Ledwo
Riza przestąpiła próg starego, zapuszczonego domu, natychmiast pożałowała
swojego wyjazdu. Już sam korytarz wyglądał, jakby pracowitej kobiecej ręki
zabrakło nie tydzień temu, ale co najmniej kilka lat wcześniej. Prawie
zakręciło jej się w głowie od zapachu bimbru, wymiocin i... spalenizny? Ściągnęła
z głowy wdzięczny kapelusik z brązowym kwiatkiem i rozejrzała się z niesmakiem.
Roy gramolił się tuż za nią, wciągając torbę przepakowaną nowymi książkami, na
które Madame Mustang wydała prawdziwą fortunę.
Riza
porzuciła walizkę zaraz przed drzwiami, zajrzała do kuchni i zamarła w progu.
Zasłonki!
Zasłonki
w granatowe bratki!
Zakryła
usta dłonią i zacisnęła na skórze zęby, żeby nie pisnąć, żeby nie zwyzywać ojca
od najgorszych, żeby nie powiedzieć słów, które zapamięta na zawsze, a które
nie zmienią rzeczywistości. Nigdy nie pomyślała źle o ojcu, wychowana w
szacunku do niego, ale w tej chwili była gotowa wyjść i zostawić to nędzne
życie córki alchemika, porzucić go, niech gnije.
Kiedy
mama, Elizabeth Grumman-Hawkeye, jeszcze żyła, uszyła zasłonki z taniego
materiału, który kupiła na targu w East City. Był chyba najbrzydszy z możliwych,
ale tylko na taki mogły sobie pozwolić, bo jak zwykle brakowało pieniędzy. Zresztą,
pieniędzy zawsze brakowało. Mama dokonywała cudów, żeby związać koniec z
końcem, przygotować coś smacznego, zadbać o dom i jeszcze wydać ostatnie
zaskórniaki na książki ojca, któremu zawsze było mało.
Zasłony
były przejawem resztek dumy, którą posiadała każda kobieta z wielkiego miasta.
Elizabeth Grumman-Hawkeye chciała, by jej dom był piękny i przytulny, a nie
mogła już patrzeć na wypłowiałe, zżółknięte firanki, na widok których jej
ojciec tylko kręcił nosem.
Pracowały
nad zasłonami bardzo długo, Riza, nazywana wówczas pieszczotliwie „słoneczkiem”
albo „Rizusią” miała całe rączki pokłute, a jednak wszystko wyszło idealnie –
najpiękniejsze na świecie zasłony, bo niepowtarzalne i zawierające tyle
wspólnych wspomnień matki i córki. I kiedyś miały nawet wyszyte na dole E.H i
R.H, ale tego już nie ma.
Zasłonki
były do połowy spalone – wyglądało, jakby ktoś nieopatrznie musnął materiał
zapaloną zapałką i próbował je pospiesznie ugasić, ale nie zdążyć, bo ogień
zdążył objąć już niemal połowę. I zostały tylko skrawki zwisające na karniszu,
który też był odrobinę osmolony. Nie miała wątpliwości, że to właśnie on to
zrobił.
Wtedy
po raz pierwszy nazwała go „nim”, a nie „tatą”.
-
O cholera – wyrwało się Royowi, gdy wkroczył zaraz za nią do kuchni. Riza nie
zwróciła uwagi, że na podłodze leżą opróżnione butelki, a szafki są leciutko
osmolone. – Twój ojciec bawi się w piromana?
Żart
był kiepski, ale dziewczyna nawet nie zwróciła uwagi.
Bez
słowa wyszła z kuchni i zajrzała do pracowni ojca. Oczy zaczęły jej łzawić od
paskudnego zapachu. Tutaj nigdy nie można było wietrzyć, ale przez ostatni
tydzień nawet drzwi rzadko otwierano. Wśród bałaganu, wysokich stosów papierów
i książek starszych nawet od samego Bertholda Hawkeye, dostrzegła jego
wychudzoną, przygarbioną sylwetkę. Ginął w natłoku gromadzonych przez wiele lat
skarbów i bezużytecznych gratów. Ręka bezwładnie zwisała mu wzdłuż fotela, a na
drugiej wsparł zaplutą, jeszcze starszą niż poprzednio, twarz.
