziałać. Legerdomena była zamknięta na głucho i Gwendolyn w żaden sposób
nie była w stanie odgadnąć zaklęcia, które otworzyłoby bramy. Żeby tylko
odkręcić tą cholerna transakcję!
*
-
Kiedy? – Hope dotknęła sinej ręki Ragnaroka czule i delikatnie, tak, jak dotyka
się osoby najukochańszej na świece. Złote, podkrążone oczy zwróciły się w jej
stronę, ale twarz wziąć wyglądała jak oblicze pomnika wyciosanego z kamienia.
Rzeźbiarz musiał być wyjątkowo okrutny: stworzył powiem szerokie, ogromne
czoło, rozpłaszczony nos i poharatane skronie, pomarszczone i podrapane. Nie
było w całej galaktyce kosmity równie paskudnego: szara skóra, rzadkie, białe
pasma i mnóstwo blizn po poparzeniach tak dotkliwych, że dziwne, iż osobnik
jeszcze żył.
-
Nie spiesz się – odparł.
Cudem
wyczołgał się z płonącego statku, na wpół martwy i wykończony, zemdlony, ranny,
oszalały z bólu. Jedyne, co pamiętał, to chęć zemsty, wziąć odwet, oddać
Kevinowi Levinowi za ten podły atak, za to, jak to potraktowano. Początkowo,
gdy już się wylizał, chciał go dostać w swoje łapy, pogruchotać kości i
zwyczajnie ukatrupić, ale z czasem jego plan stał się bardziej dotkliwi. Niech
cierpi. Niech patrzy, jak Ziemia rozpada się na kawałki.
Zasłynął
w świecie jako pogromca gwiazd. Rujnował je, wyciągając całą energię. Jakie to
było słodkie! Czuć dzika potęgę, władać mocą, o jakiej zwykli kosmici mogli
tylko śnić. Kochał to do szaleństwa, do obłędu. Aż do chwili, gdy Kevin Levin
dowiedział się, jak tak naprawdę zginął jego ojciec i zapragnął zemsty.
Ragnarok stoczył się na dno, przypominał bardziej nędzarza, mizernego oszusta,
niż jedną z najpotężniejszych istot całej wielkiej Galaktyki.
Niewiele wiedziało, że klucz, który uruchamiał
jego statek – zniszczony przez Levina – otwierał także sejf z pociskami. Udało
mu się skonstruować urządzenie, które zamykało energię w kapsułach. Potęga
umożliwiająca rozłupanie planet na drobinki, niszczenie całych flot... I
właśnie zamierzał zrujnować Ziemię.
-
Ale już czas – Hope się skrzywiła, ale wystarczyło, by ostrzegawczo uniósł
rękę, a już zamilkła. Nie lubił jej: była tak idiotycznie śmieszna, choć chyba
wydawało jej się, że jest wyrafinowana, namiętna i ujmująca. Ale potrzebował
wspólnika: kogoś, kto miał siłę – a ona miała całą Legerdomenę! – i kogoś, kto
podobnie jak miał powód do zemsty. Ona nienawidziła Tennysonów, on – Levina.
-
Potrzebuję Levina tu. Na moim statku – odezwał się.
-
Żeby znów cię wysadził? – zachichotała i pogłaskała go po dłoni.
-
Żeby patrzył, jak ludzie umierają – zignorował jej śmiech i wstał. –
Przyprowadź go tu.
*
I znowu w najlepszym momencie, a do tego będzie trzeba sobie poczekać. ;) Cudownie, oddaj mi pół swojego talentu, proszę.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Ragnarok nie zniszczy ziemi. Poza tym wądpię, żeby Hope udało się sprowadzić Kevina na jego statek. Przyznam, że jednak mam nadzieję, iż się mylę. Niech czarodziejka "zaprosi" Levina na statek Ragnaroka. Niech Gwen patrzy, jak rywalka uprowadza Kevian, a potem niech umiera z tęsknoty. Nie wiem, czy zrobisz to właśnie tak, ale wiem, że będzie fajnie.
Jeśli natomiast chodzi o dzisiejszą część, to myślę, że Gwen powinna się komuś wygadać. Przynajmniej miałaby jakąś pomoc i mogłaby szybciej dostać się do Legerdomeny. Ale po co przyznawać się do błędów? Lepiej udawać, że wszyatko jest w porządku, chociaż wszyscy wiedzą, że nie jest.
Jeśli nie chcesz, abym umarła, to napisz szybko nową część. Czekam z niecierpliwością i pozdrawiam.
fajne, szkoda, że tak krótko
OdpowiedzUsuńO super ! W końcu się doczekałam , teraz po testach będzie luz i mam nadzieję że będziesz więcej pisac ;) fajnie budujesz napięcie, proszę żeby pomiędzy kevem a gwen była w końcu jakas akcja xp
OdpowiedzUsuńHehe >.< Tak jakby sie przyznać, ja nie jestem jednym z nieszczęśników, którzy już kończą gimnazjum. Mam jeszcze rok. Miałam w tym roku pisać próbne, ale nam odwołali (nie, nie wiem dlaczego, może doszli do wniosku, że nasz rocznik jest tak genialny, że wcale nie musimy sprawdzać swojej wiedzy). Brak rozdziałów jest bardziej spowodowany zwykłym lenistwem. Mogłabym wrzucać rozdziały częściej, ale prawdopodobnie byłyby zrobione na odwal się, tak, żeby aby było... Staram się tego nie robić. Serdecznie dziękuję za komentarz :) Pozdrawiam.
UsuńDopiero niedawno znalazłam ten blog, a już dopadłam do Bena ;P
OdpowiedzUsuńPiszesz naprawdę wspaniale!
Nie pamiętam, żeby Gwen bała się clownów, ale to twoje opowiadanie, więc rób co chcesz :) Ciekawe czy coś bedzie jeszcze między Gwen i Kevinen :3 Czekam na kolejny rozdział :D
Właściwie, masz rację. Gwen nie bala się klaunów - klaunów bał się Ben. Ale pomyślałam, że skoro i tak traktuje ich relację jak relacje siostra z bratem, a nie kuzyn z kuzynką, to czemu ich nie upodobnić pod względem lęków :)
UsuńDziękuję za miło słowa, cieszę się, że się podobało.