Przez
jeden krótki moment pomyślała, że targnął się na swoje życie, że zamiast ojca
widzi właśnie trupa, że jest już na świecie całkiem sama, pozbawiona obojga
rodziców. Postąpiła chwiejny krok do przodu i sama nie wiedziała, czego się
bardziej boi. Że go już nie ma czy że nadal jest i jest nieprzewidywalny? Nagle
poderwał na chwilę rękę, westchnął, zachrapał donośnie i znów zapadł w głęboki,
ponury sen.
Riza
odetchnęła z ulgą. Przynajmniej żył. Czuła, że w jej sercu wściekłość i pogarda
mieszały się z rozluźnieniem i ukojeniem na wiadomość, że ojciec jest tylko
spruty, a nie martwy. Wzdrygnęła się i podeszła do okna, szarpiąc za stare
okiennice.
Miała
zakaz wstępu do pracowni odkąd skończyła siedem lat. Wtedy przybiegła do niego
z rysunkiem, przedstawiającym ją i rodziców. Popatrzył zdumiony na skrzydła
przy ramionach Elizabeth, rozdarł rysunek i powiedział: „Twoja matka gnije w ziemi”. Nie zrozumiała, o co mu chodziło, ale
poczuła się głęboko urażona, bo przecież chciała tylko sprawić mu radość.
Zabronił odwiedzać siebie w czasie pracy i nigdy nie złamała zakazu. Chyba nie
chciała wiedzieć, co wyprawia się w tajemnej pracowni.
Strach
było czegoś dotknąć, żeby się nie przykleić albo nie przylepić. Im mocniej
szarpała za okiennice, tym bardziej skrzypiały, ale w końcu, gdy zawiesiła się
na uchwytach prawie całym ciężarem ciała, ustąpiły. Do pokoju wpadł podmuch
świeżego powietrza, słodkiego, letniego powietrza, którego tak potrzebował ten
pokój.
Pomyślała,
że razem z wiatrem do środka wpłynęła mama. Nie taka, która gnije w ziemi, ale
taka, która ma przy ramionach skrzydełka i uśmiecha się ciepło z obłoku. Tata
na pewno bardzo by się gniewał za takie „nieuzasadnione
dyrdymały ludzi, którym czyjaś Prawda wystarcza”. Tego też Riza nie
rozumiała, bo było zbyt alchemiczne i zbyt poważne na jej jedenastoletni,
umysł. Roy z kolei... Roy pewnie by się śmiał, bo chociaż jest w porządku, to
wciąż jest strasznie głupi.
-
Głupi – powtórzyła Riza głośno i wyjrzała za okno. Ogródek też potrzebował jej
ręki. Z daleka widziała, że ojciec chyba próbował zadbać o jej grządki, ale
mylił pokrzywę z marchewką, a oset z rabarbarem, więc zostało jedynie
pobojowisko.
Wyszła,
zostawiając otwarte okno i trzasnęła drzwiami. Nawet huk nie zbudził głębokiego
snu upitego ojca. Zajrzała z powrotem do kuchni, gdzie Roy próbował zająć się
kuchnią, niezdarnie chlapał wodą na szafki i wymachiwał brudną ścierką. Nawet
jeśli dodał jej pracy, to była wdzięczna, że próbował ratować sytuację. Z
szacunku dla mistrza czy z sympatii do niej?
-
Tata źle się czuje – powiedziała trochę zbyt chłodno.
Wiedziała,
że gdyby nie zacisnęła dłoni w pięści, to wybuchnęła by płaczem na widok
spalonych firanek. Teraz też łzy błądziły się w kącikach oczu, ale była na tyle
dzielna, by nie okazać słabości. Szkoda bardzo, żeby Roy Mustang zobaczył, że
jednak nie jest najsilniejszą i najbardziej morową dziewczyną na świecie.
-
Potrzeba mu czegoś? – Roy wstał z kolan, a całe jego spodnie, świeżo
wyprasowane przez służącego Madame Mustang, całe były w kurzu zmieszanego z
mydlinami i wodą. Podejrzewała, że jego ciotka dostałaby spazmów, gdyby
dowiedziała się, że absurdalnie drogi materiał już ma paskudne plamy nie do od
prania.
-
Nie, prosił, żeby mu nie przeszkadzać –
odparła. Właściwie nie wiedziała, czemu nie chciała powiedzieć Royowi prawdy.
Może bała się, że jeśli mistrz straci w jego oczach, wyjedzie i zniknie na
zawsze, odbierając resztki życia staremu domowi. Może nie chciała widzieć
współczucia w jego oczach, litości, że ma takiego ojca.
-
W porządku – Roy wzruszył ramionami. Uśmiechnęła się niewyraźne, wdzięczna, że
nie drążył tematu. – To, co, chyba trzeba tu ogarnąć?
*
Lato
zbliżało się ku końcowi. Noce robiły się coraz chłodniejsze, a słońce wstawało
jakby później. Woda w rzece była zbyt zimna, żeby całymi dniami przesiadywać na
brzegami, kapać się i chlapać. Nawet las odpychał cieniami nielicznych
spacerowiczów.
Riza
nie cierpiała końca lata i całej jesieni. Dusiła się w domu, wszystko tłukła i
przypala, czego Roy nie omieszkał skomentować. „Pewnie się zakochałaś” zarechotał, gdy miseczka z potrawką
wylądowała na podłodze. Obraziła się, chociaż w głębi serca nie widziała
powodu, i przez trzy dni nie weszła do kuchni, przez co jadł na zmianę jajecznicę
i xingskie zupki. Zlitowała się, w obawie, że jego wątroba nie wytrzyma dłużej
dziwnej diety.
Wszystko
ją denerwowało. Czasem, gdy była sama, zdawała sobie sprawę, że najbardziej
złości ją własna osoba i cały zrujnowany dom. Miała wrażenie, że świat nagle
zamknął się w czterech ścianach, a ona była zatrzaśnięta w pułapce.
Chociaż
wychowała się w domu zdziwaczałego samotnika, lubiła ludzi. Lubiła ich głosy,
dotyk, towarzystwo, oddechy, bliskość. Deszcze, które lunęły wraz z początkiem
sierpnia, rozmyły drogi i nawet jeśli chciała iść do miasteczka, musiała brnąć
przez błota. Koniec końców, wracała potwornie zmęczona, a na dodatek z katarem.
Tęskniła
za latem, za słońcem, za wolnością i godzinami spędzonymi na powietrzu. Zapowiadało
się, że koniec roku będą mieli paskudnie chłodny, a zima przyjdzie wcześniej
niż zazwyczaj. Jeśli rzeka zamarznie, znów będą mieli okazję wyszaleć się na
łyżwach.
Tęskniła
też za miastem i Madame Mustang. Wydawało jej się, że przez krótki, letni tydzień
poznała lepsze życie, które teraz było tak odległe i nieprawdziwe. Ile by dała,
by móc wyrwać się z tego miejsca, porzucić smutne życie.
Roy
po raz pierwszy przestał garnąć się w stronę słońca i zabawy z dzieciakami.
Wolał trzymać się w cieniu mistrza, słuchać jego dziwnych metafor i starać się
zobaczyć, co stworzył. Niektórzy mówili, że Hawkeye zawsze bawił się ogniem,
słyszał pogłoski o niesamowitych czarach i przywoływaniu nadzwyczajnych istot,
ale mistrz nigdy nic takiego nie potwierdził aż do chwili powrotu od Madame
Mustang, gdy ujrzeli przypaloną kuchnię.
Ogień
był najbardziej nieposkromioną rzeczą znaną Royowi. Rozprzestrzeniał się
błyskawicznie, palił, grzał, podniecał, pochłaniał całe lasy, całe domy,
zabijał i dawał ciepło chroniące przed zamarznięciem. Niemal wyobrażał sobie,
jak będzie cudownie, gdy Mistrz przekaże mu prawdę, czy też Prawdę, i będzie
mógł nazwać się A l c h e m i k i e m P ł o m i e n i a.
Całkiem nieźle brzmi, uśmiechnął się w
duchu.
Wrócił
do przeglądania swoich notatek i choć wzrok błądził między niestarannymi
literami, myślami był bardzo daleko od starego domu mistrza Hawkeye.
Prawdą
było, że skończył niedawno czternaście lat. Wiedział, że dla Rizy, ciotki
Mustang, sióstr i mistrza Hawkeye wciąż był dzieciakiem, wypłochem i skończonym
kretynem, ale on sam czuł, że nie ma już wiele czasu.
Został
tylko rok, no, może trochę ponad rok, do chwili, kiedy będzie mógł się zapisać
do wymarzonej Akademii Wojskowej w East City. Najchętniej wyjechałby do
stolicy, sławetnej Centrali, o której słyszał niesamowite rzeczy, ale wiedział,
że złamałby ciotce serce kolejnym, jeszcze dalszym wyjazdem. Przez ten czas
zamierzał nauczyć się alchemii i poderwać Bethany, przyjaciółkę Rizy. Nieważne,
jak bardzo różniły się obydwa cele, były dla niego równie ważne.
Wojsko
było dla niego odległym celem i jedyną wizją przyszłości. Właściwie, od zawsze
wyobrażał sobie siebie tylko tam, w granatowym mundurze armii Amertis z
generalską czapką na głowie. W pocie, w krwi - na froncie, wyprostowany i
schludny – w biurze. Generał Mustang. Nie było lepszego połączenia, tego był
absolutnie pewien.
-
Roy – Riza weszła do pokoju i prawie od razu rzuciła się na łóżko.
Chłopak
stłumił westchnienie. Uwielbiał Rizę, była prawie jak chłopak, ale czasem
doprowadzała go do szału.
Ostatnio
była nieznośna: stała się jeszcze bardziej uparta, a na dodatek stale się
nudziła, zupełnie jakby odebrano jej cały optymizm. Nie potrafiła usiedzieć w
miejscu, a każde zajęcie kończyło się popsuciem czegoś albo skwaszoną miną. Wystarczył
jeden głupi żart z jego strony, żeby się obraziła i przestała z nim rozmawiać.
–
Pójdziesz ze mną do sklepu? – spytała.
-
Po co? – jęknął, nieszczególnie zainteresowany. Zerknął za okno i aż się
skulił, widząc szare, pochmurne niebo. Pomyślał, że mniej więcej tak wyglądają
myśli zgorzkniałego mistrza Hawkeye, ale nie ośmielił się wspomnień o tym
Rizie. Dziewczyna, mimo, że od wypadku z zasłonami stała się chłodniejsza w
stosunku do ojca, wciąż miała do dziwaka ogromny szacunek i nie pozwalała
powiedzieć o nim złego słowa. Czasem, gdy próbował, marszczyła się, grożąc „Nie przeginaj!” i odchodziła
rozgniewana.
-
Potrzebuje paru rzeczy – westchnęła niemal teatralnie, dając do zrozumienia, że
po prostu potrzebuje wyrwać się z domu, a samotny spacer w taką pogodę wydawał
jej się najgorszym złem. – A ty potrzebujesz przewietrzyć umysł.
-
Potrzebuję? – uniósł brwi, ale właściwie nie pogardziłby spacer, pod warunkiem,
że Rizie znowu nie zbierze się na marudzenie. Latem wydawała mu się
najwspanialszą towarzyszką do zabaw, nie bała się wody ani pijawek, wspinała
się na drzewa lepiej od niego i zawsze była skora do zakładów i wyścigów. Kiedy
pogoda odeszła, zniknął też dobry humor Rizy, zastąpiony przez ponurą,
wykrzywioną minę i niechęć do wszystkiego.
-
Tak. Potrzebujesz – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Zszedł
niechętnie na dół, podczas gdy Riza zmieniała sukienkę na nieco cieplejszą.
Wepchnął ręce w kieszeń i przeskakiwał po dwa stopnie, w myślach powtarzając
wyliczanki zapamiętane jeszcze z dzieciństwa. Już miał wciągnąć buty, gdy
nabrał nagłej ochoty zajrzenia do pokoju mistrza Hawkeye.
Zakurzony
gabinet, gdzie zimą można było zamarznąć, a gdzie latem panował prawdziwy
ukrop, pozostawał zamknięty zarówno dla niego ja i dla Rizy. Mistrz nie życzył
sobie towarzystwa i jego córka w pełni zaakceptowała sprawę, chyba nawet nie
chciała mieć nic wspólnego z całą
alchemią. Roy, za to, dałby wiele, by spędzić czas wśród tych wszystkich
tajemnic, jakie kryły księgi starego człowieka.
Stanął
przed drzwiami i zastanawiał się, czy może nie wejść pod pretekstem zapytania,
czy mistrz niczego nie potrzebuje. Zdawał sobie sprawę, że Riza pewnie już
pytała albo sama lepiej od ojca wiedziała, czego mu potrzeba, ale liczył, że
zobaczy coś niestworzonego. Uchylił drzwi i wsunął głowę w szparę, rozglądając
się ciekawie.
Wszedł
pewniej, usłyszawszy, że Hawkeye pochrapuje cicho w swoim fotelu. Ostatnio
coraz częściej spał i coraz częściej przechadzał się dookoła domu, zamyślony i
dziwnie przygnębiony. Roy do tej pory pamiętał, jak cicho powiedział, że
przestał żyć w n i e s p e ł n i e n i u. Do tej pory nie wiedział, o co
chodziło, ale nie śmiał o więcej pytać. Nauczył się, że cierpliwość mistrza
jest bardzo względna i każda wypowiedź wystawia ją na ciężką próbę.
W
pokoju jak zwykle panował przysłowiowy burdel. Riza, która utrzymywała cały
dom, czasem sprzątała tu pod jego nieobecność, ale starte półki szybko
pokrywała nowa warstwa kurzu i nawet gdyby chciała, nie dałaby rady zająć się
starym gabinetem. Zresztą, za każdym razem gdy zaczynała czyszczenie, mistrz
zrzędził, że na pewno coś mu pobrudzi albo poprzestawia.
Roy
przejrzał kilka książek, których mistrz pewnie nie dałby mu jeszcze przez
jakieś kilka miesięcy, bo wciąż za mało
rozumie. Najchętniej zwinąłby parę, ale póki co jedynie zapamiętał kilka
skomplikowanych definicji i zostawił na miejscu, nie chcąc złościć mistrza.
-
A to co? – spojrzał na dziwne, zżółknięte rękawiczki leżące koło okularów na
stercie papierów. Materiał był stary i wypłowiały, ale wzór, który na niego
naniesiono musiał powstać zaledwie przed paroma tygodniami.
Przyjrzał
się uważnie skomplikowanej mieszaninie rombów i trójkątów umieszczonych na
idealnie równym, podwójnym kole. Coś podobnego już widział, ale nie bardzo
pamiętał gdzie i kiedy. Być może jego siostra, Joana, pokazała mu podobny
obrazek w jakiejś encyklopedii? Albo któryś z dziwnych znajomych ciotki nosił
cos takiego jako broszkę? Zamyślił się głęboko.
Usłyszał,
że Riza już wychodzi z pokoju i już miał porzucić rękawiczki, gdy zdał sobie
sprawę, że podobny znak córka Hawkeye wytatuowany na plecach. Co prawda
bardziej ozdobiony i skomplikowany, ale taki sam. Prawie zachłysnął się z
wrażenia. Do tej pory pamiętał cichy szloch Rizy i noc, którą spędziła wtulona
w jego ramię. Nie rozumiał, czemu mistrz tak skrzywdził swoją jedyną pociechę,
ale być może nie powinien rozumieć.
Spojrzał
na mistrza i, upewniwszy się, że ten głęboko śpi, schował rękawiczki do
kieszeni marynarki i wymknął się niepostrzeżenie z pokoju. Riza stała na
korytarzu, opatulona w brązowy płaszczyk i czekała na niego ze zniecierpliwioną
miną.
Na
dworze było zimno. Wiatr napływał od północy i dął ile sił, pędził między
domami i między drzewami, wydmuchiwał resztki ciepła wszędzie tam, gdzie
nieopatrznie zostawiono otwarte dni. Niebo było obrażone i nieszczęśliwe;
zbierało się na deszcz.
Riza
ruszyła pierwsza. Trzewiki miały pozdzierana czuby, ale i tak dawały ciepło i prawie
nie odczuła chłodnego, jesiennego wiatru, który wiał od wschodu, od Ishvaru.
Melancholia szybko ustąpiła codziennej, bardzo „rizowatej” chęci do zabawy i
psot.
-
Założę się, że przez to ciągłe ślęczenie nad książkami straciłeś formę –
rzuciła przez ramię, przyspieszając kroku. Roy zmarszczył brwi, chociaż
wiedział, że to jedynie prymitywna i na dodatek niezbyt wyszukana zaczepka.
Riza szybko zorientowała się, że łatwo go podpuścić i pozwala się sprowokować
jak dziecko; wykorzystywała to przy każdej okazji. „Mam niezły ubaw” tłumaczyła
później najlepszej przyjaciółce, Bethany.
-
I tak mnie nie prześcigniesz – burknął Roy, wyłamując sobie palce.
-
Przecież biegasz jak ciota – odparła Riza, zadzierając nos. Nie bardzo
wiedziała, co oznacza wyzwisko, ale starsi chłopcy ze szkoły często tak na
siebie wołali, gdy zaczynali bójki. Czasem trzymałą się blisko nich i
podsłuchiwała, co nowego mówią o szkole i wielkim świecie. Gdyby nie ich
rozmowy, pewnie nigdy nie dowiedziałaby się o wielu spraw, bo gdy pytała o nie
ojca, stale zbywał ją oklepanym „Jesteś za mała”.
Roy
zachmurzył się i zarumienił, ale Riza już osiągnęła, co chciała.
-
Ścigamy się do piekarni – warknął i, nie czekając aż dziewczyna odpowie,
pobiegł z górki, na przełaj. Ściółka tryskała mu spod butów, rozlatując się na
wszystkie strony, a buty ślizgały na niepewnym podłożu z igieł, ale i tak miał
nad Rizą sporą przewagę czasowo.
Nie
wziął pod uwagę, że dziewczyna mieszka w okolicy dużo, dużo dłużej niż on, i
zna każdy zakątek lepiej niż własną kieszeń. Nawet nie zauważył, kiedy
przecięła mu drogę i już była przed nim. Chociaż pokazała mu większość skrótów
i przejść, wciąż miała swoje tajne ścieżki. Pomachała mu ze śmiechem, skacząc
przez kałużę.
-
I tak nie wygrasz! – krzyknął za nią, przyspieszając jeszcze bardziej. Wiatr
smagał mu twarz i rozwiewał poły płaszcza, ale w tej chwili zimno mu nie
przeszkadzało. Liczyła się wygrana. Gdzieś w głębi serca miał potrzebę
zaimponowania Rizie.
Wypadli
na pustą drogę otoczoną kiepsko zbitym płotem. Riza nie zatrzymała się nawet,
gdy chuderlawy koń zarżał gniewnie, kiedy omal nie potknęła się przed wozem.
Odwróciła się w pędzie, machnęła przepraszająco do woźnicy i przy okazji
pokazała język Roy’owi. Był zaledwie kilka metrów dalej, ale już się zdyszał i
całą twarz pokrywał mu czerwony rumieniec.
Przyspieszyła
jeszcze bardziej, świadoma, że każda minuta zwłoki oddala ją od wygranej.
Ścierpła na samą myśl, że ktoś tak nadęty jak Roy Mustang miałby potem przez
tydzień naśmiewać się z jej porażki.
Kapelusz
sfrunął z głowy Rizy, gdy Roy doganiał ją na zakręcie. Poszybował ponad płotem
i miedzą i wylądował na ziemi, kilka metrów dalej, na polu. Nie zwracając uwagi
na błoto, Riza schyliła się i przelazła między rozchylonymi deskami. Spódnica
zaczepiła o kant deski i rozdarła się jak stare prześcieradło. Riza zaklęła pod
nosem tak, jak nauczył ją Roy, ale nie zwróciła uwagi na migające między
materiałem jasne kolano.
Lodowaty,
jesienny wiatr zawiał od północy i poderwał kapelusz. Dziewczyna rzuciła się pędem,
ale prąd poniósł go wysoko i zrzucił dużo dalej, na inną miedzę. Słyszała, jak
Roy narzeka i z trudem przeskakuje przez płot, ale na niego nie czekała. Gdyby
kapelusz uciekł jeszcze dalej, mogłaby go nie odzyskać.
Roy
westchnął i poczłapał się za nią. Może był silniejszy, ale brakowało mu sprytu.
Wspiął się na płot zaskakująco szybko i chciał pokazać, że jest niezłym
skoczkiem – już miał się wybić z kucek, gdy uderzył się kolanem w czoło.
Dziękował w duchu, że Riza się nie odwróciła i nie zobaczyła jego porażki.
Zadrżał
z zimna i włożył skradzione mistrzowi rękawiczki. Po ciotce odziedziczył
zainteresowanie dziwnymi rzeczami. Chociaż umierał ze wstydu, gdy ubierała go w
spodnie z niskim krokiem albo idiotycznie kolorowe pantofle, to zawsze lubił
jakieś specyficzne dodatki. Niech tylko koledzy w mieście zobaczą wzór na
rękawiczkach – pękną z zazdrości. Nawet, jeśli były trochę za duże i wisiały z
każdej możliwej strony, wciąż mógł je zszyć albo poprosić ciotkę o zwężenie.
Mistrz nie musiał niczego zauważyć.
-
Mam to cholerstwo – mruknęła Riza, maszerując z ubłoconym kapeluszem na głowie.
Nie przeszkadzało jej, że obok wstążki zielenieje trawa, a z tyłu zwisają
jakieś chwasty. Nigdy nie zawracała sobie głowy bzdurami, a gdy z jej życia
zniknęły ułożone panienki – wróciła do własnej prostoty dziecka wychowywanego
bez matki.
-
Nie skończyliśmy wyścigu – westchnął Roy z żalem, wciąż trochę zdyszany. Riza
wzruszała ramionami i poprowadziła go na drogę. Przeszli w miejscu, gdzie płot
się urywał – Roy nie był pewny, czy dziewczyna zwyczajnie się nad nim lituje
czy nie chce porwać spódnicy jeszcze bardziej.
-
Zimno – westchnął ze wstrętem.
-
Ano, zimno – przytaknęła Riza. – Będziemy mieli w tym roku paskudną zimę.
Roy
westchnął i zatarł ręce. I wtedy to się stało. Nie wiedział kiedy ani jak, ale
poszła iskra. Z jego rąk buchnął płomień: prawdziwy, żywy ogień. Odskoczył z
krzykiem, ale było za późno. Iskra upadła na suchą, zmarzniętą miedzę.
-
Pali się! – wrzasnęła Riza z przerażeniem. Roy był zbyt zdumiony, by się przestraszyć,
ale coś – jakiś instynkt samozachowawczy – podpowiedziało mu, że nie może
pozwolić, żeby ogień się rozprzestrzenił. Ściągnął z siebie kurtkę i rzucił na
płonącą kępę. Trzeba odciąć powietrza!
Riza,
w panice, skoczyła na kurtkę i zdeptała płomień. Coś zasyczało i Roy był
pewien, że materiał stanie w ogniu, ale nic takiego się nie stało. Pachniało
dymem, a kurtkę miał prawie czarną z jednej strony. Wzdrygnął się.
-
Co to było? – Riza spojrzała na niego ze zgrozą.
-
Sam chciałbym wiedzieć – ściągnął rękawiczki i poprzysiągł sobie, że odłoży je
na miejsce i nigdy w życiu nie powie o niczym mistrzowi. – Ale, na wszelki
wypadek, zachowajmy to dla siebie, co?
__________________________
Najdłuższy rozdział w całej historii. Niby niewiele, bo tylko sześć stron, ale zwykle zamykam się w czterech. I pisałam go niesamowicie długo... Od listopada! Ale się zeszło...